Opublikowano Jeden komentarz

Ja to mam szczęście… czyli fart genealoga

Nie trzeba nikogo przekonywać, że szczęście w życiu jest czymś ważnym. Najważniejsze jest szczęście rozumiane jako dobrostan człowieka, ale ja tu chciałbym pochylić się nad innym znaczeniem tego słowa. Chodzi o dosyć przypadkowe skorzystanie z wyjątkowo korzystnych okoliczności. Jest to takie szczęście, kiedy sukces odnosimy bez specjalnego wysiłku. Angielskojęzyczne osoby mają na to oddzielne określenie „luck”, co po polsku można tłumaczyć jako fart.

Szczęście w genealogii, a raczej farta trzeba mieć. Muszę się pochwalić, że zaznałem tego już kilkakrotnie. Dziś chciałbym tu opisać ostatni przypadek, a raczej logiczny ciąg zdarzeń, które wprowadziły mnie w przekonanie, że jestem szczęściarzem.

Jest rok 2014. Szczęśliwym zbiegiem wielu okoliczności wybieramy się do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Lecimy tam w czwórkę, w pełnym składzie rodziny na wesele córki mojej szkolnej koleżanki Brygidy (z pomaturalnej szkoły w Henrykowie k. Ząbkowic Śląskich, która związała mnie z Dolnym Śląskiem). Wesele w Chicago to punkt główny naszej wyprawy, ale są też punkty poboczne. Reszta rodziny myśli o turystyce, ja bardziej o genealogii. Gdzie tu znaleźć kompromis?

Kiedy przebrzmiały weselne dzwony i zwiędły kwiaty, którymi hojnie obdarowano młodą parę, Marthę i Timothy’ego, ruszamy w drogę na zwiedzanie Ameryki. Kierujemy się z Chicago na wschód, najpierw do Cleveland, do Niagary (tu spotkanie ze wzmiankowanym już Johnem Rynkiewiczem), Nowego Jorku i Springfield w stanie New Jersey.

Aldona i Andrzej Szczudłowie w Nowym Jorku

Kiedy główne apetyty rodziny na turystykę i odwiedzenie dwojga krewniaków, Elżbiety i Cezarego, zostają zaspokojone, nieśmiało wspominam o swoich potrzebach genealogicznych. Mówię o chęci odwiedzenia Pensylwanii, a szczególnie skromnego miasteczka Shenandoah, gdzie już ponad 100 lat wcześniej lądowali moi krewni z rodziny Rynkiewiczów, krewni po ojcowskiej matce Mariannie Rynkiewicz (1898- 1970). Wiem o tym od kilkunastu lat dzięki założonej przez Edwarda Wojtakowskiego (1940- 2022) stronie internetowej, na którą zajrzał genealog z Buffalo, John Rynkiewicz. I chociaż później okazało się, że moi Rynkiewiczowie nie są krewnymi (bliskimi) tego Amerykanina, wspiera on mnie w poszukiwaniach, pomaga namierzyć właściwych krewniaków. Ci właściwi, moi mieszkali w górniczym miasteczku Shenandoah, które w szczycie węglowej prosperity miało 20 tysięcy mieszkańców, a teraz, po wyczerpaniu złóż węgla, tylko pięć tysięcy.

Nie bez dyskusji jest zgoda na mój plan. Na szczęście po mojej stronie jest starszy syn Michał, który siedzi za kierownicą. Jedziemy do Shenandoah i po kilku godzinach jazdy jesteśmy na miejscu. Spędzamy w miasteczku kilka emocjonujących godzin. Poznajemy tam ledwie troje przypadkowych osób: fryzjera, dziewczynę z rodu Twardzików, znanego w Ameryce z produkcji polskich pierogów, ale przede wszystkim Andy’ego Ulicnego.

Andy Ulicny i autor; Shenandoah, 2014 r.

Wskazał go fryzjer zapytany o kogoś, kogo w tym miasteczku interesuje genealogia. Po wstępnej rozmowie telefonicznej docieramy do niego. Nie mówi o zaskoczeniu, ma dla nas czas i ochotę na rozmowę. Rzucam hasło „genealogia” i słyszę potwierdzenie, że to i jego hobby. Ma na komputerze bogatą bazę danych osób pochowanych na lokalnych cmentarzach. Podaję kilka ważnych dla mnie nazwisk: Rynkiewicz, Buchowski… jest! Pokazuje swoje wpisy, co robi na mnie duże wrażenie. Uświadamiam, że w krótkiej wizycie nie jestem w stanie zaspokoić swoich potrzeb. Nie zadowalając się wydrukiem na kilku stronach pytam czy nie udostępni mi swojej bazy na pendriv'a? Bez namysłu Andy godzi się na to i ładuje swoje dane na mojego pendrive. Jestem tym zachwycony.

Potem zwiedzamy cmentarze, znajdując liczne nagrobki Rynkiewiczów, ale i innych osób o nazwiskach bardzo kojarzących się z moim i sąsiadów z Sejneńszczyzny. Robimy wiele zdjęć, aby potem w domu, już na spokojnie wszystko to przeanalizować.

Po powrocie do kraju nadal jestem pod wielkim wrażeniem podróży do USA i spotkanego w Shenandoah genealoga. Zapraszam go do znajomych z Facebooka, czytam jego posty. Widzę, że jest to postać nieprzeciętna, bardzo szanowana w lokalnym środowisku. Bardziej niż z genealogii Andy jest znany z tego, że komentuje mecze futbolu amerykańskiego, sportu nr 1 za oceanem.

Jimmy Doyle i Andy Ulicny w dyżurce komentatorów

Po kilku latach znajomości zauważam, że Andy Ulicny wydał książkę o swoim mieście Shenandoah. Po krótkich staraniach książka jest już w moim domu. I chociaż nie znajduję w niej wątków o moich Rynkiewiczach, cieszę się, że mam „coś” o ważnym miejscu dla genealogii mojej rodziny.

Kolejny powód do radości to fakt, że Andy jest bliskim znajomym Christy Shukaitis, wielce zasłużonej dla zgłębiania i dokumentowania genealogii moich Szczudłów i skoligaconych z nimi Łabanowskich.

Kiedy wydaje się, że znajomość z Andy Ulicnym jest już „odfajkowana” i nie wniesie nic nowego, dociera do mnie mail od… Johna Ulicnego. Na wstępie już pisze, że jest kuzynem Andy’ego Ulicnego, i że po badaniach DNA jest również moim krewnym. Wie o tym, gdyż podobne badania zrobił mój ojciec Zygmunt Szczudło. Łączą nas aż trzy nazwiska: Łabanowski, Rynkiewicz i Stabiński. To trzecie nazwisko nie do końca mnie przekonuje, ale po kilkukrotnej wymianie korespondencji z Johnem i „wykopkach” metrycznych w parafii krasnopolskiej upewniam się, że John ma rację.

Kilka miesięcy później, wiosną 2022 roku niespodziewanie John melduje, że latem tego roku będzie na Festiwalu Bluesa w Suwałkach. Przyjedzie z żoną Marią Mele. Czuję się zaskoczony przyjazdem gości z Ameryki, ale także tym, że suwalski festiwal ma taką rangę w świecie. Jeśli przyjeżdżają na niego z ojczyzny bluesa, musi być dobry. Doceniając wysiłek krewniaka, który planuje dotrzeć aż zza oceanu, deklaruję że i ja tam będę.

Modyfikuję lekko wakacyjne plany, aby w rodzinnych stronach, na Suwalszczyźnie, być w czasie festiwalu i spotkać się z Johnem. W tym roku Suwałki Blues Festival ma wydanie jubileuszowe, organizowany jest 15. raz. Jedziemy z żoną i uczestniczymy tylko w ostatnich dwóch dniach festiwalu, 9- 10 lipca.

Umawiamy się telefonicznie, że spotkamy się z Amerykanami dzień po festiwalu, w hotelu w którym oni kwaterują. Jedziemy tam z pikającymi sercami. Obawy o trudności językowe w porozumieniu się szybko rozwiewamy, bo John przyjechał z żoną Marią Mele, która zna język polski. Z uśmiechem pogodna Maria opowiada, że ma polskie korzenie, jej ojcem był Tadeusz Kasztelan, andersowiec rodem spod Wilna. Maria urodziła się w Ameryce i niechętnie uczyła się języka polskiego. Rodzice jednak nie odpuszczali, za co dopiero dziś Maria jest im wdzięczna.

Z Johnem jest inaczej, mimo, że od dziecka świadomy polskich korzeni, języka polskiego się nie nauczył i teraz cierpi. Widać, że chciałby znać go dobrze, może nie tyle do kontaktów, bo jest z natury nieśmiały, ale do czytania dokumentów.

To nasza pierwsza bezpośrednia rozmowa, więc staramy się jak najwięcej poopowiadać o sobie i wspólnych wątkach rodzinnych. Przy okazji wyjaśnia się, że pierwszym przewodnikiem Johna po polskich archiwach był Daniel Paczkowski, mój kolega ze stowarzyszenia Jamiński Zespół Indeksacyjny. To on też wyszukał mu pierwsze metryki z polskich zasobów.

Drugiego dnia spotykamy się z Amerykanami w Archiwum Państwowym w Suwałkach. Maria zaraz musi nas opuścić, bo za godzinę prowadzi lekcję on-line języka angielskiego. Kiedy dopytujemy się o szczegóły, okazuje się, że John z Marią nie lecieli na festiwal z Ameryki. Już od roku mieszkają w Warszawie i do Suwałk przyjechali pociągiem. Skromnie, nie używając samochodu, zwiedzają miasto.

Maria zostawia nas w archiwum, a John dostaje zamówiony mailowo stos teczek z metrykami. Pisane ręcznie po polsku i po rosyjsku… Widać, że John czuje się całkiem bezradny, nie zna polskiego, a tym bardziej cyrylicy. Pomagam mu ratując sytuację. Po powrocie Marii przy obiedzie w restauracji „Karczma Polska” omawiamy dalsze, już wspólne plany. Amerykanie doceniają spotkanie z nami i dlatego przedłużają swój pobyt o 3 dni. Dostępna oferta na kolejne noclegi jest w kamedulskim klasztorze w Wigrach. Następnego dnia przewozimy ich do nowego hotelu, ale zanim zacznie się doba hotelowa, mamy kilka godzin czasu. Postanawiam czas ten zagospodarować po swojemu. Zapraszam gości do pojazdu i pokonujemy trasę kilkunastu kilometrów do Krasnopola, który jest dla nas obu z Johnem miejscem pochodzenia naszych przodków. Pierwsza myśl - odwiedzimy cmentarz, bo przecież z nikim nie jesteśmy tu umówieni. W Krasnopolu są dwa cmentarze. Nic nas nie goni, kolejno docieramy do obu, robiąc dużo zdjęć nagrobków z „naszymi” nazwiskami.

Andrzej Szczudło, Maria Mele i John Ulicny w Krasnopolu

„Nekroturystyka”[1] nas nie zadowala, dobrze byłoby spotkać aktualnych mieszkańców. Szybka myśl - jedziemy do cioci Danuty Rynkiewiczowej. Od dwóch lat jest wdową, ale może ucieszy się z wizyty krewniaków, doceni fakt, że o niej pamiętamy? Po chwili zajeżdżamy na podwórko ostatnich w Krasnopolu Rynkiewiczów. W progu wita nas Elżbieta, synowa cioci Danki, żona Bogdana. Po przywitaniu dowiadujemy się, że za kwadrans w tym domu ma się pojawić Jola, córka cioci Danki, która od lat mieszka w Maroku. Jest ode mnie kilka lat młodsza i mimo, że jest moją kuzynką, nigdy jej nie spotkałem. Znaliśmy się tylko z maili i rozmów przez Skype’a. Nie mogłem uwierzyć w swojego farta! Wpadłem przypadkowo, bez umówienia i spotykam kuzynkę z Maroka. Jola z córką, wnuczką i siostrzenicą dociera wkrótce. Siadamy do przygotowanego przez ciocię wcześniej stołu, faktycznie przygotowanego dla rodziny Joli. Serdeczne przywitanie, pół godziny rozmowy o aktualiach w naszym życiu i ruszamy w stronę Wigier zainstalować Amerykanów w klasztornym hotelu.

John Ulicny, Maria Mele, Andrzej Szczudło, Jolanta Abou Hilal; Krasnopol

Po obiedzie do zagospodarowania pozostaje jeszcze wieczór, ale już mamy na to pomysł. Jak zwykle w lecie, sejneńska Fundacja „Pogranicze” organizuje cykliczne koncerty Orkiestry Klezmerskiej Teatru Sejneńskiego. Dziś jest jeden z nich, z czego skwapliwie korzystamy.

Koncert w sejneńskiej synagodze. Gra Orkiestra Klezmerska Teatru Sejneńskiego

Natchnieni piękną muzyką wracamy na noclegi. Czwartek jest trzecim, dodanym ze względu na nas dniem pobytu Johna i Marii na Suwalszczyźnie. Nie mam przygotowanego planu, ale liczę na swoją spontaniczność i orientację w terenie. Gorączkowo próbuję zdefiniować potrzeby genealogiczne mojego amerykańskiego krewniaka. Ruszamy w kierunku Sejn. Po drodze mijamy wieś Radziuszki, gdzie obaj mamy swoich krewnych Łabanowskich. Ale mijamy ją bez zatrzymania, bo faktycznie nie znamy tam żadnego członka rodziny. Zmierzamy dalej w stronę Sejn. Na wysokości Sumowa uświadamiam sobie, że mijamy właśnie odnowiony niedawno dom Andrzeja Sidora. Znam imiennika ledwie kilka lat i doceniam jego dorobek fotograficzny. Z Internetu można poznać jego artystyczną biografię[2].

Aldona i Andrzej Szczudłowie, Maria Mele, John Ulicny, Andrzej Sidor

Sidorowie to rodzina bardzo licznie rozpowszechniona na terenie Ziemi Sejneńskiej, prawie wszyscy mają z nimi jakieś połączenie. Ja również wielokrotnie znajdywałem Sidorów na gałęziach swojego genealogicznego drzewa, więc dlatego od lat gromadzę metryki Sidorów. Andrzej w genealogii jest na początku tej drogi, więc niedawno pomagałem mu wypisać kilka pokoleń przodków z moich danych. Odtąd już się znamy. Wstępujemy do Sidorów i już na wejściu od Dominiki, żony Andrzeja, słyszymy zaproszenie na kawę.

Korzystamy z tego i w ciekawej, sympatycznej rozmowie, mija nam jakieś pół godziny. Z niepokojem zerkam na zegarek, bo już przez Messengera zdążyłem umówić się na spotkanie z kolejnym fotografem, Krzysztofem Palewiczem. Krzysztof kilka miesięcy wcześniej ogłosił konkurs. Pokazał na Facebooku zdjęcie, w którym za szybą kuchni dopatrzyłem się pół kota, druga połowa była niewidoczna. A że wieś nazywa się Półkoty, konkurs wygrałem. Za to bingo należała mi się flaszka śliwowicy. Na odjezdnym od Sidorów dostajemy w prezencie najnowsze wydanie albumu ze zdjęciami Andrzeja. Autor nie może się nie cieszyć, że jeden album pojedzie do Ameryki.

Do Palewiczów docieramy lekko spóźnieni, ale flaszka nie przepada. Wręcza mi ją organizator konkursu. Zapewniam, że dowiozę ją do domu we Wschowie. W domu Palewiczów nowość. Zapraszają nas do nowo dobudowanego pokoju, akurat na takie okazje jak dziś.

Aldona Szczudło, Maria Mele, Jadwiga Palewicz (mama Krzysztofa), John Ulicny, Majka i Krzysztof Palewiczowie; w domu Palewiczów

Krzysztof, prowadzący z żoną Majką gospodarstwo agroturystyczne, jest ponadto znanym w regionie fotografikiem, i ma już co pokazać. Oglądamy publikowane już albumy z jego pięknymi zdjęciami okolicznej przyrody. Pijemy kolejną kawę, rozmawiamy w kilku grupach jednocześnie. Rozmowy pęcznieją, wątek goni wątek, a ja znów w niepokoju zerkam na zegarek. Przed nami kolejne wyzwanie. Jesteśmy umówieni na rejs statkiem po jeziorach augustowskich. Gwarantuje nam to Aneta Cich, przewodniczka profesjonalna, ale i członkini Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, do którego i ja należę. Łączy nas genealogiczna pasja. Tego dnia Aneta obsługuje wycieczkę, a nas obiecała zabrać z nią na statek. Szybko żegnamy się z rodziną Palewiczów i ruszamy w kierunku Augustowa. Mamy do pokonania trasę ponad 40 km. Czas dojazdu sugerowany przez GPS źle rokuje naszym planom, ale jest nadzieja, że … droga będzie wolna, samochód sprawny, pojedziemy z wiatrem itp. Rzeczywistość pozbawia nas złudzeń. Pędząc na złamanie karku docieramy do portu w Augustowie w 6 minut po planowanym czasie odpływu. Widzimy nasz statek kilkadziesiąt metrów od brzegu. Nie ma mowy o zawrócenia go do portu. Trudno mieć pretensję do kapitana i Anety, rozumiemy to. Interes większości pasażerów przeważył, nie można było dłużej czekać. Zniechęceni myślimy o opcji „B”, co by tu pokazać naszym amerykańskim gościom?

Najbliższym obiektem do odwiedzenia wydaje się Muzeum Kanału Augustowskiego. Wkrótce docieramy tam i podziwiamy eksponaty. Pokazując Marii i Johnowi poszczególne plansze i eksponaty próbuję opowiedzieć jak przełomowe technicznie było dzieło firmowane nazwiskiem generała Ignacego Prądzyńskiego, który skupiając potencjał inżynieryjny polskiej armii podjął się zadania skierowania rzeki i kanałów w niezwyczajnym kierunku, pod górkę. Po twarzach gości widzę, że doceniają kunszt generała.

W Muzeum Kanału Augustowskiego

Ochoty i pomysłu na dalsze zwiedzanie Augustowa nie mamy, więc po obiedzie w portowej restauracji ruszamy w stronę Sejn. Nieusatysfakcjonowany do końca gorączkowo myślę, co by tu jeszcze pokazać? I nagle przed oczami widzę drogowskaz: Studzieniczna! Bez namysłu skręcam w prawo i po kilkuset metrach jestem na parkingu. Wysiadamy z samochodu z zamiarem zwiedzenia najbardziej słynnego miejsca pielgrzymkowego Suwalszczyzny. Parking jest prawie pusty, tylko na drugim jego końcu widać autobus. Ze zwykłej ciekawości zerkam na numery rejestracyjne i …podskakuję do góry. Zobacz, mówię do Aldony, ten autobus ma leszczyńską rejestrację! Może ktoś znajomy będzie w środku? Podchodzimy do autobusu i wnikliwie przyglądamy się wychodzącym. Szanse na spotkanie na Suwalszczyźnie samochodu z rejestracją z naszych stron są znikome, ale jeśli to się udało to może… Niestety nikogo znajomego nie widzimy, ale… zza ich pleców wyłania się… Aneta, nasza przewodniczka z niedoścignionego statku. Okazuje się, że statek, którym płynęła ze swoją wycieczką, akurat z naszego Leszna, czego wcześniej nie wiedzieliśmy, zawitał do Studzienicznej. To typowa trasa, upamiętniona przez papieża Jana Pawła II. Jest po tej wizycie pomnik papieża - dodatkowy powód, aby zawijały tam wszystkie statki pływające po jeziorach.

Aldona, Andrzej i Aneta w Studzienicznej

Zwiedzamy święte miejsce; usadowioną na półwyspie kapliczkę, zaglądamy do studni, której woda podobno działa uzdrawiająco, fotografujemy się przy pomniku polskiego papieża. Miejsce to ma swoje odniesienie również w historii naszych wspólnych z Johnem krewniaków, Rynkiewiczów z Krasnopola. Opowieść rodzinna głosi, że Józef Rynkiewicz (1871- 1959), ożeniony w 1891 roku ze Stefanią Stawińską miał z nią 12 dzieci. Kiedy pierwsze troje kolejno umarły, małżonkowie uznali to za jakieś fatum i za radą starszych, wybrali się z błagalną pielgrzymką do Studzienicznej. Najwięcej dała z siebie Stefania, która szła pieszo, a tuż za nią wozem konnym asekurował ją mąż Józef. Sytuacja ta, wypisz wymaluj, zobrazowana jest w filmie pt. „Przez siedem mostów”, gdzie rolę naszego Józefa grał wspaniały Franciszek Pieczka.

Nie pamiętam jak zakończyła się wyprawa z filmu, wiem jednak, że Rynkiewiczowie doczekali się później jeszcze dziewięciorga dzieci, co jako genealog rodzinny potwierdziłem danymi z metryk parafii Krasnopol. Sześcioro z nich dożyło dorosłości, a pierwszym dzieckiem w tej grupie była moja babcia Marianna (1898- 1969). Najprawdopodobniej, jeśli wierzyć ustnym przekazom dziadków, sytuacja ta miała miejsce na przełomie wieków, w latach 1895-1897.

Znając tę historię, zawsze ze wzruszeniem odwiedzam Sanktuarium w Studzienicznej. Miejsce to wywarło również mocne wrażenie na naszych amerykańskich gościach.

Kolejną miejscowością do odwiedzenia tego dnia były Frącki, puszczańska wieś na trasie Augustów - Sejny. John Ulicny znał je tylko ze starych metryk, dokumentujących losy rodziny Stabińskich, więc trudno się dziwić, że po zatrzymaniu skierowaliśmy się do najbliższego domu z pytaniem o tę rodzinę. Okazało się, że Stabińskich jest tu wiele rodzin, a najbliżsi mieszkają 100 metrów dalej, blisko Czarnej Hańczy, z którą mają również biznesowe związki organizując spływy kajakowe. Zaskoczeni naszym najściem szybko przyznali się do krewnych za oceanem. Wiedzą o nich, chociaż bieżących kontaktów nie utrzymują. Robimy kilka pamiątkowych fotek przy ich domu i umawiamy się na kolejne kontakty i spotkania.

Wreszcie Frącki John widzi w realu
Rodzina Stabińskich znad Czarnej Hańczy

Dzień powoli się kończy, a my wieziemy gości do klasztoru w Wigrach na nocleg. Po kolacji się rozstajemy. Następnego dnia podwożę Amerykanów na pociąg do Suwałk, skąd odjeżdżają do Warszawy.

Po wakacjach mamy stały kontakt przez Internet i telefon. Wkrótce dowiadujemy się, że John z Marią postanawiają spędzić w Polsce drugi rok, z tym że teraz już w Gdyni. Uruchamiam swoje znajomości w Trójmieście, aby znaleźć im stosowne lokum. Jednak znajdują je sami.

W marcu 2023 roku umawiamy się na spotkanie na naszym terenie, we Wschowie i okolicach.

Amerykańscy goście z rodziną Andrzeja

Zwiedzamy miasto, obowiązkowa jest fotka pod pomnikiem byka Ilona, sprowadzonego przed laty z Ameryki protoplasty hodowli bydła w słynnej firmie POHZ Osowa Sień. Podoba im się miasto z taką ilością zabytków. U siebie tego nie mają. Ze Wschowy wybieramy się do Wrocławia, aby tam w krótkiej wizycie pokazać Halę Stulecia, Panoramę Racławicką i stare centrum miasta. Wrocław robi na gościach z USA wielkie wrażenie, mówią nawet o planach zamieszkania tutaj na trzeci rok.

Następnego dnia promujemy region leszczyński. Zwiedzamy centrum Leszna i zamek w Rydzynie, związany z osobą króla Stanisława Leszczyńskiego.

Na sali balowej Zamku w Rydzynie John próbował zatańczyć z Marią

Już za miesiąc czeka nas nowe wyzwanie: do Polski przyjeżdża siostra Johna, Alexis, z mężem Danielem Gomezem. Trudno byłoby przegapić taką okazję do kontaktu. Umawiamy się na spotkanie w Toruniu. Wybieramy to miejsce z dwóch powodów: po pierwsze aby nie fatygować zbytnio „świeżych” Amerykanów, którzy kwaterują w nieodległej Gdyni, po drugie mieszka tam u córki mój wujek, senior Marian Rynkiewicz, również krewny Johna. W toruńskiej kawiarni na rozmowach w serdecznej atmosferze spędzamy dwie godziny. Znajdujemy też czas na spacer po Starówce i odwiedzenie Muzeum Pierników.

Pamiątkowe fotki ze spotkania, w kawiarni i na toruńskiej Starówce

Znacznie poważniejsze wyzwanie czeka nas za miesiąc, kiedy odwiedzi Polskę druga siostra Johna, Maryann, z mężem Michaelem Beatrice. Tym razem goście lądują w Wilnie, na kilka dni. Razem z Johnem i Marią przybyłymi z Gdyni, zwiedzają miasto, z którego pochodził ojciec Marii Mele. 10 maja 2023 r. autobusem docierają do Sejn.

Wizyta czwórki amerykańskich krewniaków w Sejnach, rodzinnych stronach naszych przodków, jest wydarzeniem. Jestem na nie przygotowany; wynająłem salę w hotelu na spotkanie, zaprosiłem gości z okolicy. Zadbałem o to, aby w spotkaniu uczestniczyli przedstawiciele trzech łączących nas rodzin; Rynkiewiczów, Łabanowskich i Stabińskich. Przybyło kilku starszych panów z Frącek i reprezentantka młodego pokolenia Aneta Stabińska, która zajmuje się fotografią artystyczną.

Na tę okoliczność opracowałem prezentację multimedialną, pokazującą nasze połączenia rodzinne: Łabanowskich, Stabińskich, Rynkiewiczów, Ulicnych i Szczudłów. Podobną w treści prezentację miał również John Ulicny.

W trakcie spotkania familijnego w restauracji „U Henryka” (fot. Aneta Stabińska)

Następny dzień jest również pełen wrażeń. Po noclegu w hotelu „U Henryka” w Sejnach zabieram gości w plener. Pokazuję im swoje rodzinne gospodarstwo we wsi Gawieniance (foto poniżej), gdzie z żoną Haliną gospodaruje najmłodszy z trójki moich braci Krzysztof Szczudło.

Dalej zmierzamy do Frącek, głównej miejscowości związanej z rodziną Stabińskich. Spacerujemy po wsi wypatrując poznanych wczoraj krewniaków. Okolica jest piękna; obok las i nurt rzeki Czarnej Hańczy. Chciałoby się zatrzymać tutaj na dłużej, ale nie można. Program jest napięty.

Spacer po Frąckach

Kolejnym punktem naszego planu na dzień 11 maja 2023 r. jest rejs statkiem po jeziorach augustowskich. Atrakcja niespełniona przed rokiem, teraz dochodzi do skutku. Przewodzi nam Aneta Cich z Augustowa, moja koleżanka z Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, profesjonalna przewodniczka turystyczna. Wie wszystko o regionie i sprawnie realizuje potrzeby turystów. Czas rejsu statkiem szybko mija, musimy wracać do Sejn. Zanim jednak wylądujemy w hotelu, decydujemy się na wypad do Radziuszek, wsi od wieków zasiedlonej przez rodzinę Łabanowskich, naszych Łabanowskich, których przedstawicielki, Bożena i Teresa uczestniczyły w spotkaniu genealogicznym rodzin w Sejnach. Nie zastajemy w domu Grzegorza Łabanowskiego, brata Bożeny i Teresy, ale oglądamy posesję, robimy zdjęcia.

Radziuszki, przed domem Grzegorza Łabanowskiego

Widzę to miejsce po raz pierwszy, chociaż od wielu lat wiem, że to stąd na przełomie wieków wyruszała na emigrację za ocean Bronisława Łabanowska (1887- 1977), wnuczka Tomasza i Floryanny Wiktorii Szczudło (1834- 1900). Już w Ameryce, konkretnie w Shenandoah, PA, skąd John Ulicny również wywodzi swoje korzenie, z Janem Stankiewiczem w latach 1905- 1925 urodziła siedmioro dzieci. Oczami wyobraźni widzę ich zmagania z niełatwym jednak życiem w Ameryce. Wiem o tym sporo dzięki Chistinie Shukaitis, której córka Bronisławy, Jadwiga Starke, była „drugą matką”. Pisałem o nich na swoim blogu.

Wizyta w Radziuszkach kończy pełen wrażeń dzień. Następny, 12 maja 2023 r., jest ostatnim dniem pobytu amerykańskich gości w Sejnach. Chcemy go w pełni wykorzystać, aby był zapamiętany, a Sejny stały się w Ameryce tematem barwnych opowieści o krainie przodków. Jedziemy na charakterystyczny dla miasteczek kresowych, pełen kolorytu targ w Sejnach. Wczuwamy się w klimat miejskiego targowiska, które dzięki bliskiej granicy z Litwą i różnicy cen jest często międzynarodowe.

Na targowisku w Sejnach

Na pół dnia rozstajemy się z zagranicznymi gośćmi, gdyż oni już wcześniej przez Internet zarezerwowali sobie warsztaty kuchni regionalnej w klasztorze wigierskim. Ucząc się przyrządzania kartaczy, sękaczy i innych specjałów regionalnej kuchni z Suwalszczyzny spędzają tam czas do południa.

W tym czasie ja z żoną Aldoną odwiedzam bazylikę, w której odbywa się msza święta. W piątkowe przedpołudnie to niezwyczajne, ale szybko wyjaśnia się przyczyna. Uroczysta msza święta ze sztandarami jest elementem ceremonii otwarcia Muzeum Kresów Rzeczypospolitej Obojga Narodów z udziałem ministra kultury Przemysława Glińskiego, posła Jarosława Zielińskiego i innych oficjeli. Jest tu też godna reprezentacja mojego stowarzyszenia, Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego: Justyna Stolarska, Aneta Cich i Sylwester Jasiński. Uczestniczymy w rytuale przecięcia wstęgi i otwarciu muzeum, ale do zwiedzania ekspozycji, unikając tłumu, przychodzimy z gośćmi później, po obiedzie.

Już na starcie Muzeum Kresów ma bogatą kolekcję zbiorów z klasztoru dominikanów

Na popołudnie zaplanowałem zwiedzanie Krasnogrudy, miejsca związanego z rodziną naszego noblisty Czesława Miłosza. Amerykanie również kojarzą to nazwisko. Zachwycają się urokliwym miejscem i pełnym zieleni krajobrazem.

Pamiątkowa fotka przed dworkiem Kunatów, wujostwa Czesława Miłosza w Krasnogrudzie

W sobotę rano odwożę czworo Amerykanów na dworzec PKP w Suwałkach. Program ich pobytu na terenie północno- wschodniej Polski jest wykonany.

W jakiś czas po odjeździe Johna z Marią do Gdyni oraz Maryann z mężem do USA dowiadujemy się, że nasza sympatyczna para planowała spędzić trzeci rok w Polsce, tym razem we Wrocławiu. Miało to nastąpić jesienią 2023 roku, po powrocie z wesela syna Marii. Terminu tego jednak nie udało się dotrzymać, gdyż John w USA zachorował. Badania i leczenie się przeciągnęły i nowym terminem ich przylotu do Polski jest lipiec 2024 r. Przylecą tylko na tydzień zamknąć swoje sprawy w Polsce, po czym wracają do Stanów, aby osiąść w nowo nabytym domu w okolicach Filadelfii.

Podsumowując swoją przygodę z Johnem i Marią stwierdzam, że są oni wyjątkowi. W ciągu ponad dwudziestu lat, kiedy mam kontakty z wieloma potomkami emigrantów z naszych rodzin, tylko oni zdobyli się na tak długi pobyt w kraju przodków. A ja czuję się wyjątkowym szczęściarzem, któremu udało się zobaczyć miejsce w Ameryce, gdzie mieszkali moi krewni, a także gościć zagranicznych krewnych w naszym pięknym kraju.

[1] Nekroturystyka – na czym polega? Jakie miejsca warto zwiedzić? – Dzień Dobry TVN

[2] Andrzej Sidor – Szeroki Kadr

 
Opublikowano Dodaj komentarz

The Spanish flu in Schuylkill County

For several years, I have been in the possession of genealogical materials from the USA, collected by John Noel Latzo. He is probably the most distinguished on the American side in acquiring and collecting information about the Rynkiewicz family from Krasnopol and the surrounding area. He did it for himself, because his mother was Agnes Mary Rynkiewicz (1909-1970), but he shared with me because my maternal grandmother was Marianna Rynkiewicz (1898-1969). We are 11 generations apart, but in 2014, when I visited him, we greeted each other like brothers. Maybe because, apart from family ties, we were connected by a genealogical passion. I made use of his materials several times, translating newspaper clippings or obituaries that I posted for my blog. Here is one of the texts - very current, because it tells about ... the Spanish pandemic in Schuylkill County, densely staffed by the Rynkiewicz family. I am convinced that the content is universal, and not only important for this family.

"Spanish Flu" Ripped through County in 1918

Recent news from the Center for Disease in Atlanta stated that the scientists there do not anticipate a lot of "flu" this season. That is good news, but in 1918 such was not the case.

Czytając nagłówki gazet z 1918 r., można było odnieść wrażenie, że nagłówki wojenne mówią o tym, że sojusznicy zaczynają kończyć konflikt 1914-1918, który miał być nazwany “Wojną, która Zakończy Wszystkie Wojny”. To nie mogło trwać długo, miesiąc, być może dwa.

Germany was faltering, as the Allied armies were advancing on all fronts. It would be only a matter of a short time and the slaughter would be over. It was at this peak of optimism in September, 1918, that death struck suddenly and brutally in Schuylkill county. The Spanish influenza brought its hand of death to our midst.

Na początku nikt nie zwracał uwagi na to, co nazywało się “hiszpańską grypą”, która doprowadziła do hospitalizacji kilku żołnierzy w Camp Devins w Massachusetts.

W gazetach hrabstwa Schuylkill pojawiło się kilka ulotnych informacji o zamykaniu bostońskich szkół i mglista sugestia, że “Hun U-Boats” rozsiewają plagę zarazków na Amerykę.

W gazetach były krótkie notatki na temat “Co robić z hiszpańską grypą”, ale ogólnie rzecz biorąc, wiadomości dotyczyły ogrodów zwycięstwa, Czerwonego Krzyża i nowego “Liberty Loan Drive”.

Then without warning, the first local 'Clue came to the people of the county on September 17, 1918. The call for draftees for the army had been held up by influenza.

By October 4, it had become a panic. The state promptly closed all saloons, pool rooms, theaters and dance halls, sparing for the moment churches and schools.

Do następnego dnia w samym Pottsville było 800 przypadków grypy. Rada ds. Zdrowia w Pottsville wydała “drastyczny nakaz”, zgodnie z którym wszystkie sklepy, z wyjątkiem sklepów z prowiantem i aptekami, kościoły, szkoły, kluby itp. powinny być zamknięte o 18:00. Wezwano ludzi do podjęcia środków zapobiegawczych.

The Board of Health also issued an order that it would be a misdemeanor punishable by fine and imprisonment to spit on the side walks and that it would enforce this law to the limit.

The effect of the Board's order was instantaneous. The newspapers sent out bulletins with the news of the "flu" epidemic. Hundreds of shoppers doubled their efforts to finish their shopping before the stores closed. Hurried phone calls to people at home caused hundreds of women to rush frantically to the stores before the six o'clock deadline.

Suddenly there were 5,000 cases in the county with 1,200 cases in Minersville alone. Hysteria began to spread over the weekend.

Minersville, one of the hardest hit places in the state, had 47 deaths alone. One undertaker there was down with the "flu" himself, and could not bury the 20 bodies in his care. One story has it that he had the only hearse in town, and while driving it up Sunbury street one of the three corpses in the back suddenly came back to life and sat up. The undertaker was so frightened that he drove into a store and smashed the hearse.

The state sent doctors and nurses to Minersville and Frackville where there were only four doctors and two of them were down with the disease. There were many cases in the Heckscherville valley and an appeal for help was made to County Medical Inspector. Dr. J. B. Rogers. The state promised to send nurses to help the stricken.

Jedno ze słynnych opowiadań Johna O’Hary, “Syn Doktora”, opowiada o tym, jak jego ojciec, dr Patrick A. O’Hara, chodził do domów górników w Minersville i dolinie Heckscherville, by leczyć ludzi, którzy zarazili się zabójczym wirusem.

Pottsville was badly frightened. Mrs. Alice Milliken threw open her Greenwood Hill home and 50 beds were hurried in. A hundred beds were put in the Pottsville Armory on North Centre street. The Red Cross appealed for blankets, sheets, bath robes, and other supplies. The Kings Daughters made face masks for people to wear so that they would not get the disease.

Tents appeared on the lawn of the Milliken home for children patients. The state police raided saloons in Gilberton, Minersville, and St. Clair, arresting saloon keepers who defied the closing orders.

Osiem pielęgniarek ze szpitala w Pottsville zachorowało na grypę. Przepełnione kolumny nekrologów w gazetach nazywały to po prostu “dominującą chorobą”.

People tried anything to get rid of the "flu." Children were told to eat a yeast cake a day like a biscuit. Patent medicine sold all their supplies under the pressure of heavy advertising. One boy heard that the doctors said the only cure was to drink moonshine, an alcoholic beverage brewed at home, so he began selling it for fifty cents a pint.

Aliens feared to report cases, because they feared the bodies of their loved ones might wind up in Potter's Field if they did. In Schuylkill Haven there were no caskets, and bodies were stacked in open pits in a field and covered with lime before they were finally covered with dirt Old timers say they still remember the terrible stench from that field the following spring.

In Frackville, colliery ambulances took people to an emergency hospital in streams. Fifty one cases were reported in one row of homes in Gilberton. By October 14, Minersville had 164 deaths, 41 within two days, and a carload of caskets came in at once. More than 100 army doctors rushed here from the U.S. Army Medical Camp at Allentown, jumping into the breach to relieve county doctors who were themselves falling prey to the plague.

“Grypowa siedziba główna” została utworzona w biurach Filadelfii i Reading Coal and Iron Company przy ulicach Second i Mahantongo. Piwnica budynku służyła jako kostnica.

Suddenly the epidemic eased. On October 25, the county death toll had risen to 1,599 persons. But on October 29 the "flu" story had shifted to the inside pages. Two days later the word went out that theaters might re-open by November 8 and the schools by November 11.

And, just as suddenly, the epidemic came to an end. Everybody rejoiced at the news of an impending Armistice in Europe. There was no more mention of the "flu."

But it had been a month of horror and sorrow. From the time the county had its first report of the disease on October 2, at Minersville until the end in early November, 3,273 people had died in the county and that part of Northumberland county encompassed by the Third District. In Pottsville, 352 people were claimed by the deadly "flu."

It was Black October - Schuylkill county's worst period of terror.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Szubieniczny węzeł małżeński

W przedwojennym szlagierze Tola Mankiewiczówna opowiada „o czym marzy dziewczyna”. Otóż chciałaby „stanąć z nim na ślubnym kobiercu, nawet łzami zalać się”…

Marzenia takie miała pewnie Helena Łuniewska, życiowa partnerka (jak się wtedy mówiło: konkubina) Konstantego Szczudło. Jednak chwilowo na to się nie zanosiło, gdyż oblubieniec prowadził niebezpieczny tryb życia, a to – jak wiadomo – nie sprzyja stabilizacji. Nawet przyjście na świat wspólnego dziecka nie skłoniło pary do zalegalizowania związku. Jakie były tego powody? Dziś możemy tylko spekulować- może to Konstanty, zajęty swoimi kryminalnymi sprawami, nie chciał brać na swoje barki dodatkowego obciążenia w postaci prawowitej małżonki? Może, właśnie że względu na profesję, chciał chronić ukochaną kobietę przed ewentualnymi konsekwencjami swoich działań? Może było odwrotnie: Helena czekała, aż luby się wyszumi i będzie mogła na niego liczyć w stu procentach? Albo w końcu poświęci się czemuś, co zagwarantuje stabilizację i perspektywy? Interpretacji tej historii mogą być setki, ale jedno jest pewne – zakończenie.

Carski agent

Początek XX wieku to niespokojny czas. Pogarszające się warunki pracy skutkowały napiętą sytuacją w ośrodkach przemysłowych. Pokłosie rewolucji rosyjskiej 1905 r. odbiło się szerokim echem na ziemiach polskich. Ruchy robotnicze rosły w siłę, wybuchały strajki i zamieszki. Polska Partia Socjalistyczna powołała swą Organizację Bojową już w maju 1904 r. W kolejnych latach przeprowadziła setki akcji zbrojnych i terrorystycznych (zamachy, odbijanie więźniów, ekspropriacje). W aktywną działalność zaangażowani byli późniejsi politycy z najwyższych szczebli władzy, m.in.: Józef Piłsudski, Ignacy Mościcki, Kazimierz Sosnkowski, Aleksander Prystor, Walery Sławek, Tomasz Arciszewski. Ten ostatni – premier RP na uchodźstwie w latach 1944- 47- był m.in. organizatorem zamachu na rosyjskiego generała Andrieja Margrafskiego. Ten carski urzędnik „ (…) znał doskonale społeczeństwo polskie i mówił językiem polskim jak własnym. Tę właściwość przypisywano […] między innymi bliskiej znajomości ze znaną powieściopisarką Gabrielą Zapolską. Tej znajomości Margrafski zawdzięczał możliwość zapoznania się z duszą polską, co dla niego, jako dla żandarma, miało znaczenie pierwszorzędne. […].

Zapolska znów zawdzięczała znajomości z generałem temat do znanej sensacyjnej sztuki […]. Z rozmów z Margrafskim dowiedziała się Zapolska o wielu ciekawych sprawach, o zawikłanych śledztwach, o denuncjacjach […]. Słyszałem o czasach, gdy Margrafski był jeszcze rotmistrzem żandarmskim, a ona osobą młodą, udawało jej się nieraz ratować młodych studentów, prowadzących pracę nielegalną” .
Carski siepacz w Warszawie rezydował od 1883 roku, najpierw jako lejbgwardzista, potem starszy adiutant Zarządu Warszawskiego Okręgu Żandarmerii, a od 1905 r. – szef tajnej policji i zastępca warszawskiego generała- gubernatora Gieorgija Skałona. „Nie był ani okrutnikiem, ani bezdusznym prześladowcą. Może nawet nie był złym człowiekiem. Był jednak człowiekiem żelaznego systemu”.

Strzały na zakręcie

Margrafski wraz z rodziną mieszkał w podwarszawskim Otwocku, do którego codziennie dojeżdżał z Warszawy pociągiem, podróżując w oddzielnym, doczepianym wagonie. Na stacji czekał na niego powóz zaprzężony w białe konie, którym wracał do domu. Zwyczaje carskiego urzędnika rozpracowali bojowcy z PPS, którzy od kilku tygodni obserwowali teren. Zasadzka została przygotowana na trasie przejazdu generała w lesie, pomiędzy stacją kolejową a domem. Jednak kilka tygodni przed planowanym zamachem pojawiły się komplikacje: w związku z napadem na pociąg w pobliskim Celestynowie, generałowi podczas przejazdów zaczęła towarzyszyć wzmocniona eskorta. Akcję wyznaczono na 2 sierpnia, a ponieważ popołudnie było wyjątkowo upalne, ochrona powozu pozostawała w pewnej odległości za głównym pojazdem, w którym siedział Margrafski z żoną, 6- letnim synkiem i 3- letnią córeczką. Najbliżsi często wyjeżdżali po „papę” na stację. Tak było niestety i tym razem.

„Było dla bojowców polskich świętą zasadą, by według możności ograniczać liczbę ofiar do niezbędnego minimum i za wszelką cenę oszczędzać niewinne osoby. Zasadę tę przestrzegano nieraz z narażeniem własnego życia.”

Gdy powóz mijał gospodę Buczyka i szykował się do skrętu w ulicę Reymonta, do kolasy doskoczyli bojowcy i – z bardzo bliskiej odległości – otworzyli ogień. Gwardziści chroniący powóz uciekli na pierwszy odgłos strzałów. Margrafski zginął na miejscu, kilkukrotnie trafiony w pierś wypadł z powozu, a jego 6-letni syn Koka został ciężko ranny i zmarł tej samej nocy. Zamachowcy zdołali uciec. Jak to wszystko odnosiło się do szlachetnych idei oszczędzania niewinnych? Wersja socjalistów brzmiała nieco inaczej: Arciszewski strzelał z bliska, aby zabić generała, a chłopca trafiła zbłąkana kula, w czasie strzelaniny, jaka wywiązała się pomiędzy zamachowcami a lejbgwardią.

Obiecanki

W Otwocku wybuchła panika- letnicy i część mieszkańców w pośpiechu opuścili miasteczko w obawie przed represjami, a każdy wyjeżdżający poddawany był wnikliwej rewizji.
Śledztwo w sprawie zabójstwa prowadził płk Sobakiński, naczelnik kancelarii Margrafskiego. W letnisku zaroiło się od sołdatów i agentów ochrony. Opierając się na informacjach z przesłuchań i pogłoskach, aresztowano kilkunastu mężczyzn, których przewieziono do Cytadeli. Jednak po kilku tygodniach wszyscy odzyskali wolność- nie znaleziono dowodów jakiejkolwiek winy. Ponieważ latem 1906 r. odbyły się kolejne akcje terrorystyczne (zamach na Skałona, „krwawa środa”), władze carskie miały pełne ręce roboty i śledztwa w sprawie zabójstwa Margrafskiego nie traktowano priorytetowo. Zresztą prasa w Kongresówce niezbyt chętnie informowała o akcjach wymierzonych w działania aparatu carskiej represji.

Jednak sprawa ta doczekała się swojego- trochę absurdalnego, ale przede wszystkim tragicznego- finału. W 1908 r. o zamach w Otwocku oskarżono dwóch mężczyzn: Antoniego Lipskiego i Konstantego Szczudło. Aresztowani zostali przy okazji jakiegoś błahego- w porównaniu z zabójstwem- przestępstwa, a do zabicia generała przyznali się w trakcie przesłuchań, skuszeni łagodnym wymiarem kary. W procesie, obrońcą skazanych był Bronisław Grosser, słynny działacz niepodległościowy i przywódca żydowskiego Bundu. Niestety, system musiał ukarać winnych, choćby przypadkowych – dla obydwu orzeczono karę śmierci przez powieszenie. Datę kaźni wyznaczono na 18 stycznia 1909 r.

Wesela nie było

Dzień wcześniej Helena Łuniewska dostała depeszę. „Przyjeżdżaj zaraz w tej chwili dzisiaj i przyjdź z dzieckiem, bo jest pozwolenie ślub wziąć przed śmiercią, tylko proszę cię zaraz siadaj w dorożkę i przyjeżdżąj bo jutro to już będzie zapóźno. Konstanty Szczudło”

Po przeczytaniu, bez zastanowienia Helena ubrała się, opatuliła dziecko i razem z półtorarocznym maleństwem wybiegła z domu. Ślubu, w kancelarii X pawilonu Cytadeli, udzielił ks. Henryk Staniszewski, wikariusz kościoła pw. Najświętszej Marii Panny. Nie było kobierca, ale były łzy. Godzinę po ceremonii, tuż po północy, pan młody zawisł na szubienicy…


Autor: Opracowała Agnieszka Bogucka, wprowadzenie: Iwona Dybowska

Tekst publikowany 26. stycznia 2017 r. w piśmie Samorządu Województwa Mazowieckiego „Z serca Polski nr 1/17”

Apendix

Powyższy artykuł przypadkowo odszukany przeze mnie w Internecie, opisuje okoliczności, w jakich odszedł z tego świata bratanek mojego pradziadka Adama Szczudło (1847- 1911), Konstanty (1886- 1909), syn Juliana Karola (1844- 1916) i Teresy Szyborskiej (1850- 1903). Zostawił po sobie syna Bolesława Konstantego ur 26.08.1908 r. oraz wdowę Helenę z Łoniewskich (wersja nazwiska z metryki ślubu), córkę Józefa i Franciszki Muchowicz. Poznanie historii tych osób będzie celem dalszych poszukiwań.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

From Sejny to America

I have known for quite a long time that the sister of my great grandfather Adam Szczudło, Wiktoria married Kazimierz Zielepucha (1835-1905). Then I met this name several times in the registers and records of the Sejny parish, usually written out for the inhabitants of the village of Zagówiec, which from the 1940s was also the village of my ancestors, Szczudłos.

Personally, I didn't know any Zielepucha. Over time, Witek Zielepucha from Sejny came to my Facebook friends, but he wasn't very interested. The topic of the genealogy of this family interested me more when I realized that the Zielepuchas were also associated with Kasperowiczs, on whose family tree also Szczudłos had their "imprints". Antonina Szczudło, daughter of Paweł and Marianna Gorczyńska, in 1863 married Kazimierz Kasperowicz, born in 1840 in the village of Tomasze. However, I did not find any child records of this pair. Antonina Kasperowicz, already being married, in 1870 appears in the baptism records of Anastazja Polens, daughter of Teodor and Konstancja Szczudło, her sister. She dies in 1905 in the village of Wiłkokuk, probably childless.

In mid-June this year, the surname Zielepucha, in a slightly changed version - Zielepuka, unexpectedly appears on the Facebook genealogy forum. This time unknown to me woman from America writes - Yelyzaveta Van Duker. When I write that this is a surname from my pedigree, she mentions that it is also in her husband's family tree. The key person is Bronisława Zielepucha, who emigrated to the USA with her older sister Franciszka. Her emigration document indicates Zagówiec (of course, spelled incorrectly) as the place of birth, while Franciszka's death certificate mentions her parents; Kazimierz Zielepucha and Wiktoria Szczudło (also with errors). Encouraged by the discovery of more cousins ​​in America, I am reviewing the record resources of the Sejny and Berżniki parishes. Quite a few records are found, including the oldest in the region, Benedict, who was born in an unknown location around 1790. He died in Bierżałowce in 1846. He probably had two wives; Anna Byczkowska and Marianna Mackiewicz. Benedict had three children with the first wife; Marianna - born in 1827, Kazimierz - 1835 and Marcella - 1839. Like his father, Kazimierz is also married twice. Rozalia Jachimowicz from Budziewizna, who gives him four children, is his first choice; Antonina - 1862, Franciszek Leopold - 1865, Józef - 1867 and Wincenty. The first two die after a few days, Wincenty at the age of 18, there is no information about Józef in the records available to me. The first wife of Kazimierz Zielepucha dies in 1872-73 and then the widowed man with two minor children decides to enter into a new relationship. Wiktoria Szczudło, daughter of Paweł Szczudło (1812-1895) and Marianna Gorczyńska (1801-1885), is his chosen one. Kazimierz's second marriage is even more fruitful than the first and brings him five children: Kazimiera - 1874, Władysława - 1878, Rozalia - 1880, Franciszka - 1881 and Bronisława - 1886. Kazimiera's fate is not widely known, it is only known that in 1893 she gave birth to a maiden child - Franciszek, who lived only a few weeks. It is not known what future Władysław had. The resources of the Sejny parish have two records of Rozalia, of which it is known that she lived only two days.

The last two children of Kazimierz and Wiktoria Zielepucha, Franciszka and Bronisława, emigrate to America. Franciszka left her homeland as early as 1901, Bronisława only in 1913, 8 years after her father's death. Bronisława emigrated by NECKAR to Philadelphia.

After the life experiences of Benedykt and Kazimierz, double marriages in the Zielepucha family should not come as a surprise. Similarly, Bronisława gets married twice, twice for Lithuanians from the area close to her homeland. Her first choice is Frank Gaidziunas (1877-1925), with whom she has three children; Frank, Jeanne and Pauline.

Bronisława's second husband was Peter Zukaitas (1897-1956), born in the city of Simnas in Lithuania, with whom she had a child at the age of 42. She was named Bronisława after his mother, which in the American version sounded a bit different - Bertha. Bertha Zukaitas (1928- 2014) was already in the first generation of "born American" and grew up in a multilingual family, where father spoke Lithuanian, mother Polish, and she spoke English and everyone understood each other.

Bertha's life partner was Tadeusz Miklas, who lived in the years 1919–2006, certainly also having Polish roots. This marriage brought two children into the world; Lorraine and Tom. Lorraine married Bradford Van Duker. Their family achievements are three children: Scot, Laura and Mark.

Scot Van Duker went to work in Kiev for several months, where he was employed at the US Consulate. In a mean time a work mode of the US Embassy in Warsaw was presented at the Kiev consulate by a young English teacher, Yelyzaveta Avetysian. Enchanted by the presentation and probably more by the charm of a young Ukrainian woman, Scot showed appreciation, after which there was continuation. He took the "presenter" with him to America, where she became his wife. Today they form a happy marriage with two children.

Among immigrants to America, I have a lot of cousins who make colorful international couples, but this one is especially international. The Scot's genealogy line includes Poles, Lithuanians, then Belgians, Dutch and French, but also English, Scots and Irish. At its end is wife Liza, after Armenian father, after Ukrainian mother. Scot's brother Mark Van Duker married a girl from China. As you can see, America is still a good place to live and work for all nations.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Baza danych pochowanych w Shenandoah

Materiał przekazany przez jednego z Sympatyków, do czego i innych namawiamy. Podzielcie się z nami Waszymi historiami!

“Pracując nad genealogią rodziny Rynkiewiczów z Krasnopola i okolic, którzy są moimi krewnymi z matecznej linii ojca, dowiedziałem się, że mają oni krewnych w gronie emigrantów do Ameryki. Dzięki dotarciu do tych żyjących tam dzisiaj dowiedziałem się gdzie szukać ich śladów. W ten sposób zmotywowany jak nigdy dotąd, w 2014 roku trafiłem do miasteczka Shenandoah w Pensylwanii. I tu zaskoczenie. W miasteczku liczącym dziś około 5 tys. mieszkańców jest ponad 10 cmentarzy. Aż roi się na nich od nazwisk kojarzących się z Suwalszczyzną; polskich i litewskich. Chcąc coś z tym zrobić, przez kilka godzin fotografowałem nagrobki, w czym dzielnie sekundowali mi członkowie rodziny. Pod koniec pobytu w tym miejscu udało mi się dotrzeć do Andy’ego Ulicnego (Czech z pochodzenia) – lokalnego miłośnika historii i genealogii, który miał na komputerze bazę danych o osobach tu pochowanych. Bez żadnych oczekiwań z mojej strony udostępnił mi wszystkie dane.

Dysponując bazą danych osób pochowanych w Shenandoah – mieście, które w szczycie amerykańskiego boomu węglowego miało około 25 tys. mieszkańców, chciałbym podzielić się informacjami z rodzinami emigrantów. Chętnie pomogę zainteresowanym genealogią w identyfikacji pochowanych w Shenandoah. Proszę pisać do mnie na adres mailowy: aldand@o2.pl ”

Shenandoah, PA

  • początki osadnictwa w 1820 r
  • założenie miasta w 1866 r
  • w 1870 r. – 3 tys. mieszkańców
  • 1890 r. – 16 tys.
  • 1910 r. – 26 tys.
  • 1950 r. – 16 tys.
  • 2010 r. – 5 tys.

Więcej informacji o miasteczku Shenandoah w języku angielskim można znaleźć na stronach Wikipedii.

Andrzej Szczudło, Wschowa (Sejny), tel. +48 503 147 841