Opublikowano Dodaj komentarz

Odkrycie Johna Rosemonda

Moim hobby jest genealogia. Przez lata budowałam drzewo rodzinne w oparciu o dokumenty i inne źródła... aż wreszcie badania weszły na wyższy poziom. Mam na myśli genealogiczne testy genetyczne.

Mam swoich ulubionych przodków – są to antenaci mojej babci, pochodzący głównie z parafii Rajgród, Bargłów i Białaszewo. Na początku XX wieku wielu mieszkańców tych okolic, w tym również krewni, wyemigrowało do Stanów Zjednoczonych. Niektórzy z ich potomków zakupili testy genetyczne, a ja – jak rasowy detektyw – badam, grzebię i próbuję ustalić, w jaki sposób jesteśmy spokrewnieni. Często Amerykanie nie wiedzą wiele o swoich przodkach, a nazwiska bywają przekręcone, co tylko komplikuje sprawę. Wówczas muszę odtworzyć ich drzewo, zidentyfikować poprawną pisownię nazwiska i – co najtrudniejsze – ustalić miejsce pochodzenia rodziny w Polsce oraz rodzaj pokrewieństwa. Nie zawsze się to udaje. Ale im więcej dzielonego DNA (mierzonego w centymorganach – cM), tym większa szansa.

W tej historii chciałabym opowiedzieć o moim odkryciu powstańca listopadowego pochodzącego z parafii Rajgród, którego udało się zidentyfikować dzięki testom DNA.

Pewnego dnia usiadłam jak zwykle przed komputerem i zaczęłam przeglądać listę wyników na Ancestry.com. Moje oko zatrzymało się na Cherie Rosemond – osoba ta dzieli z moją babcią aż 73 cM[1]. Skandal, by tak bliski krewny wciąż pozostawał niezidentyfikowany! Czas to zmienić.

Sprawa stała się nieco zagadkowa, gdy spojrzałam na szacunkowe pochodzenie etniczne Cherie. Miała jedynie śladową domieszkę Europy Wschodniej i Bałtów – co jest nietypowe dla osób z polskimi korzeniami. To sugerowało, że jej polski przodek żył dawno temu i że nie było dalszego dopływu polskiej krwi. Skąd więc Polak – i to krewny – w jej rodzinie? Przecież nasi, ci z terenów byłego zaboru rosyjskiego, emigrowali dopiero na przełomie XIX i XX wieku. Trochę wcześniej wyjeżdżali mieszkańcy zaboru pruskiego, ale to mnie nie dotyczy. Straciłam nadzieję... ale przecież to 73 cM! Warto spróbować.

Cherie nie miała nawet zbudowanego drzewa genealogicznego. Znalazłam inną osobę o nazwisku Rosemond – zapewne krewniaka – który również miał niewiele domieszki wschodnioeuropejskiej. Dzięki kilku podanym nazwiskom przodków z linii jego ojca mogłam zacząć budować drzewo. Postanowiłam pójść po najprostszej linii – nazwisku Rosemond.

Jakież było moje zdumienie, gdy cofając się pokolenie po pokoleniu, natrafiłam na Johna Rosemonda, urodzonego w Polsce! Co za niespodzianka! Ale kim był i jak znalazł się w Ameryce? To już dłuższa historia...

Nagrobek Johna Rosemonda. Findagrave.com
Nagrobek Johna Rosemonda. Findagrave.com

Na jego nagrobku widnieje napis:

Born in Poland in 1810. He took part in the great struggle for liberty of his country in 1830. Banished from his homeland he came to America in 1833 and died here in 1906.
Urodzony w Polsce w 1810 r. Brał udział w wielkiej walce o wolność swego kraju w 1830 r. Wygnany z ojczyzny przybył do Ameryki w 1833 r. i tu zmarł w 1906 r.

To jeszcze bardziej rozpaliło moją ciekawość. Daleki, lecz jednak krewny – i powstaniec listopadowy? Podczas gdy moi przodkowie to, z tego co wiem, głównie chłopi i mieszczanie. A on pochodził stąd – genetyka nie kłamie. Musi być spokrewniony. Pytanie tylko: jak?

North Carolina naturalization index, 1792-1862
North Carolina naturalization index, 1792-1862
Wake County Alien, Naturalization and Citizenship Records Naturalization Records
Wake County Alien, Naturalization and Citizenship Records Naturalization Records

Na portalu Ancestry znalazłam jego akt naturalizacji, w którym zapisano:

John Kwiatkowski born in Beresteczko in Russia – in the year 1812 – migrated to the U. States in the year 1833. April sailed from Trieste in Italy to New York and came to Wilmington, N.C. in March 1835.
Jan Kwiatkowski, urodzony w Beresteczku, w Rosji, w roku 1812 – wyemigrował do Stanów Zjednoczonych w roku 1833. W kwietniu wypłynął z Triestu we Włoszech do Nowego Jorku, a w marcu 1835 roku przybył do Wilmington, Karolina Północna.
Papiery naturalizacyjne Jana Kwiatkowskiego
Papiery naturalizacyjne Jana Kwiatkowskiego
United States Passport Applications, 1795-1925
United States Passport Applications, 1795-1925

John Kwiatkowski. A więc to jego pierwotne nazwisko. Ale Beresteczko (dziś na Ukrainie) nie pasuje do moich stron. I to „Wołyń” w miejscu pochodzenia – też niezbyt pomocne.

Czy Jan Kwiatkowski mógł być spokrewniony z moją rodziną? Zajrzyjmy do ksiąg parafialnych z okolic moich przodków. I oto… jest! Jan Kwiatkowski urodzony w 1810 r. w Kroszewie, parafii Rajgród.

Wpis "religijny". Księga chrztów par. Rajgród 1807-1818. Archiwum Diecezjalne w Łomży
Wpis "religijny". Księga chrztów par. Rajgród 1807-1818. Archiwum Diecezjalne w Łomży
Wpis "cywilny" (wg Kodeksu Napoleona).Księga urodzeń par. Rajgród 1809-1810. Archiwum parafialne
Wpis "cywilny" (wg Kodeksu Napoleona).Księga urodzeń par. Rajgród 1809-1810. Archiwum parafialne

Czy to tylko zbieżność nazwisk, czy coś więcej?

Matką tego Jana była Ewa Borkowska, a ja mam przodków o tym nazwisku z Dreństwa, sąsiedniej wsi. Ślub Ewy z Jakubem Kwiatkowskim odnotowano w księgach parafii i gminy Rajgród – nota bene świadkiem był mój przodek, Józef Klepacki. Jakub Kwiatkowski, ojciec Jana, urodził się w parafii Janówka — to zaledwie jedna parafia dalej od Rajgrodu. Był synem Michała Kwiatkowskiego i Ewy z Czyżewskich.

Wpis „cywilny” wg Kodeksu Napoleona. Akt nr 52. Księga ślubów par. Rajgród 1809. Archiwum parafialne
Wpis „cywilny” wg Kodeksu Napoleona. Akt nr 52. Księga ślubów par. Rajgród 1809. Archiwum parafialne

A co z Ewą Borkowską? W akcie kościelnym nie podano imion rodziców. Co gorsza, w akcie cywilnym tam, gdzie powinny znajdować się imiona jej rodziców, pozostawiono puste rubryki! Czy mogła być spokrewniona z moją rodziną? Istnieje na to realna szansa...

Mój przodek Antoni Borkowski zmarł w 1812 r. Jego druga żona – Katarzyna Radziwił – nie mogła być matką Ewy. Ale z pierwszego małżeństwa z Marianną Augustyn mógł mieć córkę Ewę. Luki w metrykach XVIII wieku to rzecz powszednia.

Dzieci Antoniego Borkowskiego (zm. 1812) i jego pierwszej żony, Marianny Augustynowicz
Dzieci Antoniego Borkowskiego (zm. 1812) i jego pierwszej żony, Marianny Augustynowicz

W tym miejscu natrafiłam na ścianę. Wydaje się, że Ewa nie była spokrewniona z moją rodziną w dalszych liniach, ponieważ z każdym kolejnym pokoleniem ilość wspólnego DNA się zmniejsza. W tej sytuacji są dwie możliwości. Albo Ewa Borkowska była córką Antoniego i Marianny Augustyn (pierwszej żony), albo była córką brata tegoż Antoniego… Antoni to praprapradziadek (3× pradziadkiem) mojej babci. W przypadku tzw. „połówkowego” pokrewieństwa (czyli gdy dzielimy jednego wspólnego przodka, a nie parę), ilość wspólnego DNA przypomina tę, jaką dzieli się z 4× pradziadkami – czyli o jedno pokolenie dalej. Dlatego są dwie możliwości – albo połowiczne pokrewieństwo jedno pokolenie bliżej, lub pełne pokrewieństwo jedno pokolenie dalej. Wychodzi na to samo. Moja babcia raczej nie dzieliłaby aż 73 cM z potomkinią Johna, gdyby to była jeszcze dalsza relacja niż te dwie powyższe.

Dodatkowo, szczegółowo przeanalizowałam obie rodziny – Kwiatkowskich i Borkowskich. Mieszkały blisko siebie, a w kolejnych pokoleniach ich potomkowie znów się ze sobą łączyli. W aktach metrykalnych członkowie tych rodzin pojawiają się nawzajem jako świadkowie – co również wskazuje na silne powiązania.

No dobrze – ale co z tego wynika? Tu brakuje pewnego ogniwa łączącego Ewę Borkowską z moją rodziną, tam z kolei pojawia się enigmatyczne Beresteczko… Skąd więc mogę mieć pewność, że ten zagadkowy powstaniec był synem właśnie Ewy i że urodził się w Kroszewie?

Ale brakujące połączenie zostało uzupełnione dzięki... prasie.

Otóż John Rosemond był drukarzem. Odnalazłam artykuł, w którym przetłumaczył i opublikował list od swojego ojca – Jakuba – wysłany z Rajgrodu! Czarno na białym: „Raygorod”. To nie może być przypadek.

The Biblical Recorder, sobota, 25 sierpnia 1849 r.
The Biblical Recorder, sobota, 25 sierpnia 1849 r.

Jan – wygnaniec z Polski – tęsknił za rodziną i zbierał fundusze na podróż. Napisał broszurę ze wspomnieniami, by z jej sprzedaży opłacić podróż do ojca. Czy udało im się spotkać? Tego nie wiemy.

Wiadomo jednak, że Jan był pierworodnym synem Jakuba z pierwszego małżeństwa i jedynym dzieckiem, które dożyło dorosłości. Matka, Ewa, zmarła w 1819 r. Jakub ożenił się później ponownie. Dla ojca odnalezienie zaginionego syna musiało być ogromną radością. Nie natrafiłam akt zgonu Jakuba. Na podstawie innych źródeł szacuję, że zmarł pomiędzy 1849 a 1860 rokiem. A może to on wyruszył w podróż do Ameryki, by odwiedzić syna? Kto wie…

Potomkowie Jakuba Kwiatkowskiego wraz z małżonkami
Potomkowie Jakuba Kwiatkowskiego wraz z małżonkami

Broszura, w której John Rosemond opisał historię swojego życia to z pewnością niezwykle interesujący materiał! Niestety, nie udało mi się zdobyć oryginalnego egzemplarza. Znalazł się jednak odnaleźć przepisany fragment zawierający najbardziej interesujące nas historie.

Karta tytułowa reedycji wspomnień Johna Kwiatkowskiego-Rosemonda
Karta tytułowa reedycji wspomnień Johna Kwiatkowskiego-Rosemonda

Przygody Żołnierza w Młodości Jego

Szkic z Wczesnych Lat i Przygód Jana Kwiatkowskiego vel Rosemonda

Szczególnie w Polsce, Ojczyźnie Jego

W miesiącu grudniu roku 1813, gdy zabawiałem się patrząc na spadający śnieg, matka moja weszła do izby. Zbliżyła się do miejsca gdzie siedziałem i zaprowadziła mnie do przedniego pomieszczenia, gdzie oczekiwali mnie chłopi z wioski. Wśród nich spostrzegłem sędziwego starca trzymającego modlitewnik w dłoni. Wszyscy staliśmy w milczeniu, aż starzec dał znak, by uklęknąć. Pamiętam końcowe słowa modlitwy. Starzec podniósł ręce i rzekł: „O Boże, przywróć naszego przyjaciela i pana powtórnie do jego domu!”

Modlitwa się skończyła i wszyscy zasiedliśmy przy stole, gdy matka moja wydobyła z piersi list, który tego poranka otrzymała od mego ojca. Czytała go aż doszła do słowa „ranny”. Wówczas złożyła list i rzekła: „Drodzy moi, zaprosiłam was dziś tutaj, aby oznajmić wam treść tego listu, który dziś rano otrzymałam. On jest ranny i teraz leży w lazarecie, w mieście Warszawie. List ten pisał przed trzema miesiącami, lecz z powodu wielkiego zamętu i niepokojów w kraju oraz marszów wojsk, poczta była wstrzymana i dopiero dziś dotarła do mnie. Gdy tylko powróci do sił, wróci do domu. A na pamiątkę dnia jego urodzin, dnia urodzin mego syna, oraz dnia jego odejścia — co było przed trzema laty — pomyślałam, by zaprosić was wraz z żonami i dziećmi do wspólnej pokornej prośby do Ojca Niebieskiego o zachowanie życia mego męża na polu bitwy.”

„Pamiętam ten dzień dobrze,” rzekł starzec, wstając z miejsca. „Ten sam dzień, kiedy dwaj moi synowie poszli z nim — na tym samym podwórzu rozstałem się z nimi. W czasach Kościuszki, gdy starzy i młodzi, uzbrojeni w kosy i dzidy, zmuszeni byli opuścić dom i śpieszyć bronić ojczyzny. Wówczas byłem ojcem trójki dzieci. Gdy się żegnałem, moi dwaj synowie ujęli mnie za rękę i rzekli: "Ojcze nasz, kto nam chleba da, gdy ty zginiesz?" A żona moja, gdy przyciskałem niemowlę do piersi, pytała: "Kiedy powrócisz?’"W końcu wyrwałem się z ramion mej rodziny i zostawiłem ich w rękach Boga. Po trzynastu miesiącach nieobecności, powróciłem raz jeszcze do domu mego. Ale moi dwaj synowie — wpadli w ręce nieprzyjaciela. Tyran umył swe ręce w ich krwi. Odkąd moja pamięć sięga, nie zaznaliśmy pokoju — Rosja, Prusy i Austria sprzysięgły się przeciw naszemu krajowi. Miasta nasze, miasteczka i wioski płoną, a kto stanie w obronie naszej Ojczyzny? Jej dzieci coraz mniej, a wzgórza nasze broczą krwią poległych. Matki szlochają nad grobami synów swych, a tysiące żon z niemowlętami przy piersi szukają wśród zabitych i rannych, pytając: „Gdzież, ach gdzież jest mój małżonek i ojciec dzieci moich?” A jednakże krwiożerczy tyran nie dość się jeszcze nasycił. Rzeź urządził wśród cichych mieszkańców Pragi. Nie oszczędził ni płci, ni wieku, ni stanu. Wydzierał niemowlęta z kołysek na piki i roztrzaskiwał ich główki o mury. Lecz moi dwaj chłopcy!...” Starzec znów zaczął mówić o swych synach, lecz łzy zalały mu oczy, iż mówić więcej nie zdołał, i zajął na powrót swe miejsce.

Łaskawy czytelniku, trudno byłoby mi dokładnie zapamiętać wszystkie słowa starca, bom miał wówczas zaledwie cztery lata, lecz w późniejszych czasach matka moja opowiadała wszystko ojcu mojemu, łącznie z przemową owego starca.

Po zakończonej przemowie mieszkańcy wsi rozeszli się do domostw swoich, a ja wróciłem do codziennych swych zabaw — maszerowałem i ćwiczyłem się w musztrze z blaszanym karabinem i szabelką, krążąc po izbach. Gdy tak byłem zajęty, wszedł służący oznajmując mi przybycie babki mej. Ucieszyłem się wielce, bo rzadko miałem sposobność ją widywać. Wybiegłem ku niej, ucałowałem dłoń jej i zapytałem o zdrowie. Matka moja ujęła ją za rękę i posadziła na krześle. Po krótkiej rozmowie rzekła babka do matki mej: „Otrzymałam twoje zaproszenie, lecz z powodu głębokiego śniegu nie mogłam przybyć wczoraj. Pisałaś, że otrzymałaś list od mego syna. Pokaż mi go, proszę.” List został jej podany, a gdy przeczytała, wybuchła płaczem, wołając: „Mój syn ranny! O, ileż dzieci muszę jeszcze poświęcić temu tyranowi? Jednemu już wysączyli krew, a drugi teraz ranny i może umrzeć, a ja nawet godziny jego śmierci znać nie będę.”

Rozmowa pomiędzy matką moją a babką trwała aż do późnej nocy. Noc była posępna, wiatr gwizdał i targał okiennicami, przerywając ciszę nocną; tylko lampa migotała blaskiem bladym po izbie.

„Zdaje mi się, żem słyszał trąbkę pocztowego”, rzekł jeden ze służących, stojąc przy oknie. „I mnie się tak zdało”, odrzekła matka, „Lecz cóżby miał powóz pocztowy czynić na tej drodze?”

„Jeśli to powóz”, powiedziała babka, „to musi tędy jechać, bo trąbki z drogi głównej byśmy nie słyszeli.”

Trąbka zamilkła, a wszyscy uznali, iż albo powóz pojechał drogą główną, oddaloną o dwie mile, albo że wiatr uszom naszym płatał figle. Wszyscy zasiedli znów na miejsca, a ja poprosiłem, by mnie położono do snu. Wtem trąbka znów rozbrzmiała, lecz tym razem wyraźnie przed domem, a za nią głos: „Halo!”

„Cóż to znaczy?” spytała matka, drżąc i ściskając moją dłoń. „Czekaj, moje dziecię”, rzekła „Wkrótce pójdziesz spać.” Matka rozkazała natychmiast służącemu z latarnią udać się do drzwi, by wybadać, co to wszystko oznacza. Sługa spotkał przy drzwiach pocztyliona. „Gdzie pani domu? Chciałbym z nią mówić.” Drzwi otwarto, a do izby wszedł pocztylion w mundurze, z trąbką mosiężną przewieszoną przez lewe ramię. „Pani, oficer z armii pragnie się tu zatrzymać.” „Oficer z armii? O, powiedz mi, czyż to mój mąż?”

„Wiem tylko, pani, iż pewien oficer z wojska pragnie się tu zatrzymać i proszę o rychłe wniesienie jego bagażu. Czas mój ograniczony i muszę stawić się na mojej stacji o godzinie oznaczonej.” Do izby wniesiono niewielką walizkę. „Boże mój!” zawołała matka. „To imię mego męża!”

Zostałem wzięty przez matkę i babkę do salonu. Stanęliśmy rzędem przy drzwiach. Oficer wszedł, wsparty na kulach. Zatrzymał się, ukłonił się obecnym i rzekł: „Bogu dzięki, jestem znów w domu.”

„Ach! Toż to mój syn, za którym tyle łez wylałam”, zawołała babka.

„Mój mąż?... O, chodź, dziecię moje, oto twój ojciec.” Ujęła mnie na ręce, a jam został objęty dwoma kochającymi sercami.

„Jakże szczęśliwy jest żołnierz, gdy powraca do spokojnego i radosnego domu, do żony swego serca i dzieci swej miłości”, rzekł pocztylion.

Matka poleciła przygotować poczęstunek dla pocztyliona, który spożywszy go, opuścił dom. Ja zaś, bawiąc się wąsami ojca, zasnąłem na jego piersi.

Nazajutrz obudziły mnie głosy mieszkańców wsi, którzy przyszli okazać ojcu radość z jego powrotu, pytając o zdrowie jego i o niebezpieczeństwa, jakie przeżył w czasie nieobecności. Cały dzień upłynął na uroczystościach i zabawie, które wyprawione zostały na cześć powrotu ojca mego do domu.

Wkrótce potem ojciec mój poprosił i uzyskał zwolnienie z armii z powodu odniesionej rany. A potem, otoczony rodziną i przyjaciółmi, przez lata wspominał nam wojny i nieszczęścia ojczyzny naszej.
Gdy zbliżałem się do trzynastego roku mego życia, ojciec mój pragnął oddać mnie do szkoły wojskowej, aby mnie wychować na żołnierza, lecz matka moja życzyła sobie widzieć mię przy ołtarzu — głoszącego ewangelię. Zaiskrzył się między nimi spór, który ostatecznie postanowiono powierzyć mojej własnej woli. Postawiono mi pytanie: czy zechcę być żołnierzem, czy też sługą Bożym? Oboje rodzice ślubowali poddać się mojej decyzji, a dzień jej ogłoszenia został wyznaczony.

Dzień ten nadszedł, a z nim przybyli moi dziadkowie, aby być świadkami mego wyboru. Wezwano mnie do osobnej izby, gdzie już wszyscy oczekiwali mego przybycia. Po kilku słowach wstępu ze strony mego ojca, wyraził on pragnienie usłyszenia mej odpowiedzi wobec zgromadzonego grona.

"Mój drogi ojcze", rzekłem "nigdy w życiu nie sprzeciwiłem się twym rozkazom. Byłem synem posłusznym i zawsze darzyłem cię czcią i miłością. Matka moja nieraz mi mawiała: „Bóg miłuje dziatki”, a ja pragnę być Jego dzieckiem i wypełniać Jego przykazania. Ty, ojcze, opowiadałeś, że Bóg ocalił cię we wszystkich bitwach — i ja chcę być wdzięcznym za Jego opiekę i modlić się nieustannie o Jego przewodnictwo w życiu. Pamiętam, i nigdy nie zapomnę, dnia modlitwy chłopów w naszym domu o twe szczęśliwe ocalenie. Klęczałem wówczas z twarzą zwróconą ku krucyfiksowi, przy boku matki mojej. Czułem w głębi serca dziecięcego, iż powrócisz — i rzeczywiście powróciłeś. Ojcze mój, gotowym wyrzec się uciech tego świata, aby poświęcić życie służbie Bożej, lecz poddaję się ochotnie twej woli."

"Cieszę się z twej odpowiedzi, synu mój", rzekł ojciec. Następnie, zwracając się do dziadków: "Moim pragnieniem było, aby udał się do szkoły wojskowej, gdyż sprawy naszej Ojczyzny nie są jeszcze ułożone, a lud nasz gnębiony jest przez najeźdźców. O, gdybyż mi dane było dożyć dnia, w którym synowie nasi pomściliby swych ojców! Lecz skoro jego serce skłania się ku Kościołowi i pragnie zostać sługą Ewangelii, sprowadzę nauczyciela, który uczyć go będzie języka łacińskiego. Ale pamiętaj, synu mój, iż Boga można miłować i służyć Mu równie wiernie w walce o Ojczyznę, jak i na ambonie, czy w każdym innym powołaniu."

Matka moja zbliżyła się do mnie, ujęła moją dłoń, pocałowała w czoło i rzekła z drżeniem: "Szczęśliwą jestem, synu mój, słysząc z własnych ust twoich, iż pragniesz służyć Bogu przez całe życie. Niechaj Pan błogosławi ci i strzeże na wszystkich ścieżkach twoich!"

Wkrótce potem sprowadzono niezbędne książki, zatrudniono nauczyciela, a pod czujnym okiem matki mej, pilnie postępowałem w naukach.

Ojciec mój dobrze przeczuwał, iż lud znów chwyci za broń. Wiedział, że jarzmo nałożone przez zaborców zbyt srogie, a nowe prawa zbyt niesprawiedliwe, a w jego sercu tliła się nieugaszona nienawiść ku Moskalowi. Ilekroć przemawiał, mówił o zemście — a niejednokrotnie, pod nieobecność matki, mawiał, że zamkną mnie w jakimś klasztorze lub innym odosobnionym miejscu.

Na wiosnę roku 1824 ojciec mój otrzymał list od mego stryja, który wówczas zamieszkiwał miasto Warszawę. Prosił on, aby posłać mnie do stolicy, bym tam kontynuował nauki w jednej ze szkół lub kolegiów, gdzie, jak twierdził, mógłbym postąpić lepiej niż w domu. Oświadczył również, iż nie posiada własnych dzieci, a koszta mego kształcenia chętnie pokryje z własnej fortuny. Ojciec mój przystał na tę propozycję, lecz matka moja, obawiając się dalekiej rozłąki, była jej przeciwna. Po długich namowach — zarówno ojca, jak i moich — wreszcie wyraziła zgodę. Przysięgłem jej, iż za rok na pewno powrócę do domu.

Dzień wyjazdu został oznaczony. Dziadkowie moi i wielu przyjaciół przybyli, by mnie pożegnać. Matka zaprowadziła mnie do pojazdu, który miał mnie zawieźć do miasta, a za nami postępowało grono znajomych, a nawet mój mały piesek, który chwytał mnie za nogi, jakby chciał mnie zatrzymać. Gdy już zająłem miejsce, spojrzałem ku ziemi i ujrzałem mego Komora, który wpatrywał się we mnie z taką żałością, jakby przeczuwał, że go opuszczam. "Matko moja, pamiętaj o moim małym Komorze, gdy mnie nie będzie!", zawołałem przez łzy. Padło hasło do odjazdu i usłyszałem już tylko szlochy na dziedzińcu. W drodze ojciec wskazał mi miasteczko Pułtusk, gdzie Francuzi rozgromili Rosjan. Zatrzymał się, spojrzał na pole i rzekł: "Pułk mój maszerował tą samą drogą. Wdarliśmy się do miasta, wypędzając Moskali z każdej ulicy." Jechaliśmy dalej wolno, aż ojciec zatrzymał się po raz wtóry, by pokazać mi miejsce, gdzie armia francuska rozdzieliła szeregi rosyjskie i wdarła się z bagnetami w sam środek nieprzyjaciela. Zauważyłem wówczas, że przeszłość głęboko utkwiła w duszy starego żołnierza, a pamięć o dawnych walkach nie przestawała tlić się w jego sercu.

Nazajutrz wkroczyliśmy do miasta Warszawy. Urok jego wspaniałych pałaców i kościołów, rozległych ogrodów z misternymi alejami i fontannami, ozdobnych ogrodzeń i pozłacanych alejek, po których snuły się tłumy przechodniów, ujął moje serce. Wszystko było dla mnie nowe i ujmujące. Rzekłem do mego ojca, że ludzie tego miasta muszą być nader szczęśliwi. Pięknie się stroją i zdają się nie czynić nic innego, jeno przechadzać się tu i tam. Ojciec uśmiechnął się z pobłażaniem nad moją niewiedzą i odparł: „Mają oni rozliczne zajęcia, które pozwalają im zarabiać na chleb bez potrzeby siania i orki.”

Wkrótce zatrzymaliśmy się przed domem okazałym. „Oto domostwo twego stryja”, rzekł ojciec. Wkroczyliśmy do środka i zostaliśmy uprzejmie powitani przez mego dobrego stryja i stryjenkę. Rozpoznali nas rychło i okazali wszelką gościnność. Zaproszono nas do salonu, gdzie w obecności ojca moja stryjenka wyraziła gotowość otoczenia mnie opieką i zapewniła, iż będzie mi matką. Po upływie tygodnia ojciec powrócił do domu, powierzając mnie trosce stryja i stryjenki.

Lecz niebawem znudziłem się blaskiem mego nowego otoczenia. Budowle, które na początku budziły mój zachwyt, straciły swój urok. „Ach!”, myślałem „nie ma to jak dom rodzinny. Nie oddałbym mojej wioski za resztę tego zgiełkliwego świata.” Tęsknota za domem ogarnęła moje serce żalem. Widok matki był mi odjęty, i łzy napływały do oczu, gdy tylko myśl moja zwracała się ku rodzinnej stronie. Jedyną pociechą było mi zapewnienie, iż po dwunastu miesiącach powrócę. Lecz i ten czas dłużył się nieskończenie, a odległość czyniła powrót trudnym.

Po roku ojciec przybył z nadzieją, iż zabierze mnie z sobą, bym ujrzał matkę. Niestety, znalazł mnie w stanie ciężkiej niemocy. Na zalecenie lekarza zmuszony był pozostawić mnie na dalsze dwanaście miesięcy.

Wkrótce po jego wyjeździe odzyskałem zupełne zdrowie, lecz rozpoczął się u mnie spadek w naukach łacińskich i greckich. Myśli moje oderwały się od nauki ku szkole wojskowej, i częstokroć żałowałem, iż nie wybrałem służby wojskowej zamiast posługi duchownej. Odwiedzałem plac wojskowy, gdzie widziałem żołnierzy w pięknych mundurach, poruszających się z mechaniczną precyzją. Książę Konstanty, Rosjanin, dowódca wojska polskiego, budził we mnie odrazę. Było hańbą, iż to obce ramię sprawowało władzę nad naszymi żołnierzami i naszym ludem. Przywiózł z sobą dwanaście tysięcy moskiewskich żołnierzy, by go strzegli, i rozlokował ich w naszym mieście. Jego okrucieństwa wobec obywateli były niesłychane. Krew mi się burzyła, gdy widziałem, jak naszych ziomków ciągnięto w łańcuchach po ulicach, przywiązanych do taczek — dla pohańbienia. Ach! Ileż to razy głos ojca brzmiał mi w uszach: „Pomsta, pomsta za ojczyznę!”

Pewnego wieczora siedziałem z moim stryjem na werandzie, gdy książę Konstanty przejeżdżał z hukiem przez ulicę w rydwanie zaprzężonym w cztery konie. Wyglądał niczym bóg wojny. Powstaliśmy z miejsc i zdjęliśmy kapelusze. Wszyscy przechodnie musieli czynić to samo pod groźbą kary. Gdy znów zasiedliśmy, zwróciłem się do stryja: „Jak długo jeszcze będziemy oddawać hołd temu ciemiężcy?”

„Mój drogi siostrzeńcze”, rzekł stryj „musisz mieć wielką ostrożność w słowach. Wiedz, że jesteśmy otoczeni szpiegami. Zda się, jakby znali nawet nasze myśli. Przezorność w mowie jest koniecznością, bo wielu jęczy w lochach za przestępstwa polityczne.”

Uznałem wówczas, iż pora odkryć memu stryjowi skryte pragnienie: przenieść się z kolegium do szkoły wojskowej. Stryj odparł, iż szkoła kadetów znajduje się o dwieście mil od Warszawy, lecz przyrzekł powiadomić mego ojca, a jeśli ten się zgodzi, wszystko da się załatwić. Po upływie trzech tygodni nadeszła odpowiedź — ojciec wyraził pełną aprobatę dla zmiany mego zamiaru i okazał się z niej bardzo zadowolony.

W miesiącu styczniu roku 1826 opuściłem Warszawę i udałem się do Kalisza, gdzie zostałem przyjęty przez władze wojskowe jako kadet. Czułem się usatysfakcjonowany, aczkolwiek niebawem przekonałem się, iż służba nie jest pozbawiona trudów. Dyscyplina wojskowa była surowa, a obowiązki ciężkie.

Minęły dwa lata. Złożyłem podanie o pozwolenie odwiedzenia mych rodziców. Otrzymałem zgodę. Lecz na nieszczęście, nim wyruszyłem, zabawiając się z czterdziestoma towarzyszami na dziedzińcu, zbliżyliśmy się do wielkiego stosu bali drzewnych przeznaczonych na potrzeby szkoły. Podzieliliśmy się na dwa obozy: jedni jako napastnicy, drudzy jako obrońcy baterii. (Ten rodzaj zabawy praktykowaliśmy często, ciągnąc losy, kto zostanie kapitanem.)
Wylosowałem los z napisem „kapitan” i zostałem mianowany dowódcą obrońców. Wkroczyliśmy do naszej baterii z kijami i długimi prętami. Nasi przeciwnicy rozpoczęli natarcie, formując plutony. Zauważyłem, iż ich zamiarem było otoczyć nas i uderzyć z dwóch stron. Rozkazałem ośmiu kolegom, by wzmocnili lewe skrzydło baterii i nie dopuścili do obejścia jej przez nieprzyjaciela, lecz rychło wrócili rozbrojeni, a nieprzyjaciel przypuścił atak z przodu i z boku, krzycząc i hucząc, aż w końcu opanował naszą pozycję. Wycofaliśmy się ku drugiej baterii, gdzie rzekłem kapitanowi, iż tej nie oddamy już tak łatwo, jak poprzedniej. On zaś, pełen zuchwałości, odparł, że sam jeden potrafi ją odebrać takiemu kapitanowi, jakim jestem. Wyzwałem go na próbę, oznajmiając, iż jestem gotów bronić tej pozycji samotnie. Opuścił swą baterię i zdołał dojść do połowy drogi ku mojej. Wtedy popchnąłem go kijem. Zapowiedział, że mnie obije i że będzie to oznaczało zdobycie jeszcze jednej baterii. Zbliżał się ku mnie, a gdy był już tak blisko, iż mogłem go dosięgnąć kijem, nieszczęśliwym trafem uderzyłem go w oko i wykłułem mu je. Na tym starcie zakończono.

Zgodnie z regulaminem wojskowym, osadzono mnie w więzieniu. Następnego dnia stanąłem przed sądem wojennym, który skazał mnie na sześć tygodni więzienia o chlebie i wodzie. Moja wizyta w domu została odłożona.
Pod koniec roku 1830, z utęsknieniem oczekiwałem pozwolenia, a w wolnych chwilach układałem w myślach, jak przebłagać matkę. Wiedziałem, iż złamałem dane jej słowo, iż ją zasmuciłem. Lecz wiedziałem też, że jest moją
matką – kochającą i czułą, że pragnie mnie zobaczyć i że mi przebaczy.

Pewnego dnia, siedząc z towarzyszami i rozmawiając o domu, zjawił się kurier, a za nim pocztylion z przypiętą do kapelusza biało-czerwoną kokardą. Oznajmił, iż w Warszawie wybuchła rewolucja, a książę Konstanty wraz ze swym wojskiem został wypędzony z miasta. Widząc jego kokardę, uwierzyliśmy. Z okrzykiem „Wolność! Wolność!” wybiegliśmy na ulicę, lecz w pobliżu strażnicy zostaliśmy schwytani i wtrąceni do więzienia. Nie trwało to długo – niedługo potem usłyszeliśmy huk dział i tysiączne głosy: „Niech żyje wolność!” Drzwi więzienia otwarły się, a oficer straży obwieścił nam, że tyran nie ma już władzy więzić dzieci polskich.

Wkrótce przybył kurier z rozkazem Rządu Tymczasowego, że starzy żołnierze mają wrócić do swych pułków, a kadeci zdolni do noszenia broni mają być rozdzieleni pomiędzy różne oddziały lub posłani jako instruktorzy do nowo formowanych jednostek. Pragnąc ujrzeć rodziców przed rozpoczęciem służby, poprosiłem o przydział do Warszawy, skąd miałem dołączyć do mojego pułku.

W styczniu 1831 roku przybyłem do Warszawy i zapytałem mego stryja, czy możliwa będzie podróż do rodziców. Udał się z prośbą o pozwolenie, lecz było już za późno. Dwustutysięczna armia rosyjska pod dowództwem generała Paskiewicza, a także księcia Konstantego i jego brata Michała, przekraczała już granice. Zgodnie z mą wolą przydzielono mnie do 4. Pułku Ułanów, dowodzonego przez generała Dwernickiego. Otrzymaliśmy rozkaz marszu na pole bitwy, opuszczając piękne miasto wśród pożegnań, łez i błogosławieństw dam, które z okien żegnały nas wzrokiem.

Pierwszy raz starliśmy się z wrogiem pod Stoczkiem. Starcie zakończyło się zdobyciem jedenastu armat i odparciem nieprzyjaciela. W drugim boju zdobyliśmy jeszcze cztery działa i ponownie zmusiliśmy ich do odwrotu. W trzeciej bitwie byłem już pełen zapału, i gdy adjutant wydał rozkaz do natarcia w pobliże miasteczka, zawołaliśmy w biegu: „Chcemy więcej armat!” Znajdowałem się wówczas zaledwie o trzydzieści kroków od dwóch dział, gdy wypaliły kartacze. Nieprzyjaciel wziął za wysoki cel – kule świszczały nam ponad głowami jak grad. Zdobyliśmy miasteczko Kurów, a jego mieszkańcy z radością powitali polskie wojsko: „Nasi chłopcy! Nasi żołnierze! Oni dopiero co stąd uciekli! Jak barany! Gońcie, gońcie – jeszcze ich dogonicie!” Około dwustu z nas, ośmieleni w szczególności głosami panien, ruszyło w pościg. Prędkośmy ich dopędzili, lecz chytrze nas wywiedli za miasto, gdzie nieprzyjaciel ze wszech stron zasypał nas ogniem. Mój koń padł trupem, ale szczęściem runął przy rowie, do którego się wtoczyłem i tam przeczekałem niesprzyjający czas. Gdy nasza piechota zbliżyła się, wróg pierzchnął, pozostawiając nam w rękach jeszcze dwie armaty.

Pewnego dnia, gdyśmy odpoczywali po trudach długich marszów, dotarła do nas wieść radosna od głównej armii o wielkiej bitwie pod Grochowem — o świetnym zwycięstwie oręża polskiego nad wojskiem rosyjskim. Rosjanie w odwrocie pozostawili trzydzieści tysięcy poległych, trzydzieści pięć tysięcy wziętych do niewoli, sześćdziesiąt dział oraz znaczne zapasy amunicji. Była to nowina radująca serca każdego prawdziwego Polaka i syna Ojczyzny. Krzykami radości i rzucaniem czapek w powietrze, przy dźwiękach marsza i pieśni narodowej Jeszcze Polska nie zginęła, ruszyliśmy w drogę ku twierdzy zwanej Zamość.

Tamże doznaliśmy wielu utrapień z powodu wiosny mokrej i zimnej. Bez schronienia, po kolana w błocie, często żołnierz budził się spod śniegu, który go nocą zasypał. Cholera zbierała codziennie swe żniwo w naszych szeregach. Po czterotygodniowym postoju, w Niedzielę Wielkanocną ruszyliśmy w stronę Wołynia.

Z powodzeniem ścigaliśmy nieprzyjaciela, zdobywając jego działa. Korpus, z którym przyszło nam się mierzyć, dowodzony był przez księcia Wirtembergii. Pokonaliśmy go w każdym starciu, aż uciec musiał ku granicom Wołynia.

Wiosną tegoż roku, armia nasza, zaledwie sześciotysięczna, mająca tylko sześć dział, przeprawiła się rankiem przez rzekę Bug na ziemie dawnej Polski, pod panowaniem rosyjskim. Ludność Wołynia przyjęła nas z wielką serdecznością, ofiarując pomoc i oznajmiając naszemu generałowi, iż od dawna w niewoli żyją i Bogu by dziękowali za wyzwolenie. Marsz nasz trwał blisko tydzień, aż rozłożyliśmy się z obozem w pobliżu miasteczka Boremel, oczekując nadejścia nieprzyjaciela, który wracał z wyprawy przeciw Turkom i liczył trzydzieści tysięcy ludzi pod wodzą generała Rytygiera.

W poniedziałek rano nasza piechota przeszła przez niewielki strumień i tam natknęła się na Rosjan, którzy zaraz rozpoczęli gwałtowny ogień, trwający blisko godzinę. Polacy, mniej liczni, cofnęli się powoli ku mostowi, skąd salwa naszej artylerii powstrzymała napór rosyjskich kolumn. Straty po obu stronach były niewielkie.

Nazajutrz, wróg zdołał przeprawić się przez strumień i ustawić działa według swego uznania. Około południa dano rozkaz do ognia, spodziewając się, iż ulegniemy przerażeniu i rzucimy się do ucieczki. Huk dział zagęścił powietrze, lecz nie ulękliśmy się — przeciwnie — ogień ten rozjuszył nas, i jak mur staliśmy niewzruszeni. Garść Polaków rozpoczęła ogień kompaniami, na lewym skrzydle wzniosła się chmura dymu i kurzu, a wśród niej dało się słyszeć tysiące okrzyków: „Hurra! Hurra! Szarża! Szarża!” Nasza kawaleria starła się z huzarami rosyjskimi niczym chmura z chmurą. Błysk szabel rosyjskich starł się z naszymi lancami. Rosjanie zaczęli się cofać. Próbowali jeszcze raz uderzyć z piechotą, kawalerią i artylerią, lecz każdy z naszych żołnierzy, zlany potem, trzymając się stanowiska, gotów był się cofnąć dopiero wobec przeważających sił. Lecz Opatrzność nie dopuściła, byśmy zginęli. Ciężka chmura nadciągnęła od strony, z której nadchodziły rosyjskie kolumny, i ulewa, która się z niej wylała, przez pół godziny sparaliżowała działania nieprzyjacielskiej piechoty, podczas gdy nasza piechota nie przerywała ognia, aż wreszcie rosyjskie masy poczęły się cofać.

Nasz generał stanął przed szeregiem z czapką w ręku. „Żołnierze!” zawołał „szczęśliwym się czuję, że w tym dniu mam zaszczyt dowodzić wami! Patrzcie przed siebie — uciekają przed waszymi bagnetami!” Gdy wyrzekł te słowa, kula armatnia upadła pod nogi jego konia. Koń cofnął się z przestrachu, zrzucił jeźdźca na ziemię. Wtem rozległ się krzyk: „Nasz generał zabity! Ojciec nasz nie żyje!”

Lecz on żył. Podniósł głowę z ziemi i zawołał: „Bijcie się, moje dzieci! Bijcie się, żołnierze! Jeszcze żyję!” Czerwoni huzarzy rosyjscy, którzy byli nieopodal i spostrzegli, że żyje, a jego koń uciekł, zakrzyknęli: „Łowij, łowij!” — „Łap go, łap!” Zbliżyli się doń, lecz eskadron, do którego należałem, ruszył w szarży z okrzykiem „Na nich!” Setki Rosjan padły od uderzeń naszych lanc w pierś. Zaczęli się cofać, mieszając się z własną piechotą, podczas gdy my, nie ustając, gromiliśmy ich ostrzami. Piechota nieprzyjacielska opamiętała się w końcu i otworzyła ogień, kule świstały gęsto. Mój koń począł drżeć i padł na kolana. Patrząc, jak mój koń się wali, znalazłem się otoczony przez grenadierów rosyjskich. Lanca została mi wybita z ręki, a jeden z grenadierów wymierzył bagnet prosto w moją pierś, gdy wtem usłyszałem głos: „Pożałuj!” — „Daruj!”…

Wspomnienia Johna, choć barwne, zawierają pewne nieścisłości. Spisał je wiele lat po opisywanych wydarzeniach, więc zapewne niektóre szczegóły zostały przez niego ubarwione.

Warto zwrócić uwagę, że uciekał przez Wołyń – być może właśnie dlatego jako miejsce urodzenia podał Beresteczko (dziś znajdujące się na terenie Ukrainy). A może celowo chciał zmylić ewentualny pościg? Zaskakujące jest też np., że opisuje swoją rodzinę jako zamożną, choć metryki wskazują na chłopskie pochodzenie. Możliwe też, że kobieta, którą nazywa matką, była jego macochą. W jego relacji pojawia się również litewski pejzaż – to zgadza się z geograficznym kontekstem północno-wschodniej Polski.

Tak o swoim przodków napisał jeden z potomków Johna, z którym udało mi się nawiązać kontakt.

That's the title of the memoir as he wrote it. He changed his name from Kwiatkowski to Rosemond when he moved to the United States. He also left the Catholic Church to become an Episcopalian (aka the Anglican Church) He did these things to better blend in with the mostly English, Scots-Irish, and German population of the U.S at the time. This allowed him to prosper in the U.S. when there was a very anti-immigrant attitude in the country.
„To jest tytuł wspomnień, tak jak sam go nadał. Zmienił nazwisko z Kwiatkowski na Rosemond, gdy przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Opuścił też Kościół katolicki, by zostać episkopalianinem (czyli członkiem kościoła anglikańskiego). Dokonał tych zmian, aby lepiej wtopić się w społeczeństwo amerykańskie, które w tamtym czasie składało się głównie z Anglików, Szkotów-Irlandczyków i Niemców. Pozwoliło mu to odnieść sukces w kraju, gdzie panowała wówczas silna niechęć wobec imigrantów [innych nacji i wyznań – przyp. aut.]”.

Jak potoczyły się losy Jana Kwiatkowskiego, którego życie rzuciło aż na kontynent amerykański?

Jak już wspominałam, Jan osiedlił się w Północnej Karolinie. W 1838 roku, w hrabstwie Wake, poślubił Sarah Pleasant. Z tego małżeństwa przyszło na świat trzynaścioro dzieci (a przynajmniej tyle udało mi się odnaleźć), z których część – jak to często bywało w tamtych czasach – zmarła w dzieciństwie. Jan i Sarah przeżyli wojnę secesyjną, mieszkając w stanie opowiadającym się po stronie Konfederacji (Południa). Jeden z jego potomków wspomniał, że posiadał on niewolnicę.

Certyfikat ślubu Johna i Sarah z 1838 r.
Certyfikat ślubu Johna i Sarah z 1838 r.
The Weekly Standard, środa, 14 listopada 1838 r.
The Weekly Standard, środa, 14 listopada 1838 r.
Dzieci Johna i Sarah Rosemondów
Dzieci Johna i Sarah Rosemondów

W artykule opublikowanym przez Johna w czasie wojny czytamy, że w kwietniu 1865 roku jego dom został splądrowany przez przechodzącą armię Unii. Żołnierze zabrali wówczas m.in. jego polski modlitewnik, przysłany przez brata. John wyraził nadzieję, że książka została przez nich porzucona jako bezużyteczna i wyznaczył nagrodę za jej odnalezienie.

The Daily Standard, czwartek, 29 marca 1866 r.
The Daily Standard, czwartek, 29 marca 1866 r.

Na nagrobku Johna (którego zdjęcie zamieściłam wcześniej) widnieje data śmierci: 1906. Jednak nie wydaje się ona wiarygodna – osobiście sądzę, że to rok wystawienia pomnika. Nie udało mi się dotąd odnaleźć dokładnej daty jego zgonu. Na podstawie innych źródeł przypuszczam, że zmarł w latach 80. lub 90. XIX wieku. Jego żona, Sarah Rosemond, zmarła w 1899 roku jako wdowa.

Orange County Observer, czwartek, 7 grudnia 1899 r.
Orange County Observer, czwartek, 7 grudnia 1899 r.
Nagrobek Sarah Rosemond. Findagrave.com
Nagrobek Sarah Rosemond. Findagrave.com

Tak oto przedstawia się niezwykła historia życia Johna Rosemonda – czyli Jana Kwiatkowskiego, który urodził się w 1810 roku w Kroszewie, w parafii Rajgród, a żył w dalekiej Karolinie Północnej.

Był on spokrewniony z moją rodziną poprzez swoją matkę – Ewę z Borkowskich Kwiatkowską. Odkryłam to dzięki genealogicznym testom genetycznym. Genealogia nigdy nie jest nudna. To przygoda. Ta historia jest tylko jedną z wielu zagadek, które udało się rozwiązać badając dzieje przodków...

  1. Dla zobrazowania: z każdym z rodziców dzielimy od 2376 do 3720 cM. W przypadku kuzynów ta wartość mieści się w przedziale od 396 do 1397 cM, ze średnią około 866 cM. Pewne są jedynie wartości dla relacji rodzic–dziecko. Wszystkie inne, niższe dopasowania pozostawiają otwarte różne możliwości pokrewieństwa.Wynika to z faktu, że DNA dziedziczymy w sposób nierównomierny. Otrzymujemy po 50% materiału genetycznego od każdego z rodziców, ale w obrębie tych 50% może znaleźć się więcej DNA po jednych ich przodkach, a mniej po innych. To znaczy, że nie dziedziczymy dokładnie po 25% od każdego z dziadków, a tym bardziej nie w równych proporcjach po dalszych przodkach.Mamy DNA po prapradziadkach, ale może się zdarzyć, że z którymś z 3× pradziadków nie dzielimy już żadnego odcinka DNA – choć formalnie jesteśmy spokrewnieni.Z tego powodu narzędzie „DNA Painter” (link) pokazuje dla każdego stopnia pokrewieństwa nie tylko uśrednioną, ale też minimalną i maksymalną możliwą liczbę centymorganów (cM).Warto też pamiętać, że wyniki zależą od firmy, w której wykonano test – różne firmy stosują odmienne algorytmy i inaczej zliczają wspólne segmenty DNA. Na Ancestry zdarza mi się odnajdywać wspólnych przodków nawet dla osób, które dzielą jedynie 30-40 cM. Przy niższych wartościach bywa trudniej, ale i tam udało mi się odnaleźć pokrewieństwo.Dlatego 73 cM, jakie moja babcia dzieli z potomkinią Johna, to w mojej ocenie wartość znaczna – i daje realną szansę na odnalezienie wspólnego przodka.

Chronologicznie ułożony wybór wycinków prasowych dotyczących Jana Kwiatkowskiego alias Johna Rosemonda

wraz ze stylizowanym na język epoki tłumaczeniem

The Weekly Standard, środa, 25 Marca 1846 r.
The Weekly Standard, środa, 25 Marca 1846 r.

 

The Weekly Standard, środa, 22 kwietnia 1846 r.
The Weekly Standard, środa, 22 kwietnia 1846 r.

 

The Weekly Standard, środa, 1 sierpnia 1849 r.
The Weekly Standard, środa, 1 sierpnia 1849 r.

The Weekly Standard, środa, 4 września 1850 r.
The Weekly Standard, środa, 4 września 1850 r.

 

The Tri Weekly Commercial, wtorek, 8 października 1850 r.
The Tri Weekly Commercial, wtorek, 8 października 1850 r.

 

The North Carolinian, sobota, 26 października 1850 r.
The North Carolinian, sobota, 26 października 1850 r.

 

Semi Weekly Standard, sobota, 15 września 1855 r.
Semi Weekly Standard, sobota, 15 września 1855 r.
Semi Weekly Standard, sobota, 20 czerwca 1857 r.
Semi Weekly Standard, sobota, 20 czerwca 1857 r.

 

Semi Weekly Standard, środa, 18 listopada 1857 r.
Semi Weekly Standard, środa, 18 listopada 1857 r.
The Daily Standard, wtorek, 25 września 1866 r.
The Daily Standard, wtorek, 25 września 1866 r.

 

The Daily Standard, wtorek, 13 lipca 1869 r.
The Daily Standard, wtorek, 13 lipca 1869 r.
The Durham Recorder, środa, 29 lipca 1885 r.
The Durham Recorder, środa, 29 lipca 1885 r.

Testament Johna Rosemonda

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Oda Do Polskiego Lasu

Prezentujemy poniżej jeden z wielu wierszy Stanisława Nyki - leśniczego z Łubianki, które napisał przebywając na emigracji.

O lesie polski, zabytku piękności,
Korynckich kolumn Boży ty Kościele –
Obraz twój widzę przez mórz odległości;
Kolumny strojne w koron kapitele.

O gaje leśne pełne czaru wiosną;
W waszych pachnących ulistnionych
splotach –
Wirtuoz słowik grał pieśni radosne,
Których słuchała gwiazd ulewa złota.

O lesie wonny, twoje aromaty
Strudzonym ludziom siły przywracały,
Ty nas gościłeś owocem i kwiatem,
I gędźbą, którą twe drzewa szumiały.

Wielki nasz Adam dawno już napisał:
„Najpiękniej tylko w Polsce żaby grają” –
A czy ktokolwiek w innych lasach słyszał –
Taki śpiew ptaków, jak w Polsce śpiewają?

 
Opublikowano Jeden komentarz

Kazimierowiczowie – rodzina sejneńska

„Kazimierowicz” to rzadkie nazwisko. W Polsce nosi je 361 osób, 194 kobiety i 167 mężczyzn. Najwięcej Kazimierowiczów mieszka w województwie dolnośląskim - 105, 60 osób w podlaskim, 41 w śląskim, 27 w warmińsko- mazurskim i 1 w małopolskim. Pochodzenie nazwiska jest oczywiste: Kazimierowicz to syn Kazimierza.

Źródłem moich informacji o najwcześniejszych rodzinach Kazimierowiczów są dane uzyskane z wyszukiwarki Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego (https://jzi.org.pl/wyszukiwarka/). Pokazuje ona, że najwięcej Kazimierowiczów pochodziło ze wsi Gniewieńszczyzna, parafia Kuźnica pod Grodnem (vide: mapa).

Linia znanych mi Kazimierowiczów przyłączonych do mojego drzewa genealogicznego przez małżeństwo Piotra, syna Józefa z Kazimierą Szczudło prowadzi do parafii Urdomin i wsi Strumbogłów (dziś: teren Litwy). To tam około 1830 roku urodził się Andrzej Kazimierowicz, syn pierwszej znanej pary- Szymona i Katarzyny Tomaszewskiej. Nie znamy okoliczności i powodów, dla których Andrzej znalazł się w okolicach Sejn.

Metryka z parafii Sejny wyjaśnia, że w 1851 roku Andrzej Kazimierowicz ożenił się z Franciszką Dąbrowską z Łumbii, córką Józefa i Agnieszki Marcinkiewicz. W ciągu kolejnych lat po ślubie para ta przemieszczała się ze wsi do wsi, podobnie jak inni wyrobnicy w tamtych czasach. W roku 1854 ich syn Ludwik rodzi się w Marcinkańcach, a w 1860 Józef już w Wigrańcach.

W kolejnym pokoleniu metryki urodzenia dzieci Józefa, który w roku 1879 w Sejnach wiąże się małżeństwem z Elżbietą Jachimowicz, wskazują, że Kazimierowiczowie nadal są wyrobnikami, co znaczy że pracują na cudzym i za pracą przemieszczają się z miejsca na miejsce. Pierwsze dzieci Józefa i Elżbiety rodzą się w Radziuszkach; Wincenty w 1880 roku, Antoni w 1883. Trzecia w kolejności i pierwsza córka Marianna już w folwarku Jenorajście- w 1884 roku, podobnie jak Józef – 1885 i Ewa w 1887.

Szóstym dzieckiem Józefa i Elżbiety był Piotr, który przyszedł na świat już w folwarku Kurdymokszty, parafia Łoździeje w 1894 roku. To o nim wiem najwięcej, bo w 1917 roku ożenił się w Sejnach z Kazimierą Szczudło, siostrą mojego ojcowskiego dziadka Jana (1899- 1970).

Akt ślubu Piotra Kazimierowicza z Kazimierą Szczudło

Akt 2/1917. Gryszkańce – Zagówiec

Działo się w mieście Sejnach 31 stycznia 1917 roku o godzinie 3 po południu. Oznajmujemy, że w obecności świadków Józefa Pietranisa lat 40. gospodarza zamieszkałego we wsi Birżynie i Antoniego Kalejnika lat 47 gospodarza zamieszkałego we wsi Gryszkańce zawarto religijny związek małżeński między Piotrem Kazimierowiczem urodzonym w folwarku Kurbymokszty i zamieszkałym we wsi Gryszkańce wyrobnikiem

a Kazimierą Szczudło panną lat 21 córką zmarłego Adama i żyjącej Karoliny urodzonej Pietranis małżonków Szczudłów urodzoną i zamieszkałą we wsi Zagówiec ogrodnicą.

Ślub poprzedzony był trzema ogłoszeniami przedślubnymi w katedralnym kościele sejneńskim w dniach 1, 15, 28 stycznia. Nowo zaślubieni ogłaszają, że żadnej umowy przedślubnej ze sobą nie zawarli.

W latach 1962-1973 we wsi Zagówiec koło Sejn byłem sąsiadem Piotra i Kazimiery, ale jako dziecko nie uświadamiałem naszych rodzinnych relacji. Był Piotr po prostu kolejnym dziadkiem z sąsiedztwa, chociaż bardziej niż inni uprzywilejowanym. Przez kilka lat, faktycznie w latach 1962- 68 Piotr Kazimierowicz przychodził do nas na tzw. posiaduszki, ale faktycznym magnesem było dla niego radio na baterie, w owym czasie rzadkość na wsi pozbawionej prądu. Interesował się polityką, był chłonny informacji ze świata, co potwierdzał po latach mój Tato Zygmunt Szczudło. Piotr Kazimierowicz był w nielicznym gronie osób we wsi, które chciały wiedzieć więcej i korzystały z gazet i radia.

Piotr Kazimierowicz
Piotr Kazimierowicz

Urodzony pod Łoździejami, które po I wojnie światowej zostały w granicach Państwa Litewskiego świetnie znał język litewski i czuł się Litwinem. Niestety nie wiem ile lat spędził poza Zagówcem, rodzinną wsią swojej żony. Na pewno mieszkał tam zaraz po ślubie w 1917 roku, bo w Zagówcu rodziły się ich wszystkie dzieci; Stanisław- w 1917, Marianna- w 1922, Genowefa- w 1926, Jadwiga- w 1930 i najmłodsza Stanisława w 1933 roku. Dwie córki- Genowefa i Jadwiga zmarły w wieku dziecięcym.

Znany w rodzinie jest fakt doraźnej, jak się później okazało, wyprowadzki Kazimierowiczów na Litwę. Działo się to w roku 1940, w drugim roku II wojny światowej. Prawdopodobnie głównym powodem zamieszkania Piotra z rodziną na Litwie była wtedy chęć wydobycia z niemieckiej niewoli syna Stanisława, uczestnika kampanii wrześniowej 1939 roku. Porozumienie Rzeszy Niemieckiej z ówczesnym państwem litewskim, kolaborującym z Niemcami dawało taką możliwość i właśnie Kazimierowiczowie z niej skorzystali. Kiedy Piotr z żoną Kazimierą zamieszkał we wsi Kozłowa Góra (Kozłogóra) koło Mariampola czyli na Litwie, jego syn Stanisław mógł opuścić niemiecką niewolę.

W roku 1942 Stanisław ożenił się tam z Bronisławą Margiewicz urodzoną w Podlaskach koło Berżnik, a więc z „krajanką”. Podjął pracę na kolei.

Zaświadczenie o pracy Stanisława Kazimierowicza na litewskiej kolei od 1940 roku

Po zakończeniu wojny i oficjalnej repatriacji wiosną 1946 roku, młodzi małżonkowie znaleźli się w Olecku, poniemieckim miasteczku szybko zasiedlonym przez licznych mieszkańców Suwalszczyzny. Kolejno rodziły się tam ich dzieci; Henryk w 1946 r., Witold w 1949, Tadeusz w 1956, Czesław w 1958, Wacław w 1961 i Hanna w 1963. Oprócz nich rodziło się jeszcze czworo dzieci, które umierały w wieku niemowlęcym.

Stanisław Kazimierowicz, mężczyzna po wojsku, mający odpowiedni wiek, uzupełnione w międzyczasie średnie wykształcenie i charyzmę zaangażował się w struktury nowo tworzonej administracji polskiej poniemieckiego miasta Olecko. Najpierw pracował trochę w milicji, a w latach 1950/51 pełnił funkcję zastępcy, a potem przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej.

Jednak głównym jego miejscem pracy po wojnie była Gminna Spółdzielnia w Olecku, w której był magazynierem w magazynie zbożowym. Kiedy pracy w magazynie przybyło, Stanisław zwerbował do pomocy swego kuzyna Zygmunta Szczudło, mojego ojca. Pod jego namową moi rodzice po pięciu latach opuścili Gołdap i zamieszkali w Olecku. Lata spędzone w Olecku, pierwsze zapamiętane przeze mnie zdarzenia i miejsca uważam za najciekawsze. Podziwiałem Stanisława Kazimierowicza, którego nie do końca słusznie nazywaliśmy stryjem, kojarząc to słowo z masywną posturą.

 

Życie rodzinne Stanisława i Bronisławy

Razem ze starszym bratem Zdzisławem wypinaliśmy brzuchy starając się sobie udowadniać kto jest lepszym stryjem. A stryj Stachu oprócz postury miał i inne argumenty, które nam dzieciom bardzo imponowały. Był myśliwym i na Boże Narodzenie przywoził nam zająca. Przywoził go na motorze marki Junak, potężnym jak i on sam. Jakże go można było nie podziwiać?

Stanisław Kazimierowicz i jego słynne atrybuty: motocykl Junak i dubeltówka

Nasz przybrany stryjek (właściwie kuzyn mojego Taty) Stanisław Kazimierowicz, podobnie jak i inni młodzi w owym czasie, prowadził bujne życie towarzyskie. Często spotykali się na imprezach rodzinnych i z koleżeństwem z pracy. W tym samym mieście, niedaleko od niego mieszkała z rodziną siostra Marianna Piega, a kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Gołdapi druga siostra Stanisława Wereszczyńska.

Mój bliski ogląd sytuacji w Olecku skończył się wiosną 1962 roku, kiedy przeprowadziliśmy się do Zagówca koło Sejn, rodzinnej wsi ojca. O rzut kamieniem od naszego nowo wybudowanego domu stała drewniana, zapadająca już w ziemię chatka Piotra i Marianny Kazimierowiczów, rodziców Stanisława. Bywaliśmy tam czasami, przeważnie za interesem, kiedy rodzice prosili, aby coś zanieść lub pożyczyć. Pamiętam, że nosiłem tam świerzyninę- świeże mięso po świniobiciu. Nie wiem czy zwyczaj dzielenia się świeżym mięsem z sąsiadami był powszechnie znany i w innych okolicach, ale w Zagówcu tak. Już jako dorosły doceniłem sens tego zwyczaju, gdy nie mając prądu i lodówek, trzeba było zapewnić sobie dostawy świeżego mięsa. Znaczną część solono, podroby zamykano w słoiki, a świerzynina dana sąsiadom co raz wracała, gdy oni mieli świniobicie. W ten sposób świeże mięso mogło być serwowane częściej niż dwa razy w roku, gdy zwyczajowo robiło się świniobicie.

Lata siedemdziesiąte były dla Kazimierowiczów z Olecka wyjątkowo nieszczęśliwe. W roku 1972 mając ledwie 55 lat zmarł Stanisław, dwa lata po nim w wieku 25 lat wskutek upadku ze schodów zabił się syn Witold, w 1976 zmarła 56.letnia Bronisława, zostawiając osieroconą piątkę dzieci, z których najmłodsza Hanna miała 11 lat, a jej brat Wacław 13 lat. W roku 1984 w wieku 38 lat pożegnał się z życiem najstarszy z dzieci Stanisława i Bronisławy- Henryk. Wkrótce dwoje z pozostałych dzieci, Czesław i Wacław wyjechało szukać swoich życiowych szans na Śląsku, a w domku nad Ledą został Tadeusz i Hanna. Tadeusz nie założył rodziny i zmarł mając 37 lat. Najpierw w 1980 roku Czesław ożenił się z Zofią Czylok, zamieszkali w Skoczowie i doczekali się dwóch synów, Łukasza i Jacka. W roku 1983 Wacław ożenił się z Anną Kurowską z Ustronia. Zamieszkali w mieście żony, gdzie przyszło na świat ich dwoje dzieci, Ewa i Radosław. On również zmarł przedwcześnie, mając 59 lat. Najmłodsza z dzieci Stanisława i Bronisławy, Hanna Kazimierowicz w roku 1985 wyszła za mąż za Stanisława Cichockiego, z którym ma troje dzieci, Agatę, Kamilę i Macieja. Dziś już dorosłe opuściły rodzinne gniazdo.

Zdjęcie ślubne Stanisława Cichockiego i Hanny Kazimierowicz (Olecko 1985 r.)

Druga z dzieci Piotra i Kazimiery Kazimierowiczów, Marianna wyszła za mąż za malarza pokojowego Stanisława Piegę. Całe życie mieszkali w Olecku, gdzie wychowywali jedyne dziecko- urodzoną w 1954 roku córkę Barbarę. Barbara ukończyła Technikum Budowlane i ze związku z Krzysztofem Sawczukiem dochowała się trójki dzieci. Wszystkie po szkołach opuściły rodzinne miasto i osiadły na zachodzie Polski.

Trzecim dzieckiem Piotra i Kazimiery była Stanisława Kazimierowicz. W roku 1958 wyszła za mąż za Zbigniewa Wereszczyńskiego z Sejn. Jak wielu innych mieszkańców Suwalszczyzny młodzi wyjechali do Gołdapi, gdzie mieszkali do końca życia. Zbigniew dożył 59 lat, jego żona Stanisława 77. Ich życiowy dorobek to dwoje dzieci, Barbara i Zdzisław. Barbara, po mężu Zarzecka od lat mieszka z rodziną na Śląsku, najpierw w Bytomiu, a aktualnie w Katowicach. Zarzeccy mają córkę Anetę, która uszczęśliwiła ich dwójką wnucząt. Zdzisław wiele lat spędził w Gołdapi, prowadząc działalność w branży budowlanej. Aktualnie, po śmierci żony Honoraty pracuje w okolicach Warszawy. Ich jedyny syn Maciej mieszka w Anglii.

Trzy pokolenia Kazimierowiczów ze Skoczowa; Zofia, Łukasz, Czesław i Filip

Dziś już nie ma Kazimierowiczów w Olecku, ani w Sejnach. Jednak rozproszeni po świecie potomkowie zachowują pamięć i pamiątki. Budująca jest pasja genealogiczna Ewy Kazimierowicz – Pasiut, wnuczki Stanisława Kazimierowicza, głównego bohatera moich wspomnień, która z mężem Piotrem i dwójką dzieci zamieszkuje w Beskidzie Sądeckim. Dzięki zdobyczom techniki, komputerom i Internetowi może zdobywać i gromadzić kolejne wiadomości o rodzinie.

1.02.2025 r.

 
Opublikowano Jeden komentarz

Ja to mam szczęście… czyli fart genealoga

Nie trzeba nikogo przekonywać, że szczęście w życiu jest czymś ważnym. Najważniejsze jest szczęście rozumiane jako dobrostan człowieka, ale ja tu chciałbym pochylić się nad innym znaczeniem tego słowa. Chodzi o dosyć przypadkowe skorzystanie z wyjątkowo korzystnych okoliczności. Jest to takie szczęście, kiedy sukces odnosimy bez specjalnego wysiłku. Angielskojęzyczne osoby mają na to oddzielne określenie „luck”, co po polsku można tłumaczyć jako fart.

Szczęście w genealogii, a raczej farta trzeba mieć. Muszę się pochwalić, że zaznałem tego już kilkakrotnie. Dziś chciałbym tu opisać ostatni przypadek, a raczej logiczny ciąg zdarzeń, które wprowadziły mnie w przekonanie, że jestem szczęściarzem.

Jest rok 2014. Szczęśliwym zbiegiem wielu okoliczności wybieramy się do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Lecimy tam w czwórkę, w pełnym składzie rodziny na wesele córki mojej szkolnej koleżanki Brygidy (z pomaturalnej szkoły w Henrykowie k. Ząbkowic Śląskich, która związała mnie z Dolnym Śląskiem). Wesele w Chicago to punkt główny naszej wyprawy, ale są też punkty poboczne. Reszta rodziny myśli o turystyce, ja bardziej o genealogii. Gdzie tu znaleźć kompromis?

Kiedy przebrzmiały weselne dzwony i zwiędły kwiaty, którymi hojnie obdarowano młodą parę, Marthę i Timothy’ego, ruszamy w drogę na zwiedzanie Ameryki. Kierujemy się z Chicago na wschód, najpierw do Cleveland, do Niagary (tu spotkanie ze wzmiankowanym już Johnem Rynkiewiczem), Nowego Jorku i Springfield w stanie New Jersey.

Aldona i Andrzej Szczudłowie w Nowym Jorku

Kiedy główne apetyty rodziny na turystykę i odwiedzenie dwojga krewniaków, Elżbiety i Cezarego, zostają zaspokojone, nieśmiało wspominam o swoich potrzebach genealogicznych. Mówię o chęci odwiedzenia Pensylwanii, a szczególnie skromnego miasteczka Shenandoah, gdzie już ponad 100 lat wcześniej lądowali moi krewni z rodziny Rynkiewiczów, krewni po ojcowskiej matce Mariannie Rynkiewicz (1898- 1970). Wiem o tym od kilkunastu lat dzięki założonej przez Edwarda Wojtakowskiego (1940- 2022) stronie internetowej, na którą zajrzał genealog z Buffalo, John Rynkiewicz. I chociaż później okazało się, że moi Rynkiewiczowie nie są krewnymi (bliskimi) tego Amerykanina, wspiera on mnie w poszukiwaniach, pomaga namierzyć właściwych krewniaków. Ci właściwi, moi mieszkali w górniczym miasteczku Shenandoah, które w szczycie węglowej prosperity miało 20 tysięcy mieszkańców, a teraz, po wyczerpaniu złóż węgla, tylko pięć tysięcy.

Nie bez dyskusji jest zgoda na mój plan. Na szczęście po mojej stronie jest starszy syn Michał, który siedzi za kierownicą. Jedziemy do Shenandoah i po kilku godzinach jazdy jesteśmy na miejscu. Spędzamy w miasteczku kilka emocjonujących godzin. Poznajemy tam ledwie troje przypadkowych osób: fryzjera, dziewczynę z rodu Twardzików, znanego w Ameryce z produkcji polskich pierogów, ale przede wszystkim Andy’ego Ulicnego.

Andy Ulicny i autor; Shenandoah, 2014 r.

Wskazał go fryzjer zapytany o kogoś, kogo w tym miasteczku interesuje genealogia. Po wstępnej rozmowie telefonicznej docieramy do niego. Nie mówi o zaskoczeniu, ma dla nas czas i ochotę na rozmowę. Rzucam hasło „genealogia” i słyszę potwierdzenie, że to i jego hobby. Ma na komputerze bogatą bazę danych osób pochowanych na lokalnych cmentarzach. Podaję kilka ważnych dla mnie nazwisk: Rynkiewicz, Buchowski… jest! Pokazuje swoje wpisy, co robi na mnie duże wrażenie. Uświadamiam, że w krótkiej wizycie nie jestem w stanie zaspokoić swoich potrzeb. Nie zadowalając się wydrukiem na kilku stronach pytam czy nie udostępni mi swojej bazy na pendriv'a? Bez namysłu Andy godzi się na to i ładuje swoje dane na mojego pendrive. Jestem tym zachwycony.

Potem zwiedzamy cmentarze, znajdując liczne nagrobki Rynkiewiczów, ale i innych osób o nazwiskach bardzo kojarzących się z moim i sąsiadów z Sejneńszczyzny. Robimy wiele zdjęć, aby potem w domu, już na spokojnie wszystko to przeanalizować.

Po powrocie do kraju nadal jestem pod wielkim wrażeniem podróży do USA i spotkanego w Shenandoah genealoga. Zapraszam go do znajomych z Facebooka, czytam jego posty. Widzę, że jest to postać nieprzeciętna, bardzo szanowana w lokalnym środowisku. Bardziej niż z genealogii Andy jest znany z tego, że komentuje mecze futbolu amerykańskiego, sportu nr 1 za oceanem.

Jimmy Doyle i Andy Ulicny w dyżurce komentatorów

Po kilku latach znajomości zauważam, że Andy Ulicny wydał książkę o swoim mieście Shenandoah. Po krótkich staraniach książka jest już w moim domu. I chociaż nie znajduję w niej wątków o moich Rynkiewiczach, cieszę się, że mam „coś” o ważnym miejscu dla genealogii mojej rodziny.

Kolejny powód do radości to fakt, że Andy jest bliskim znajomym Christy Shukaitis, wielce zasłużonej dla zgłębiania i dokumentowania genealogii moich Szczudłów i skoligaconych z nimi Łabanowskich.

Kiedy wydaje się, że znajomość z Andy Ulicnym jest już „odfajkowana” i nie wniesie nic nowego, dociera do mnie mail od… Johna Ulicnego. Na wstępie już pisze, że jest kuzynem Andy’ego Ulicnego, i że po badaniach DNA jest również moim krewnym. Wie o tym, gdyż podobne badania zrobił mój ojciec Zygmunt Szczudło. Łączą nas aż trzy nazwiska: Łabanowski, Rynkiewicz i Stabiński. To trzecie nazwisko nie do końca mnie przekonuje, ale po kilkukrotnej wymianie korespondencji z Johnem i „wykopkach” metrycznych w parafii krasnopolskiej upewniam się, że John ma rację.

Kilka miesięcy później, wiosną 2022 roku niespodziewanie John melduje, że latem tego roku będzie na Festiwalu Bluesa w Suwałkach. Przyjedzie z żoną Marią Mele. Czuję się zaskoczony przyjazdem gości z Ameryki, ale także tym, że suwalski festiwal ma taką rangę w świecie. Jeśli przyjeżdżają na niego z ojczyzny bluesa, musi być dobry. Doceniając wysiłek krewniaka, który planuje dotrzeć aż zza oceanu, deklaruję że i ja tam będę.

Modyfikuję lekko wakacyjne plany, aby w rodzinnych stronach, na Suwalszczyźnie, być w czasie festiwalu i spotkać się z Johnem. W tym roku Suwałki Blues Festival ma wydanie jubileuszowe, organizowany jest 15. raz. Jedziemy z żoną i uczestniczymy tylko w ostatnich dwóch dniach festiwalu, 9- 10 lipca.

Umawiamy się telefonicznie, że spotkamy się z Amerykanami dzień po festiwalu, w hotelu w którym oni kwaterują. Jedziemy tam z pikającymi sercami. Obawy o trudności językowe w porozumieniu się szybko rozwiewamy, bo John przyjechał z żoną Marią Mele, która zna język polski. Z uśmiechem pogodna Maria opowiada, że ma polskie korzenie, jej ojcem był Tadeusz Kasztelan, andersowiec rodem spod Wilna. Maria urodziła się w Ameryce i niechętnie uczyła się języka polskiego. Rodzice jednak nie odpuszczali, za co dopiero dziś Maria jest im wdzięczna.

Z Johnem jest inaczej, mimo, że od dziecka świadomy polskich korzeni, języka polskiego się nie nauczył i teraz cierpi. Widać, że chciałby znać go dobrze, może nie tyle do kontaktów, bo jest z natury nieśmiały, ale do czytania dokumentów.

To nasza pierwsza bezpośrednia rozmowa, więc staramy się jak najwięcej poopowiadać o sobie i wspólnych wątkach rodzinnych. Przy okazji wyjaśnia się, że pierwszym przewodnikiem Johna po polskich archiwach był Daniel Paczkowski, mój kolega ze stowarzyszenia Jamiński Zespół Indeksacyjny. To on też wyszukał mu pierwsze metryki z polskich zasobów.

Drugiego dnia spotykamy się z Amerykanami w Archiwum Państwowym w Suwałkach. Maria zaraz musi nas opuścić, bo za godzinę prowadzi lekcję on-line języka angielskiego. Kiedy dopytujemy się o szczegóły, okazuje się, że John z Marią nie lecieli na festiwal z Ameryki. Już od roku mieszkają w Warszawie i do Suwałk przyjechali pociągiem. Skromnie, nie używając samochodu, zwiedzają miasto.

Maria zostawia nas w archiwum, a John dostaje zamówiony mailowo stos teczek z metrykami. Pisane ręcznie po polsku i po rosyjsku… Widać, że John czuje się całkiem bezradny, nie zna polskiego, a tym bardziej cyrylicy. Pomagam mu ratując sytuację. Po powrocie Marii przy obiedzie w restauracji „Karczma Polska” omawiamy dalsze, już wspólne plany. Amerykanie doceniają spotkanie z nami i dlatego przedłużają swój pobyt o 3 dni. Dostępna oferta na kolejne noclegi jest w kamedulskim klasztorze w Wigrach. Następnego dnia przewozimy ich do nowego hotelu, ale zanim zacznie się doba hotelowa, mamy kilka godzin czasu. Postanawiam czas ten zagospodarować po swojemu. Zapraszam gości do pojazdu i pokonujemy trasę kilkunastu kilometrów do Krasnopola, który jest dla nas obu z Johnem miejscem pochodzenia naszych przodków. Pierwsza myśl - odwiedzimy cmentarz, bo przecież z nikim nie jesteśmy tu umówieni. W Krasnopolu są dwa cmentarze. Nic nas nie goni, kolejno docieramy do obu, robiąc dużo zdjęć nagrobków z „naszymi” nazwiskami.

Andrzej Szczudło, Maria Mele i John Ulicny w Krasnopolu

„Nekroturystyka”[1] nas nie zadowala, dobrze byłoby spotkać aktualnych mieszkańców. Szybka myśl - jedziemy do cioci Danuty Rynkiewiczowej. Od dwóch lat jest wdową, ale może ucieszy się z wizyty krewniaków, doceni fakt, że o niej pamiętamy? Po chwili zajeżdżamy na podwórko ostatnich w Krasnopolu Rynkiewiczów. W progu wita nas Elżbieta, synowa cioci Danki, żona Bogdana. Po przywitaniu dowiadujemy się, że za kwadrans w tym domu ma się pojawić Jola, córka cioci Danki, która od lat mieszka w Maroku. Jest ode mnie kilka lat młodsza i mimo, że jest moją kuzynką, nigdy jej nie spotkałem. Znaliśmy się tylko z maili i rozmów przez Skype’a. Nie mogłem uwierzyć w swojego farta! Wpadłem przypadkowo, bez umówienia i spotykam kuzynkę z Maroka. Jola z córką, wnuczką i siostrzenicą dociera wkrótce. Siadamy do przygotowanego przez ciocię wcześniej stołu, faktycznie przygotowanego dla rodziny Joli. Serdeczne przywitanie, pół godziny rozmowy o aktualiach w naszym życiu i ruszamy w stronę Wigier zainstalować Amerykanów w klasztornym hotelu.

John Ulicny, Maria Mele, Andrzej Szczudło, Jolanta Abou Hilal; Krasnopol

Po obiedzie do zagospodarowania pozostaje jeszcze wieczór, ale już mamy na to pomysł. Jak zwykle w lecie, sejneńska Fundacja „Pogranicze” organizuje cykliczne koncerty Orkiestry Klezmerskiej Teatru Sejneńskiego. Dziś jest jeden z nich, z czego skwapliwie korzystamy.

Koncert w sejneńskiej synagodze. Gra Orkiestra Klezmerska Teatru Sejneńskiego

Natchnieni piękną muzyką wracamy na noclegi. Czwartek jest trzecim, dodanym ze względu na nas dniem pobytu Johna i Marii na Suwalszczyźnie. Nie mam przygotowanego planu, ale liczę na swoją spontaniczność i orientację w terenie. Gorączkowo próbuję zdefiniować potrzeby genealogiczne mojego amerykańskiego krewniaka. Ruszamy w kierunku Sejn. Po drodze mijamy wieś Radziuszki, gdzie obaj mamy swoich krewnych Łabanowskich. Ale mijamy ją bez zatrzymania, bo faktycznie nie znamy tam żadnego członka rodziny. Zmierzamy dalej w stronę Sejn. Na wysokości Sumowa uświadamiam sobie, że mijamy właśnie odnowiony niedawno dom Andrzeja Sidora. Znam imiennika ledwie kilka lat i doceniam jego dorobek fotograficzny. Z Internetu można poznać jego artystyczną biografię[2].

Aldona i Andrzej Szczudłowie, Maria Mele, John Ulicny, Andrzej Sidor

Sidorowie to rodzina bardzo licznie rozpowszechniona na terenie Ziemi Sejneńskiej, prawie wszyscy mają z nimi jakieś połączenie. Ja również wielokrotnie znajdywałem Sidorów na gałęziach swojego genealogicznego drzewa, więc dlatego od lat gromadzę metryki Sidorów. Andrzej w genealogii jest na początku tej drogi, więc niedawno pomagałem mu wypisać kilka pokoleń przodków z moich danych. Odtąd już się znamy. Wstępujemy do Sidorów i już na wejściu od Dominiki, żony Andrzeja, słyszymy zaproszenie na kawę.

Korzystamy z tego i w ciekawej, sympatycznej rozmowie, mija nam jakieś pół godziny. Z niepokojem zerkam na zegarek, bo już przez Messengera zdążyłem umówić się na spotkanie z kolejnym fotografem, Krzysztofem Palewiczem. Krzysztof kilka miesięcy wcześniej ogłosił konkurs. Pokazał na Facebooku zdjęcie, w którym za szybą kuchni dopatrzyłem się pół kota, druga połowa była niewidoczna. A że wieś nazywa się Półkoty, konkurs wygrałem. Za to bingo należała mi się flaszka śliwowicy. Na odjezdnym od Sidorów dostajemy w prezencie najnowsze wydanie albumu ze zdjęciami Andrzeja. Autor nie może się nie cieszyć, że jeden album pojedzie do Ameryki.

Do Palewiczów docieramy lekko spóźnieni, ale flaszka nie przepada. Wręcza mi ją organizator konkursu. Zapewniam, że dowiozę ją do domu we Wschowie. W domu Palewiczów nowość. Zapraszają nas do nowo dobudowanego pokoju, akurat na takie okazje jak dziś.

Aldona Szczudło, Maria Mele, Jadwiga Palewicz (mama Krzysztofa), John Ulicny, Majka i Krzysztof Palewiczowie; w domu Palewiczów

Krzysztof, prowadzący z żoną Majką gospodarstwo agroturystyczne, jest ponadto znanym w regionie fotografikiem, i ma już co pokazać. Oglądamy publikowane już albumy z jego pięknymi zdjęciami okolicznej przyrody. Pijemy kolejną kawę, rozmawiamy w kilku grupach jednocześnie. Rozmowy pęcznieją, wątek goni wątek, a ja znów w niepokoju zerkam na zegarek. Przed nami kolejne wyzwanie. Jesteśmy umówieni na rejs statkiem po jeziorach augustowskich. Gwarantuje nam to Aneta Cich, przewodniczka profesjonalna, ale i członkini Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, do którego i ja należę. Łączy nas genealogiczna pasja. Tego dnia Aneta obsługuje wycieczkę, a nas obiecała zabrać z nią na statek. Szybko żegnamy się z rodziną Palewiczów i ruszamy w kierunku Augustowa. Mamy do pokonania trasę ponad 40 km. Czas dojazdu sugerowany przez GPS źle rokuje naszym planom, ale jest nadzieja, że … droga będzie wolna, samochód sprawny, pojedziemy z wiatrem itp. Rzeczywistość pozbawia nas złudzeń. Pędząc na złamanie karku docieramy do portu w Augustowie w 6 minut po planowanym czasie odpływu. Widzimy nasz statek kilkadziesiąt metrów od brzegu. Nie ma mowy o zawrócenia go do portu. Trudno mieć pretensję do kapitana i Anety, rozumiemy to. Interes większości pasażerów przeważył, nie można było dłużej czekać. Zniechęceni myślimy o opcji „B”, co by tu pokazać naszym amerykańskim gościom?

Najbliższym obiektem do odwiedzenia wydaje się Muzeum Kanału Augustowskiego. Wkrótce docieramy tam i podziwiamy eksponaty. Pokazując Marii i Johnowi poszczególne plansze i eksponaty próbuję opowiedzieć jak przełomowe technicznie było dzieło firmowane nazwiskiem generała Ignacego Prądzyńskiego, który skupiając potencjał inżynieryjny polskiej armii podjął się zadania skierowania rzeki i kanałów w niezwyczajnym kierunku, pod górkę. Po twarzach gości widzę, że doceniają kunszt generała.

W Muzeum Kanału Augustowskiego

Ochoty i pomysłu na dalsze zwiedzanie Augustowa nie mamy, więc po obiedzie w portowej restauracji ruszamy w stronę Sejn. Nieusatysfakcjonowany do końca gorączkowo myślę, co by tu jeszcze pokazać? I nagle przed oczami widzę drogowskaz: Studzieniczna! Bez namysłu skręcam w prawo i po kilkuset metrach jestem na parkingu. Wysiadamy z samochodu z zamiarem zwiedzenia najbardziej słynnego miejsca pielgrzymkowego Suwalszczyzny. Parking jest prawie pusty, tylko na drugim jego końcu widać autobus. Ze zwykłej ciekawości zerkam na numery rejestracyjne i …podskakuję do góry. Zobacz, mówię do Aldony, ten autobus ma leszczyńską rejestrację! Może ktoś znajomy będzie w środku? Podchodzimy do autobusu i wnikliwie przyglądamy się wychodzącym. Szanse na spotkanie na Suwalszczyźnie samochodu z rejestracją z naszych stron są znikome, ale jeśli to się udało to może… Niestety nikogo znajomego nie widzimy, ale… zza ich pleców wyłania się… Aneta, nasza przewodniczka z niedoścignionego statku. Okazuje się, że statek, którym płynęła ze swoją wycieczką, akurat z naszego Leszna, czego wcześniej nie wiedzieliśmy, zawitał do Studzienicznej. To typowa trasa, upamiętniona przez papieża Jana Pawła II. Jest po tej wizycie pomnik papieża - dodatkowy powód, aby zawijały tam wszystkie statki pływające po jeziorach.

Aldona, Andrzej i Aneta w Studzienicznej

Zwiedzamy święte miejsce; usadowioną na półwyspie kapliczkę, zaglądamy do studni, której woda podobno działa uzdrawiająco, fotografujemy się przy pomniku polskiego papieża. Miejsce to ma swoje odniesienie również w historii naszych wspólnych z Johnem krewniaków, Rynkiewiczów z Krasnopola. Opowieść rodzinna głosi, że Józef Rynkiewicz (1871- 1959), ożeniony w 1891 roku ze Stefanią Stawińską miał z nią 12 dzieci. Kiedy pierwsze troje kolejno umarły, małżonkowie uznali to za jakieś fatum i za radą starszych, wybrali się z błagalną pielgrzymką do Studzienicznej. Najwięcej dała z siebie Stefania, która szła pieszo, a tuż za nią wozem konnym asekurował ją mąż Józef. Sytuacja ta, wypisz wymaluj, zobrazowana jest w filmie pt. „Przez siedem mostów”, gdzie rolę naszego Józefa grał wspaniały Franciszek Pieczka.

Nie pamiętam jak zakończyła się wyprawa z filmu, wiem jednak, że Rynkiewiczowie doczekali się później jeszcze dziewięciorga dzieci, co jako genealog rodzinny potwierdziłem danymi z metryk parafii Krasnopol. Sześcioro z nich dożyło dorosłości, a pierwszym dzieckiem w tej grupie była moja babcia Marianna (1898- 1969). Najprawdopodobniej, jeśli wierzyć ustnym przekazom dziadków, sytuacja ta miała miejsce na przełomie wieków, w latach 1895-1897.

Znając tę historię, zawsze ze wzruszeniem odwiedzam Sanktuarium w Studzienicznej. Miejsce to wywarło również mocne wrażenie na naszych amerykańskich gościach.

Kolejną miejscowością do odwiedzenia tego dnia były Frącki, puszczańska wieś na trasie Augustów - Sejny. John Ulicny znał je tylko ze starych metryk, dokumentujących losy rodziny Stabińskich, więc trudno się dziwić, że po zatrzymaniu skierowaliśmy się do najbliższego domu z pytaniem o tę rodzinę. Okazało się, że Stabińskich jest tu wiele rodzin, a najbliżsi mieszkają 100 metrów dalej, blisko Czarnej Hańczy, z którą mają również biznesowe związki organizując spływy kajakowe. Zaskoczeni naszym najściem szybko przyznali się do krewnych za oceanem. Wiedzą o nich, chociaż bieżących kontaktów nie utrzymują. Robimy kilka pamiątkowych fotek przy ich domu i umawiamy się na kolejne kontakty i spotkania.

Wreszcie Frącki John widzi w realu
Rodzina Stabińskich znad Czarnej Hańczy

Dzień powoli się kończy, a my wieziemy gości do klasztoru w Wigrach na nocleg. Po kolacji się rozstajemy. Następnego dnia podwożę Amerykanów na pociąg do Suwałk, skąd odjeżdżają do Warszawy.

Po wakacjach mamy stały kontakt przez Internet i telefon. Wkrótce dowiadujemy się, że John z Marią postanawiają spędzić w Polsce drugi rok, z tym że teraz już w Gdyni. Uruchamiam swoje znajomości w Trójmieście, aby znaleźć im stosowne lokum. Jednak znajdują je sami.

W marcu 2023 roku umawiamy się na spotkanie na naszym terenie, we Wschowie i okolicach.

Amerykańscy goście z rodziną Andrzeja

Zwiedzamy miasto, obowiązkowa jest fotka pod pomnikiem byka Ilona, sprowadzonego przed laty z Ameryki protoplasty hodowli bydła w słynnej firmie POHZ Osowa Sień. Podoba im się miasto z taką ilością zabytków. U siebie tego nie mają. Ze Wschowy wybieramy się do Wrocławia, aby tam w krótkiej wizycie pokazać Halę Stulecia, Panoramę Racławicką i stare centrum miasta. Wrocław robi na gościach z USA wielkie wrażenie, mówią nawet o planach zamieszkania tutaj na trzeci rok.

Następnego dnia promujemy region leszczyński. Zwiedzamy centrum Leszna i zamek w Rydzynie, związany z osobą króla Stanisława Leszczyńskiego.

Na sali balowej Zamku w Rydzynie John próbował zatańczyć z Marią

Już za miesiąc czeka nas nowe wyzwanie: do Polski przyjeżdża siostra Johna, Alexis, z mężem Danielem Gomezem. Trudno byłoby przegapić taką okazję do kontaktu. Umawiamy się na spotkanie w Toruniu. Wybieramy to miejsce z dwóch powodów: po pierwsze aby nie fatygować zbytnio „świeżych” Amerykanów, którzy kwaterują w nieodległej Gdyni, po drugie mieszka tam u córki mój wujek, senior Marian Rynkiewicz, również krewny Johna. W toruńskiej kawiarni na rozmowach w serdecznej atmosferze spędzamy dwie godziny. Znajdujemy też czas na spacer po Starówce i odwiedzenie Muzeum Pierników.

Pamiątkowe fotki ze spotkania, w kawiarni i na toruńskiej Starówce

Znacznie poważniejsze wyzwanie czeka nas za miesiąc, kiedy odwiedzi Polskę druga siostra Johna, Maryann, z mężem Michaelem Beatrice. Tym razem goście lądują w Wilnie, na kilka dni. Razem z Johnem i Marią przybyłymi z Gdyni, zwiedzają miasto, z którego pochodził ojciec Marii Mele. 10 maja 2023 r. autobusem docierają do Sejn.

Wizyta czwórki amerykańskich krewniaków w Sejnach, rodzinnych stronach naszych przodków, jest wydarzeniem. Jestem na nie przygotowany; wynająłem salę w hotelu na spotkanie, zaprosiłem gości z okolicy. Zadbałem o to, aby w spotkaniu uczestniczyli przedstawiciele trzech łączących nas rodzin; Rynkiewiczów, Łabanowskich i Stabińskich. Przybyło kilku starszych panów z Frącek i reprezentantka młodego pokolenia Aneta Stabińska, która zajmuje się fotografią artystyczną.

Na tę okoliczność opracowałem prezentację multimedialną, pokazującą nasze połączenia rodzinne: Łabanowskich, Stabińskich, Rynkiewiczów, Ulicnych i Szczudłów. Podobną w treści prezentację miał również John Ulicny.

W trakcie spotkania familijnego w restauracji „U Henryka” (fot. Aneta Stabińska)

Następny dzień jest również pełen wrażeń. Po noclegu w hotelu „U Henryka” w Sejnach zabieram gości w plener. Pokazuję im swoje rodzinne gospodarstwo we wsi Gawieniance (foto poniżej), gdzie z żoną Haliną gospodaruje najmłodszy z trójki moich braci Krzysztof Szczudło.

Dalej zmierzamy do Frącek, głównej miejscowości związanej z rodziną Stabińskich. Spacerujemy po wsi wypatrując poznanych wczoraj krewniaków. Okolica jest piękna; obok las i nurt rzeki Czarnej Hańczy. Chciałoby się zatrzymać tutaj na dłużej, ale nie można. Program jest napięty.

Spacer po Frąckach

Kolejnym punktem naszego planu na dzień 11 maja 2023 r. jest rejs statkiem po jeziorach augustowskich. Atrakcja niespełniona przed rokiem, teraz dochodzi do skutku. Przewodzi nam Aneta Cich z Augustowa, moja koleżanka z Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, profesjonalna przewodniczka turystyczna. Wie wszystko o regionie i sprawnie realizuje potrzeby turystów. Czas rejsu statkiem szybko mija, musimy wracać do Sejn. Zanim jednak wylądujemy w hotelu, decydujemy się na wypad do Radziuszek, wsi od wieków zasiedlonej przez rodzinę Łabanowskich, naszych Łabanowskich, których przedstawicielki, Bożena i Teresa uczestniczyły w spotkaniu genealogicznym rodzin w Sejnach. Nie zastajemy w domu Grzegorza Łabanowskiego, brata Bożeny i Teresy, ale oglądamy posesję, robimy zdjęcia.

Radziuszki, przed domem Grzegorza Łabanowskiego

Widzę to miejsce po raz pierwszy, chociaż od wielu lat wiem, że to stąd na przełomie wieków wyruszała na emigrację za ocean Bronisława Łabanowska (1887- 1977), wnuczka Tomasza i Floryanny Wiktorii Szczudło (1834- 1900). Już w Ameryce, konkretnie w Shenandoah, PA, skąd John Ulicny również wywodzi swoje korzenie, z Janem Stankiewiczem w latach 1905- 1925 urodziła siedmioro dzieci. Oczami wyobraźni widzę ich zmagania z niełatwym jednak życiem w Ameryce. Wiem o tym sporo dzięki Chistinie Shukaitis, której córka Bronisławy, Jadwiga Starke, była „drugą matką”. Pisałem o nich na swoim blogu.

Wizyta w Radziuszkach kończy pełen wrażeń dzień. Następny, 12 maja 2023 r., jest ostatnim dniem pobytu amerykańskich gości w Sejnach. Chcemy go w pełni wykorzystać, aby był zapamiętany, a Sejny stały się w Ameryce tematem barwnych opowieści o krainie przodków. Jedziemy na charakterystyczny dla miasteczek kresowych, pełen kolorytu targ w Sejnach. Wczuwamy się w klimat miejskiego targowiska, które dzięki bliskiej granicy z Litwą i różnicy cen jest często międzynarodowe.

Na targowisku w Sejnach

Na pół dnia rozstajemy się z zagranicznymi gośćmi, gdyż oni już wcześniej przez Internet zarezerwowali sobie warsztaty kuchni regionalnej w klasztorze wigierskim. Ucząc się przyrządzania kartaczy, sękaczy i innych specjałów regionalnej kuchni z Suwalszczyzny spędzają tam czas do południa.

W tym czasie ja z żoną Aldoną odwiedzam bazylikę, w której odbywa się msza święta. W piątkowe przedpołudnie to niezwyczajne, ale szybko wyjaśnia się przyczyna. Uroczysta msza święta ze sztandarami jest elementem ceremonii otwarcia Muzeum Kresów Rzeczypospolitej Obojga Narodów z udziałem ministra kultury Przemysława Glińskiego, posła Jarosława Zielińskiego i innych oficjeli. Jest tu też godna reprezentacja mojego stowarzyszenia, Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego: Justyna Stolarska, Aneta Cich i Sylwester Jasiński. Uczestniczymy w rytuale przecięcia wstęgi i otwarciu muzeum, ale do zwiedzania ekspozycji, unikając tłumu, przychodzimy z gośćmi później, po obiedzie.

Już na starcie Muzeum Kresów ma bogatą kolekcję zbiorów z klasztoru dominikanów

Na popołudnie zaplanowałem zwiedzanie Krasnogrudy, miejsca związanego z rodziną naszego noblisty Czesława Miłosza. Amerykanie również kojarzą to nazwisko. Zachwycają się urokliwym miejscem i pełnym zieleni krajobrazem.

Pamiątkowa fotka przed dworkiem Kunatów, wujostwa Czesława Miłosza w Krasnogrudzie

W sobotę rano odwożę czworo Amerykanów na dworzec PKP w Suwałkach. Program ich pobytu na terenie północno- wschodniej Polski jest wykonany.

W jakiś czas po odjeździe Johna z Marią do Gdyni oraz Maryann z mężem do USA dowiadujemy się, że nasza sympatyczna para planowała spędzić trzeci rok w Polsce, tym razem we Wrocławiu. Miało to nastąpić jesienią 2023 roku, po powrocie z wesela syna Marii. Terminu tego jednak nie udało się dotrzymać, gdyż John w USA zachorował. Badania i leczenie się przeciągnęły i nowym terminem ich przylotu do Polski jest lipiec 2024 r. Przylecą tylko na tydzień zamknąć swoje sprawy w Polsce, po czym wracają do Stanów, aby osiąść w nowo nabytym domu w okolicach Filadelfii.

Podsumowując swoją przygodę z Johnem i Marią stwierdzam, że są oni wyjątkowi. W ciągu ponad dwudziestu lat, kiedy mam kontakty z wieloma potomkami emigrantów z naszych rodzin, tylko oni zdobyli się na tak długi pobyt w kraju przodków. A ja czuję się wyjątkowym szczęściarzem, któremu udało się zobaczyć miejsce w Ameryce, gdzie mieszkali moi krewni, a także gościć zagranicznych krewnych w naszym pięknym kraju.

[1] Nekroturystyka – na czym polega? Jakie miejsca warto zwiedzić? – Dzień Dobry TVN

[2] Andrzej Sidor – Szeroki Kadr

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Antoni Sosnowski z Krasnopola w Ameryce

Genealodzy, którzy mają w swoim drzewie genealogicznym krewniaków, emigrantów do Ameryki, zazwyczaj muszą rekonstruować ich losy, korzystając z różnorodnych dokumentów podróżnych, nekrologów, spisów ludności oraz wycinków z lokalnych gazet. Przyczyny tego są oczywiste – często ci emigranci byli niepiśmienni, a ci, którzy posiadali umiejętność pisania, rzadko chcieli opisywać swoje przeżycia. Krewni krasnopolskich Rynkiewiczów i Sosnowskich mieli jednak szczęście, gdyż w ich kręgu pojawiła się Joan Dorothy Flinders z d. Robertson (1936-2021), wnuczka Antoniego Sosnowskiego (1881-1950) i Wiktorii Rynkiewicz (1887-1973), która napisała książkę o rodzinie oraz wiele innych tekstów. Poniżej zamieszczam jeden z nich.

Andrzej Szczudło

Niniejsza publikacja przedstawia skrót historii Polski z jaką musieli się mierzyć moi przodkowie.

Słabość polityczna i militarna Polski sprawiła jej rozbiór przez Rosję, Prusy i Austrię. W 1795 roku Polska została wymazana z mapy Europy na ponad 100 lat. Próby wyrwania niepodległości poprzez powstania były nieskuteczne i Polska nie odzyskała suwerenności do 1918 roku. Żmudny proces odbudowy i jednoczenia narodu był wciąż niewystarczający kiedy przerwała go II wojna światowa i zaczął się sześcioletni okres okupacji niemieckiej i sowieckiej. Cena, jaką Polska zapłaciła była wysoka; miliony ludzi zostało zamordowanych, w tym cała społeczność żydowska. Kraj był zdewastowany, a nadto duże straty terytorialne tylko częściowo decyzją aliantów zrekompensowane przesunięciem granic na zachód. Po wojnie Polska była ujarzmiona przez Związek Sowiecki i nie była w pełni demokratycznym państwem do 1989 roku. (DK Eyewitness Travel Guide, 1210, p. 37)

Akt urodzenia Antoniego Sosnowskiego

Antoni Sosnowski urodził się 26 grudnia 1881 roku w Krasnopolu jako syn Adama i Dominiki Grzędzińskiej. Natomiast Wiktoria Rynkiewicz, córka Mikołaja Rynkiewicza i Julii Karłowicz, przyszła na świat w Jeglówku 18 grudnia 1887 roku. Obydwie rodziny emigrowały do Ameryki w 1900 roku. Wiktoria miała wtedy 13 lat, a Antoni 17. Choć rodzina Wiktorii dotarła nieco wcześniej, ona sama musiała poczekać pewien czas, aż przejdzie test wzroku (tzw. eye test). W międzyczasie pozostawała u krewnych przez około rok i dopiero potem wyruszyli razem statkiem do Ameryki.

Jej rodzina osiedliła się w Versailles, w New London, Connecticut, gdzie Wiktoria spotkała Antoniego Sosnowskiego. Młodzi pobrali się 4 lutego 1911 roku w Versailles i doczekali się czwórki dzieci: Barbary Marii, Teodory Konstancji, Józefa Teodora i Julii Heleny. Wszystkie dzieci przyszły na świat w Versailles. W 1920 roku Antoni i Wiktoria przenieśli się do Valley Falls, w Providence, Rhode Island. Oboje zatrudnili się w fabryce bawełny Londsdale Mill. Pierwszy dom zakupili przy Elm Street w Valley Falls. Nie było tam dostępu do elektryczności, korzystano tylko z lamp gazowych; kanalizacja również nie była dostępna. Po dziewięciu latach przeprowadzili się do South Attleboro, w Bristol, Massachusetts, gdzie za trzy tysiące dolarów gotówką zakupili swój drugi dom przy 15 Robinson Street. Następnie zainstalowali tam elektryczność oraz łazienkę z kanalizacją, zakupili nowe meble do jadalni i salonu, dywan, radio oraz gramofon (Victrola music box).

Zdjęcie ślubne Wiktorii i Antoniego Sosnowskich; źródło: www.familysearch.org

Posiadali około pół akra ziemi (około 20 arów) i zajmowali się hodowlą świń, które Antoni ubijał jesienią. Dodatkowo hodowali kurczaki, króliki, indyki i gęsi. Czasami mieli również dostęp do świeżych ryb, jeśli ktoś z rodziny je złowił. Antoni prowadził także duży ogród warzywny. Spożywali wszystko, co tam urosło. Sąsiad, Pan Mason, regularnie wiosną przyjeżdżał z koniem, aby orać ten ogród. Cała czwórka dzieci pracowała w ogrodzie, zbierając pomidory i inne warzywa przez całe lato, ucząc się tym samym od rodziców pracy i wspierania rodziny. Wiktoria dbała o duży ogród kwiatowy, który był uważany za najlepiej utrzymany w okolicy, hodując peonie, róże, fiołki i lilie. W piwnicy ich domu znajdowała się przestrzeń do przechowywania, częściowo z drewnianą podłogą, gdzie magazynowano wiele warzyw zebranych z ogrodu. Dodatkowo, Wiktoria miała także własną kiszoną kapustę.

Rodzina sporządzała także własne butelkowane piwo, które stanowiło prawdziwy przysmak, szczególnie gdy wnuki przychodziły z wizytą. Czasami dzieci były zaskakiwane pojawieniem się nowo narodzonych kociąt, co zawsze wywoływało uśmiechy na ich twarzach – dzieci uwielbiały je. Zupa była podawana raz w tygodniu i tylko Antoni jadł ją codziennie. Wiktoria trzymała się polskich tradycji kulinarnych. Zazwyczaj przygotowywała dania z wieprzowiny i kurczaka, a kapusta była kluczowym składnikiem jej kuchni, podobnie jak inne polskie specjały. Codziennie polski piekarz objeżdżał okolicę swoją ciężarówką, wypełnioną różnymi smakołykami, takimi jak pączki, ciastka, rolady i chleb. Dla wnuków było to zawsze ekscytujące, ponieważ mogły wybierać spośród wielu możliwości – to było dla nich szczególnym przywilejem.

O godzinie 4 rano Antoni odbierał od sąsiadów odpady kuchenne, aby nakarmić świnie.

Rodzina Antoniego należała do Polskiego Kościoła Narodowego. Antoni czytał polskie gazety, a Wiktoria modliła się z modlitewnikami. Co niedzielę Wiktoria chodziła do kościoła, natomiast Antoni nie. W domu porozumiewali się po polsku, ale równocześnie uczyli się angielskiego. Oboje byli ludźmi honoru, ambitnymi, pracowitymi i lubiącymi aktywny tryb życia. Antoni był łagodnym człowiekiem o zwykle powściągliwym usposobieniu, podczas gdy Wiktoria, choć również łagodna, była bardziej ekspresyjna i lubiła wyrażać swoje myśli.

Antoni i Wiktoria Sosnowscy z córką Julią Heleną i wnuczką Joan Dorothy (autorką artykułu); źródło: www.familysearch.org

Ich córka Barbara zmarła 18 lipca 1937 roku w wieku zaledwie 25 lat na zapalenie płuc, pozostawiając sześciomiesięczną córkę Mary Faith oraz dwuletniego synka Johna Ronalda. Ten czas był niezwykle smutny dla rodziny. Krótko przed śmiercią Barbara powiedziała do członków rodziny: ludzie w białym zbliżają się, co miało dać im poczucie spokoju i trochę pociechy. Jej mąż John Arruda w późniejszym czasie poślubił inną wspaniałą kobietę, Mary Mendez (1912-2000), która opiekowała się dwójką małych dzieci. Cztery lata później para doczekała się własnej córki, Faith Ann (1943-2014).

Antoni Sosnowski upamiętniony na stronie Find A Grave

Po śmierci ojca Wiktorii, Mikołaja Karłowicza, jej matka, Julia, przeniosła się do siostry Wiktorii, Mary Shalkowski. Dom Shalkowskich znajdował się naprzeciwko domu Antoniego i Wiktorii, tworząc zgrane sąsiedztwo i udane relacje rodzinne. Brat Wiktorii, mieszkający w Connecticut i Rhode Island, regularnie odwiedzał ich. Latem starsza już Julia, matka Wiktorii, czasami siadała na werandzie, gdzie podawano galaretkę. Jej prawnukowie obserwowali, jak starała się trafić łyżeczką do ust, co z uwagi na drżące ręce było trochę trudne. Wtedy wydawało nam się to zabawne. Julia cieszyła się obecnością swoich wnucząt, a one z kolei korzystały z rzadkiej możliwości spędzania czasu z taką wyjątkową osobą.

Antoni wraz z żoną upamiętniony w kamieniu na cmentarzu w Seekonk, Bristol County, Massachusetts, USA

6 października 1950 roku Antoni zmarł w swoim domu na gruźlicę w wieku 66 lat. Był to trudny czas dla rodziny, która bardzo za nim tęskniła. Dodatkowo przygnębiające było dla nich to, że Antoni nie uczęszczał do kościoła i miał ograniczone zaufanie do nauczania kościelnego. Ze względu na jego brak aktywności religijnej i sposób, w jaki był postrzegany przez duchowieństwo, jego żona musiała zapłacić księdzu, aby odprawił modlitwy za jego duszę, mające pomóc mu opuścić czyściec.

Antoni będzie pamiętany ze względu na swój poświęcony trud dla rodziny, jego przywództwo i ciężką pracę. Wiktoria nie chciała pozostać sama, dlatego jej córka Julia z rodziną, zanim dwa lata później wyjechała szukać pracy w Kalifornii, zamieszkała u niej. Wkrótce przed ich wyjazdem Wiktoria przeniosła się do Cumberland w Rhode Island, aby zamieszkać z córką Dorotą (Dot) Wollen, która przygotowała dla niej mały apartament w swoim domu. Wiktoria (Baka) spędziła tam ostatnie 15 lat swojego życia. Cieszyła się wiejskim klimatem i wizytami rodziny. Telewizja była dla niej początkowo tajemnicą, ale z czasem stała się dla niej fascynującym źródłem rozrywki. Mogła spędzać godziny, przekonana, że ludzie z ekranu patrzą i rozmawiają z nią osobiście.

Rodzinne zdjęcie potomków Sosnowskich i Rynkiewiczów. Autorka tekstu – wnuczka Antoniego i Wiktorii Sosnowskich – Joan Dorothy w środku

5 grudnia 1953 roku Wiktoria doświadczyła strasznej tragedii, gdy jej jedyny syn Józef został zamordowany nożem podczas bójki w barze w Daly City, Kalifornia. To były niesamowicie smutne i trudne dla niej chwile, tracąc syna w tak okropnych okolicznościach. Mimo to, była zdeterminowana, aby uczestniczyć w jego pogrzebie, co doprowadziło do tego, że po raz pierwszy w życiu wsiadła na pokład samolotu, aby dotrzeć do córki Julii, mieszkającej w San Fernando. Dopiero wtedy cała rodzina udała się do Daly City na ceremonię pogrzebową i pochówek.

Wiktoria, znana jako Baka, była silną, religijną kobietą, która miała głęboką wiarę w Boga, który ją wspierał w najtrudniejszych chwilach jej życia. Mam wciąż jej polski modlitewnik liczący 192 cienkie strony oraz kilka portfelików. Wiktoria zmarła 6 lutego 1973 roku w Providence, Rhode Island, na zawał serca w wieku 85 lat. Pozostawiła po sobie dwie córki, Dorotę i Julię, 7 wnuków i 22 prawnuków. Była kochana przez wszystkich i zapamiętana jako kobieta o głębokiej wierze i odważnym życiu, które prowadziła.

 
Opublikowano Jeden komentarz

Stanisław Nyka – leśniczy z Łubianki

Stanisław Nyka; Inowrocław, 1938 r.; zdjęcie do legitymacji służbowej
Po publikacji artykułu o fundatorach kapliczki w lesie Łubianka skontaktowała się ze mną pani Agnieszka Bator, krewna jednego z nich – Stanisława Nyki – dostarczając wielu interesujących informacji, zdjęć i materiałów dotyczących nieznanych nam wcześniej losów tego leśnika związanego z Jaminami. Na ich bazie, dzięki uprzejmości p. Agnieszki, powstał niniejszy artykuł.

Stanisław Nyka urodził się 5 kwietnia 1907 r. w Szelejewie (woj. kujawsko-pomorskie), a jego rodzicami byli Feliks i Joanna z Jarząbkowskich. W 1933 r. ukończył kurs w Państwowej Szkole dla Leśników w Margoninie i w 1934 r. został zatrudniony jako gajowy w Nadleśnictwie Osiek (obecnie Nadleśnictwo Cierpiszewo podlegające Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Toruniu). W kwietniu 1935 r. awansował na podleśniczego i został przeniesiony pod Zarząd Dyrekcji LP w Siedlcach. Najprawdopodobniej przypadki przenoszenia pracowników pomiędzy dyrekcjami regionalnymi były niezwykle rzadkie i mogły wynikać np. z braku wakatu na danym stanowisku w rejonie bliskim miejscu zamieszkania lub z osobistej chęci zmiany miejsca pracy. Ok. 1938 r. rozpoczął pracę jako leśniczy w Łubiance w nadleśnictwie Jaminy w powiecie augustowskim.

Absolwenci Państwowej Szkoły dla Leśniczych w Margoninie, 1932-1933

Stanisław Nyka wraz z innymi leśnikami (tj.: Antonim Samselem gajowym z Ostrzełka, Bolesławem Andraką gajowym z Łubianki oraz Ludwikiem Janikiem gajowym z Rogowa) w 1939 r. ufundowali, w lesie pomiędzy Jaminami a Wrotkami, kapliczkę z figurą Matki Boskiej. Stanisław bardzo przeżywał fakt, że została ona ostrzelana przez żołnierzy sowieckich w czasie wojny, a po powrocie do Polski w latach 60. chciał koniecznie odwiedzić Jaminy, które darzył ogromnym sentymentem.

Figura Matki Boskiej w lesie Łubianka zniszczona przez Sowietów – zdjęcie z albumu S. Nyki

W 1938 r. jako kawaler z Jamin, ożenił się z Heleną Wejman z Glinna Wielkiego (ur. 1921 r.), córką Stanisława (w jamińskich księgach parafialnych znajduje się wpis dotyczący zapowiedzi; ślub najprawdopodobniej odbył się w parafii panny młodej). Został pozbawiony wolności 10 lutego 1940 r. i zesłany wraz z żoną i 7-miesięcznym synem do miejscowości Miel w pow. Czerdyńskim, a następnie do posiołka Czurocznaja, pow. Krasnowiszerski, Mołotowska Oblast, gdzie pracował przy wyrębie lasu. Zwolniony z robót przymusowych 29 sierpnia 1941 r. (podobnie jak Antoni Samsel), udał się do G’uzoru w Uzbekistanie, gdzie zaciągnął się wraz z żoną do 2. Korpusu Polskiego dowodzonego przez gen. Władysława Andersa. Przeszedł cały szlak bojowy, walczył m.in. pod Monte Cassino, a po zakończeniu działań wojennych został przerzucony z Włoch do Anglii.

W trakcie zesłania zmarł syn Tadzik, a z żoną Heleną (małżonków dzieliła różnica wieku – 14 lat) rozwiedli się zaraz po wojnie (Helena prawdopodobnie została we Włoszech, gdzie ponownie wyszła za mąż).

Stanisław Nyka w Obozie Wycieczkowym; Rzym, listopad 1944 r.

W Anglii Stanisław podjął pracę (fizyczną) ale nie służył mu tam klimat, dlatego docelowo, w 1951 r., zdecydował się popłynąć do USA i osiadł w Chicago (miał tam rodzinę – Leon Nyka). Ciężko pracował fizycznie, najpierw przy stawianiu konstrukcji budowlanych, potem w fabryce. Za granicą czuł się jednak samotny, pragnął wrócić do ojczyzny. Podczas pobytu w USA publikował w polskojęzycznej prasie (gł. w “Dzienniku Chicagoskim”) felietony, wiersze, aforyzmy o charakterze sentymentalno – przyrodniczym. Będąc w Chicago założył album1, w którym zbierał publikacje prasowe swoich tekstów (wraz z adnotacjami gdzie i kiedy ukazały się drukiem; pierwszy wycinek jego felietonu wydrukowanego w “Dzienniku Chicagoskim” pochodzi z sierpnia 1951 r.). W jednym z jego felietonów pt. “Jaśkowa Choinka”  pojawił się tekst – modlitwa, bardzo podobny do utrwalonego w betonie pod figurą Matki Boskiej w Łubiance (Pobłogosław las i pole, pobłogosław ludzką dolę – Jezusieńku nasz maleńki; na figurze: Pobłogosław las i pole, pobłogosław naszą dolę – Matuś nasza).

Stanisław Nyka w Grant Park w Chicago

Na rok przed powrotem do kraju Stanisław zrobił „zwiad” – przyleciał sprawdzić jakie panują warunki w ojczyźnie rządzonej przez komunistów i czy da się tu żyć. Ostatecznie wrócił 19 grudnia 1959 r. (wg karty repatriacyjnej). Zmarł na zawał mięśnia sercowego w Gnieźnie 28 września 1968 r. Pierwotnie spoczął na cmentarzu w rodzinnym Kruchowie (gm. Trzemeszno), najprawdopodobniej w mogile, gdzie uprzednio pochowano jego ojca (informacja nie jest potwierdzona).

Rodzice Stanisława: Feliks Nyka i Joanna z Jarząbkowskich pochodzili z Pałuk, a każde z ich dzieci rodziło się w innej wsi w okolicach Rogowa w powiecie żnińskim. Feliks zmarł przed wojną, a Joanna w momencie wybuchu wojny była mocno schorowana i zmarła jeszcze w 1939 r. Pochowani zostali na cmentarzu parafialnym w Kruchowie; w latach 90. ich szczątki zostały przewiezione i pochowane w grobowcu rodzinnym w Gnieźnie. Stanisław Nyka miał czworo rodzeństwa, które dożyło wieku dorosłego:

Stefan Nyka
  1. Stefan Nyka (ur. 07.12.1898 r. w Gałęzewie pow. Żnin; zamordowany w 1940 r. w Charkowie) – najstarszy z rodzeństwa – informacje o przebiegu jego kariery wojskowej znajdują się w księdze cmentarnej Cmentarza Ofiar Totalitaryzmu w Charkowie na Piatichatkach. Odznaczony Krzyżem Niepodległości i Krzyżem Zasługi; w 2007 r. w dniach 9-10 listopada na Placu Marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie podczas uroczystości pn. “Katyń Pamiętamy – Uczcijmy Pamięć Bohaterów” kapitan Stefan Nyka został pośmiertnie awansowany do stopnia majora.
  2. Stanisława Orzechowska z domu Nyka – zm. przed 1937 r. osieracając dwoje dzieci (po jej śmierci mąż zawarł drugie małżeństwo – z jej siostrą, Salomeą). Została pochowana na parafialnym cmentarzu w Kruchowie (szczątki ostatecznie przeniesiono do Gniezna).
  3. Salomea Orzechowska z domu Nyka (ur. 11.06.1911 r. w Grochowiskach Szlacheckich – Gostomce; zm. 01.05.1989 r. w Gnieźnie).
  4. Sylwester Nyka (ur. 17.09.1914 r. w Grochowiskach Szlacheckich; zm. 13.01.2009 r. w Kępnie).

O rodzeństwie Nyków mogę powiedzieć, że żadne z nich nie miało łatwego, potulnego charakteru, wręcz przeciwnie – były to osoby silnie dominujące. W rodzinie pokutuje stwierdzenie posiadania „nykowskiego genu” w znaczeniu – ambicji, determinacji, pracowitości i gospodarności. Wszyscy trzej synowie Nyków, pomimo pochodzenia z niezamożnego domu, zyskali wykształcenie (w rodzinie panuje przeświadczenie, iż państwo Jankowscy z dworu w Kruchowie z jakiegoś, bliżej nieznanego powodu, pomogli sfinansować naukę dwóch młodszych chłopców). Ostatnio natrafiłam w Internecie na informacje mówiące o tym, że właściciele majątku w Kruchowie byli zaangażowani w sprawy społeczno – polityczne II Rzeczypospolitej, dbali o krzewienie oświaty wśród dzieci wiejskich i na pewno wywierali ogromny wpływ na lokalną społeczność. Tak więc rzuca to dodatkowe światło na rodzinne przekazy.

Agnieszka Bator

W kolejnych artykułach przedstawimy twórczość Stanisława Nyki, gł. w postaci wybranych felietonów opisujących piękno przyrody – inspirowanych lasem, Puszczą Augustowską i Biebrzą – okolicami, w których autor przebywał stosunkowo niedługo, ale niewątpliwie zrobiły na nim niezapomniane wrażenie.

1 Album, niestety w złym stanie (zdjęcia i wycinki gazet przyklejane były za pomocą taśmy klejącej, która pożółkła, a strony mają tendencję do klejenia się), jest w posiadaniu rodziny.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Sokol Brothers – wycinki z gazet

Poniżej zamieszczamy kilkanaście wycinków prasowych dotyczących trzech braci Sokolskich, pochodzących z Augustowa, którzy wyemigrowali w 1918 r. do USA i założyli w New Britain, Connecticut, dobrze prosperującą fabrykę płaszczy. Pełna historia Fabryki Płaszczy Braci Sokol, będąca ucieleśnieniem spełnionego amerykańskiego snu, dostępna jest w publikacji pt. Ludzie wielkich marzeń autorstwa Naomi Sokol Zeavin i dr. Donalda Z. Sokol.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Najfeldowie z Ziemi Sztabińskiej – losy potomków w Polsce i Ameryce

Dzięki poszukiwaniom genealogicznym, którymi zajmuję się zawodowo, otrzymałem niedawno prośbę od potomka jednego z emigrantów do Stanów Zjednoczonych, pochodzącego z Ziemi Sztabińskiej w sprawie uporządkowania genealogii rodzinnej. Emigrantem tym - przodkiem osoby, która się ze mną skontaktowała był Hipolit Romuald Nejfeld, najmłodsze dziecko Karola Nejfelda, bednarza ze Sztabina i Julii z Łapsisów. Hipolit urodził się w Sztabinie w roku 1852. Karol Najfeld, ojciec Hipolita Romualda pochodził z Augustowa. Był synem Jana Nejfelda i Elżbiety Szurkus. Urodził się około 1812 roku. Do Sztabina sprowadził się dzięki małżeństwu z Julią Łapsis, urodzoną około 1816 roku, córką Franciszka Łapsisa i Elżbiety z Kotowskich. Ślub Karola Nejfelda odbył się w Krasnymborze w roku 1835 i od tego roku rodzina mieszkała w Sztabinie. Karol w niektórych dokumentach określany był jako mularz. Bratem Karola Najfelda był Gottlib Najfeld żonaty z Emilią (Amelią) Sztermer (Sztormer). Gottlib był kotlarzem, mieszkał z rodziną w Hucie Sztabińskiej i prawdopodobnie pracował w fabryce Karola Brzostowskiego. Po śmierci pierwszej żony w roku 1858, Gottlib zawarł powtórny związek małżeński z Ludwiką Rafałowicz. Małżonkowie aż do śmierci w połowie lat 80-ych XIX wieku mieszkali w Hucie Sztabińskiej.

Hipolit Romuald Nejfeld miał następujące rodzeństwo:

  • Ludwika Karolina (ur. 1838 Sztabin),
  • Justyna Julia (1840-1842 Sztabin),
  • Julian Antoni (ur. 1841 Sztabin),
  • Teofil (ur. 1844 Sztabin),
  • Wincenta (ur. 1847).

Ludwika Karolina Nejfeld poślubiła Aleksandra Marcina Sztamerta w Krasnymborze w 1855 roku. Po ślubie rodzina mieszkała we wsi Ewy. Julian Antoni Nejfeld ożenił się z Anną Tomaszewską w Jaminach w roku 1863. Ich syn Augustyn Artur Nejfeld po ślubie z Franciszką Ławrynajtys mieszkał z rodziną przed II woją światową w Sztabinie.

O potomkach Gottliba Najfelda można również przytoczyć dalsze informacje. Ludwika Nejfeld wyszła za mąż za Augustyna Błażyńskiego w Krasnymborze w roku 1862. Ich potomkowie Błażyńscy i Świerkowscy na początku XX wieku mieszkali na terenie parafii Sztabin. LudwikNejfeld poślubił Rozalię Oleksy w Bargłowie w roku 1876. Ich potomkowie Nejfeldowie i Wronkowie mieszkali na terenie parafii Bargłów na początku XX wieku. Wiktor Nejfeld poślubił Michalinę Tomczyk w 1885 roku w Krasnymborze. Ich potomkowie Szymańscy, Nejfeltowie i Nejfeldtowie mieszkali przed II wojną światową na terenie parafii Krasnybór i Sztabin. Marianna Nejfeld poślubiła Aleksandra Okrągłego w 1882 roku w Krasnymborze. Franciszka Emilia Nejfeld wyszła za Antoniego Kaczkowskiego w 1885 roku w Krasnymborze. Ich potomkowie w pierwszym ćwierćwieczu XX wieku mieszkali w Komaszówce koło Augustowa. Bronisława Nejfeld wyszła za Franciszka Antoniego Gębickiego w roku 1886 w Krasnymborze. Rodzina mieszkała w Hucie Sztabińskiej.

Wróćmy jednakże do Hipolita Romualda Najfelda. Interesujące jest w jaki sposób Amerykanie, potomkowie emigrantów XIX wiecznych dochodzą do informacji o tym, skąd pochodzą ich przodkowie. Idealną sytuacją jest gdy istnieją dokumenty rodzinne, z których można dowiedzieć się o tym, skąd i kiedy przodkowie wyemigrowali do Ameryki. Często w poszukiwaniach genealogicznych pomocne są serwisy internetowe, w których można znaleźć dokumenty emigracyjne przodków, a wśród nich listy pasażerów statków kursujących między portami europejskimi, a Ameryką, zawierające wiek pasażerów oraz miejsce pochodzenia. Niezwykle pomocne informacje znajdują się w dokumentach naturalizacyjnych, które składali przodkowie, po to aby stać się pełnoprawnymi obywatelami amerykańskimi. Dokumenty te często zawierają dane rodziców, datę i miejsce urodzenia, nazwę statku oraz datę przybycia do Ameryki. Ale nie w każdym przypadku udaje się do takich dokumentów dotrzeć.

Rod Nayfield, prawnuk Hipolita Romualda Najfelda nie odnalazł ani dokumentów naturalizacyjnych swego pradziada, ani listy pasażerów statku, na którym dotarł do Ameryki. Według przekazów rodzinnych Hipolit Romuald pochodził z terenów Polski, blisko granicy z Litwą, a jego nazwisko używane w Europie brzmiało Nejfelt lub Nejfeld. Dodatkowa przesłanka wskazująca na parafię Krasnybór, skąd Hipolit przybył do Ameryki, pojawiła się gdy został odnaleziony potomek Wiktora Nejfelda (tego samego, który ożenił się z Michaliną Tomczyk – patrz wyżej), a analiza porównawcza DNA wskazała, że Wiktor musiał być kuzynem Hipolita. Odkrycie, że Hipolit nosił drugie imię Romuald było prawdziwą niespodzianką. Takie imię nosił jego wnuk, który znany był pod imieniem Rome w Ameryce. Jedyna pisemna „amerykańska” wzmianka dotycząca Hipolita pochodzi z książki „Biographical and Genealogical Sketches from Central Pennsylvania” (Szkice biograficzne i genealogiczne z Centralnej Pensylwanii), wydanej w roku 1944 znajduje się w niej biogram Silasa Nayfielda, który był bankierem, wiceprezesem Liberty State Bank & Trust Company of Mount Carmel. W biogramie czytamy, że Silas urodził się 12 września 1886 roku w Nanticoke w Pensylwanii, jako syn Hipolita Nayfielda i Josephy z Nowickich, obojga obywateli rosyjskich.

Hipolit Nayfield przybył do Ameryki, jako młody człowiek i osiadł w Luzerne County, jako górnik. Zmarł młodo w roku 1887.

Jak długa musiała być droga, którą pokonał Rod, jego prawnuk, aby móc ustalić, że pradziadek pochodził ze Sztabina.

Artykuł ukazał się w numerze 2 z 2022 roku Naszego Sztabińskiego Domu.
 
Opublikowano Dodaj komentarz

Inna Ameryka – audiobooki

Już chyba zorientowaliście się, że lubimy wyzwania! Tym razem zdecydowaliśmy się na wydanie książki…

…w formie audiobooka – i to profesjonalnie!

Do profesjonalnego audiobooka potrzebny jest dobry tekst. Niedawno wydaliśmy powieść genealogiczną “Amerykański kapelusz. Feliks.” Książka ta niewątpliwie spełnia ten warunek, tym bardziej że autorka, pani Maria Challot, szykuje wraz z nami dalszy ciąg losów tytułowego Feliksa i jego żony Zofii “Nadbiebrzańskie eldorado. Zofia.” Ukazanie się drugiego tomu na przełomie sierpnia i września jest więc znakomitą okazją, by przedstawić losy bohaterów nowej grupie odbiorców.

Wczoraj, 31 maja, wystartowała zbiórka z nagrodami za wsparcie w postaci audiobooków w formacie MP3. Za zebraną kwotę – 2000 zł – chcemy przygotować oba tomy powieści w formie audiobooków nagrywanych w profesjonalnym studio. Zasady przyznawania nagród są bardzo proste – wspierający otrzyma gotowy produkt – szczegółowe informacje na stronie zbiórki: https://wspieram.to/inna-ameryka

Audiobooki – dla kogo? Dla każdego! Wielu z nas jest mocno zabieganych i nie ma czasu na czytanie tradycyjnych wydań książek. Audiobooki świetnie sprawdzają się podczas wykonywania codziennych czynności, takich jak: jazda samochodem, sprzątanie, gotowanie itp. Inną grupę adresatów stanowią osoby starsze, które mają kłopoty ze skutecznym czytaniem druku, ale chętnie posłuchałyby ciekawej literatury. I właśnie z myślą o wszystkich potencjalnych odbiorcach uruchomiliśmy nasz nowy projekt.

Jeśli nie możesz wesprzeć – udostępnij, podaj dalej informację o naszym projekcie – być może trafi do osoby zainteresowanej. Pomyślcie też o swoich babciach i dziadkach!

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Krewniak Starke z CIA

Nazwisko Starke nie robi wrażenia na żadnym z członków mojej rodziny czy znajomych. Nie mając genealogicznej wiedzy o tej rodzinie trudno domyślić się, że przybrał je sobie na amerykańskie nowe życie urodzony w Lipowie Jan Stankiewicz (1877- 1955). Nie jest powszechnie znane też, że ten Jan po przybyciu do Stanów w 1900 roku, ożenił się z Bronisławą Łabanowską (1887- 1977) z Łopuchowa pod Sejnami, wnuczką Tomasza (1835- 1889) i Floryanny Szczudło (1834-1900). Ślub dany był w 1904 roku w Shenandoah, Pensylwania. Para ta miała siedmioro dzieci: Nell (1905- 2001), Mary (1907- 2000), Edna (1909- 2013), John (1912- 2007), Irene (1915- 2007), Richard (1923- 1944) i Raymond (1925- 2013).

Najmłodszy z rodzeństwa Raymond Starke w skrócie zwany Ray’em, tak jak reszta dzieci Jana i Bronisławy, urodził się w Shenandoah, górniczym miasteczku w stanie Pensylwania. Z jakichś przyczyn pojawiało się tam wielu Polaków z Suwalszczyzny, o czym mogłem przekonać się w czasie pobytu na tamtejszych cmentarzach w 2014 roku.

Ray uczył się w szkole podstawowej w Shenandoah, a następnie poszedł do St. John’s College Annapolis Maryland, gdzie dostał się zajmując limitowane miejsce zabitego w 1944 roku na wojnie we Francji brata Richarda. Po zdobyciu wykształcenia wstąpił do CIA (Central Inteligence Agency) i jako pracownik agencji był wysyłany w różne miejsca pracy. Świadom ryzykowności swojej pracy, miał dobry zwyczaj listownego informowania rodziny o miejscu swojego aktualnego pobytu. Zgodnie z umową list miał być otwarty dopiero wtedy, gdy nie odzywał się przez dłuższy czas. Jedną z destynacji agenta Starke była powojenna Polska, dokąd trafił w ramach porozumienia z polskimi władzami. Jednak został zdemaskowany i bez wiedzy patronów z USA osadzony w areszcie. W tym czasie był w narzeczeńskim związku z córką ówczesnego ambasadora USA w Szwecji. Kiedy dłuższy czas do niej się nie odzywał, poprosiła o interwencję ojca, który wydobył więźnia z aresztu. W czasie pobytu w areszcie Ray nie przyznał się, że zna język polski. Wspominając później ten trudny czas jako coś niezwykłego opowiadał, że co rano wszyscy więźniowie rozpoczynali dzień od śpiewania pieśni „Boże coś Polskę”.

W okresie późniejszym, już w Ameryce Raymond Starke poznał Hortensję Lopez Lagudę (1920- 2010, fot. obok, źródło: Find A Grave), która pochodziła z Filipin. Ray został ostrzeżony przez władze agencji, że jeśli będzie chciał się z nią ożenić, musi zrezygnować z pracy w CIA, gdyż nie była obywatelką USA. Takie było prawo. Ray zdecydował się na małżeństwo z Filipinką kosztem pracy w wywiadzie, mimo że szefem był wówczas jego dobry kolega.

Hortensja Laguda przed Rayem miała już związek z Georgem Hodelem (1907- 1999), który był jednym z licznych podejrzanych w głośnej, szeroko opisywanej w amerykańskich mediach sprawie makabrycznego zabójstwa kelnerki Elizabeth Short znanej jako „Black Dahlia Murderer”. Hortensja miała z nim czworo dzieci. Rodzina Hortensji Laguda w Negros na Filipinach miała wielkie plantacje trzciny cukrowej. Ray z Hortensją założyli plantację na Florydzie. Kiedy ciągle jeździła tam i z powrotem na Filipiny, zostawiając czwórkę swoich dzieci mężowi (była na Filipinach senatorem), relacje małżonków się pogorszyły. Nie mógł sobie dać z tym rady, bo mimo że formalnie poza firmą, faktycznie nadal pracował dla CIA (w sumie 25 lat). W grudniu 1987 roku Ray rozwiódł się z nią i ożenił z Leilą Bray.

Tablica nagrobna pierwszej żony Ray’a Starke

Swoim krewnym Ray zostawił dyspozycję, że chce być pochowany na cmentarzu w Shenandoah, przy rodzicach. Prosił o to swoją kuzynkę Isabelle. Zmarł w roku 2013 na Florydzie. W ceremonii pożegnalnej i pogrzebie na cmentarzu parafii św. Stanisława w Shenandoah była najbliższa rodzina i kuzynka Isabelle. Żona Laila się nie pojawiła.

Konto Ray’a Starke na portalu Find A Grave. Zgodnie ze swoją wolą, pochowany przy rodzicach, z nazwiskiem rodowym ojca, Stankiewicz

Na podstawie informacji Christy Shukaitis opracował Andrzej Szczudło.