Opublikowano Dodaj komentarz

Pamiętnik z czasów tułaczki wojennej

Mam prawdziwą przyjemność uczestniczyć w przygotowaniu do druku książki ś.p. Janusza Krzywińskiego pt. “Pamiętnik z czasów tułaczki wojennej”. Będzie to bardzo ciekawa pozycja pokazująca przeżycia autora z lat 1939-1953, być może najciekawsza z serii wspomnień wojennych “Save from oblivion” Do napisania tego wpisu zainspirował mnie jeden mały fragment, który za chwilę przytoczę. Nawiązuje on do postaci Jerzego Jaworowskiego opisanej szeroko w artykule “Jerzy Jaworowski – rysownik zapomniany” przez panią Zuzannę Ciepielewską. Czytając historię Jerzego Jaworowskiego dochodzimy do roku 1939:

Pod koniec listopada 1939 r. 19-letni Jerzy, który rozpoczął we wrześniu studia sanitarne w Szkole Podchorążych, próbował wraz z kolegami przedostać się na zachód do Warszawy w obawie przed wcieleniem do Armii Czerwonej. Zostali złapani w lesie przez Niemców i przekazani Rosjanom. Podczas ucieczki Jaworowski odmroził sobie stopy i tylko dzięki pomocy znajomego żydowskiego lekarza udało mu się uniknąć amputacji. Po paru miesiącach więzienia w Grodnie wszyscy dostali wyroki za szpiegostwo na rzecz Niemców. Zostali zesłani do łagru koło Archangielska na Syberii, gdzie przez osiem lat byli lesorubami (drwalami) pracując w nieludzkich warunkach.

Okazuje się, że jednym z tych kolegów Jerzego był właśnie Janusz Krzywiński, który opisuje to samo zdarzenie szerzej, ze swojej perspektywy. Ten właśnie fragment chciałem tu przytoczyć:

24 stycznia 1940 roku zaprowadzili nas jeszcze raz na gestapo. Tam spotkałem mego stryja Wacława, a jakieś pół godziny później zjawił się również drugi stryj Ignacy, który wcześniej uciekł z Augustowa do Suwałk i który również był aresztowany. Aresztowano także kilku moich kolegów z gimnazjum: Grajewskiego, Kelmela, Jaworowskiego. Niemcy wzywali każdego z nas do urzędnika niemieckiego, który mówił dobrze po polsku. Pytał, czy nie chcielibyśmy pojechać do Niemiec na roboty. Powiedzieliśmy, że sami sobie znajdziemy pracę w Suwałkach. Nie chcieliśmy pracować dla naszych wrogów. Wtedy gestapo podeszło do nas z drugiej strony. Pytali, czy chcielibyśmy współpracować z nimi i przenosić wiadomości o rodzajach broni wojsk sowieckich w okolicach Augustowa, kto jest komisarzem, jaki jest jego stosunek do Niemców i jakie są ceny na artykuły żywnościowe i czy wojska budują fortyfikacje przy granicy.

Wszyscy jak jeden mąż odmówiliśmy współpracy. W odpowiedzi na to przemówił jeden z gestapowców, że jako element niepewny zostaniemy wyrzuceni na stronę sowiecką. Załadowali nas na sanie i pod eskortą zawieźli na placówkę graniczną koło Olszanki. Tam zamknęli nas w oborze i trzymali chyba do północy. Polska kobieta przyniosła nam wiadro z zupą. Zobaczył to młody gestapowiec, lat około dwudziestu kilku, skoczył z nahajką i uderzył ją, kobietę, która mogła być w wieku jego babki. Kiedy stryj Wacław odezwał się do gestapowca, ten skopał i zbił go również. Staliśmy bezsilni, choć wszystko w nas kipiało i wrzało jak w wulkanie. Twarz tego młodego gestapowca pamiętam do dziś, to twarz bydlaka, zwyrodniałego übermenscha.

Po północy wyprowadzili nas do lasu, do samej granicy i wskazali kierunek. Niemiec powiedział, że jeżeli wrócimy, to nas rozstrzelają.

Noc była ciemna i bardzo mroźna, później pokazał się księżyc.

Kierowaliśmy się instynktem. Przekroczyliśmy trzy ścieżki wydeptane w śniegu, które celowo były zrobione przez patrole sowieckie i w ten sposób zostawiliśmy ślad. Gdyby padał śnieg bylibyśmy w dużo lepszej sytuacji. Podzieliliśmy się na dwie grupy, uważając, że tak łatwiej będzie można prześlizgnąć się przez granicę. Mróz dochodził do -40 oC. Śnieg sięgał do pasa i brnięcie w nim było bardzo uciążliwe. Oddaliliśmy się od granicy o jakieś pięć kilometrów. Las wyglądał wspaniale, w świetle księżyca wszystko skrzyło się. Doszliśmy do polany. Stanąłem, żeby się rozejrzeć, czy nikogo nie widać. Czterej moi koledzy stanęli na środku polany i uzgadniali kierunek dalszego marszu. Zdążyłem powiedzieć: „Nie stójcie na środku, wejdźcie do lasu.” I poszedłem dalej. W tym momencie ciszę przeszyła seria karabinowa i okrzyki „Ruki w wierch”. Patrol sowiecki na nartach, z dużymi wilczurami dopadł nas. Byłem po drugiej stronie polany. Las był rzadki i trudno było ukryć się. O ucieczce nie było mowy.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Ślub bez pana młodego

I to nie jeden! Podczas indeksacji parafii Janówka natrafiliśmy na kilka metryk ślubu, w których do ołtarza stawiła się jedynie panna młoda, a pan młody był gdzieś daleko, a do zawarcia związku małżeńskiego wysłał swego pełnomocnika. Taki ślub nosi nazwę per procura – jeden z małżonków przysyła na zaślubiny swojego prokurenta (pełnomocnika) w celu wyrażenia woli strony zawarcia związku małżeńskiego.

Marriages per procura były zawierane od czasów średniowiecza. Maria Medycejska 5 sierpnia 1600 poślubiła króla Henryka IV poprzez jego pełnomocnika. Wydarzenie to zostało uwiecznione na obrazie Petera Rubensa (obrazek wyróżniający). W ten sam sposób, 15 sierpnia 1725 roku małżeństwem zostali wówczas 15-letni król Francji Ludwik XV i 22-letnia polska szlachcianka, córka Stanisława Leszczyńskiego – Maria. Zaślubiny per procura odbyły się zgodnie z ówcześnie przyjętymi francuskimi tradycjami w strasburskiej katedrze. 15 sierpnia około godziny 11-tej przyjechała karocą Maria Leszczyńska wraz rodzicami. Obok niej nie było jej przyszłego męża, tylko książę orleański, wyznaczony w imieniu króla Francji do ceremonii zaślubin.

Warunkiem niezbędnym do zawarcia ślubu per procura jest ważny powód niemożności osobistego stawienia się pana młodego. Obecnie te powody muszą być naprawdę ważne – misja wojskowa, obłożna choroba itp. Kiedyś wystarczającym powodem było miejsce zamieszkania jednego z przyszłych małżonków poza granicami kraju. I tak właśnie było w przypadku wspomnianych metryk z Janówki. Przyszły pan młody przebywał na emigracji w Ameryce, a przyszła panna młoda pozostawała w kraju. Najwyraźniej taniej było wysłać przez ocean dokumenty niż samemu wybrać się w taką podróż – i to w dwie strony.

Akt ślubu per procura z Janówki pomiędzy Stanisławem Kamińskim a Rozalią Galicką z 1900 roku
Akt ślubu per procura z Janówki pomiędzy Stanisławem Kamińskim a Rozalią Galicką z 1900 roku

Takich aktów ślubu w parafii Janówka można naliczyć 12. Ich spisanie przypadło na lata 1897-1914. Powody takiego postępowania przyszłych małżonków mogły być nie tylko ekonomiczne, ale i praktyczne, związane z większą akceptacją imigracji kobiet zamężnych do USA.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Augustowski złotnik

Złotnictwo to pradawne rzemiosło polegające na wyrobie ozdób ze złota, srebra, pozostałych metali szlachetnych i ich stopów oraz drogocennych kamieni. Dopiero w XVII wieku odkryto prawa fizyczne rządzące odbiciem i załamaniem światła i bardzo szybko zastosowano je do szlifowania kamieni szlachetnych z matematyczną precyzją. W ten sposób przygotowane kamienie odbijały więcej światła, a zatem stały się piękniejsze. Wkrótce to kamień stał centralnym elementem zdobniczym, a złoto i srebro zaczęły pełnić jedynie funkcję konstrukcyjną. Powstało nowe rzemiosło, wymagające zupełnie innych umiejętności – odpowiedniego szlifowania, i takiej oprawy kamieni, aby to one były wyeksponowane. Pojawili się jubilerzy. Złotnik więc koncentrował się na metalu, jubiler – na kamieniach szlachetnych.

Próżno by szukać w historycznych dokumentach informacji o augustowskich złotnikach. Czy w ogóle przedstawiciele tego cechu mieli swoje warsztaty w Augustowie lub innych miastach Suwalszczyzny? Na szczęście tak jak wszyscy ludzie mieli swoje rodziny, w których rodziły się dzieci, a te były zapisywane do akt stanu cywilnego. Zgodnie z ówcześnie obowiązującą regułą zapisywano również zajęcie ojca dziecka. I chyba tylko dzięki tym zapisom możemy stwierdzić, że w drugiej połowie XIX wieku w Augustowie mieszkał Józef Jackowski wraz z żoną Weroniką Wołodkiewicz.

W latach 1863-1873 rodziły się ich dzieci i początkowo, przed rokiem 1868 kiedy metryki zapisywano w języku polskim, Józef Jackowski określany był jako “fabrykant ram złoconych”, później w metrykach rosyjskojęzycznych jako “złotnik” lub “pozłotnik”.

Augustów i inne miasteczka Suwalszczyzny XIX wieku były stosunkowo nieduże i niezbyt bogate. Wątpliwe jest, aby ktoś w tamtym czasie był w stanie utrzymać się z wyrobu złotych przedmiotów, czy biżuterii. Złocone ramy obrazów były zaś stosunkowo tanie, ze względu na niewielką ilość kruszcu wykorzystywaną do pozłacania drewna. Mogły więc sprawiać wrażenie luksusu nawet w przeciętnie bogatym domu. Popyt na tego typu produkty był i dawał utrzymanie Józefowi Jackowskiemu przez długie lata. Należy zwrócić uwagę na opóźnienia w spisywaniu aktów. Jako przyczynę podawano “ciągłe podróże ojca” lub “czynności w swojej fabryce”. Daje to pewne pojęcie o charakterze pracy Jackowskiego – musiał mieć spory popyt i często podróżował, by zdobyć zamówienia, materiał i odwieźć gotowe towary.

W jaki sposób Józef i Weronika znaleźli się w Augustowie pozostaje zagadką.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Tyle razy wymieniona wieś

Jeśli myślicie, że indeksacja jest nudna, to jesteście w błędzie! Dziesiątki i setki razy powtarzana jest w zapisach ta sama formuła, ale od czasu do czasu zapisujący traci cierpliwość i dorzuci coś od siebie. W tym akcie ślubu z 1823 roku, ksiądz wielokrotnie wymienia wieś Krasnopol, aż w końcu chyba się zdenerwował i zaznaczył, że brak mu już wytrwałości słowy: “z tyle razy wymienianej wsi kościelnej Krasnopola”. Bo i faktycznie! Państwo młodzi, ich rodzice, a także czterech świadków – wszyscy tamże mieszkali, a musiało to być odnotowane w dokumencie.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Repatriacja

10 kwietnia 2009 spisałem wspomnienie świętej pamięci Kazimierza Bernatowicza na temat repatriacji z obszarów Polski, które po II Wojnie Światowej przypadły Białorusi. W latach trzydziestych rodzina przeprowadziła się z Augustowa do Grodna. Tam przetrwali całą wojnę – najpierw okupację sowiecką, potem niemiecką, następnie wyzwolenie. Po ustaleniu nowych granic Polski na wschodzie masy ludności przemieszczały się z Kresów na tzw. Ziemie Odzyskane, w tym również obszar Prus Wschodnich. Niektóre wspomnienia Kazimierza Bernatowicza są trochę nieskładne. Już wtedy chorował i o ile pamięć długoterminowa mu raczej nie szwankowała, to miał kłopoty z ubraniem wspomnień w odpowiednie słowa i zdania. Mimo to uważam, że te wspomnienia, choć krótkie i zdawkowe, oddają ducha pierwszego powojennego roku: trudów repatriacji,  scalania rodzin, starań o ułożenie sobie życia. Spisałem je bez upiększania, bez fabularyzowania, bez domysłów.

Bezpośrednio po wojnie Antoni Bernatowicz((Miał wymienione tu dzieci: Czesława, Hieronima, Józefa i Teofilę. Syn Franciszek zginął w czasie wojny. Wszystkie dzieci urodziły się w USA.)) wraz z rodziną zatrzymał się w Jasionówce koło Dąbrowy Białostockiej u Owsiejków. Owsiejkowie byli podobno jakimiś dalekimi krewnymi. Była to dobrze sytuowana rodzina posiadająca murowany wiatrak, w którym produkowano mąkę na lokalne potrzeby. Zatrudnił się u nich Hieronim. Tam też pojawił się Czesław, który rozpytując trafił w końcu do Owsiejków. Wracał z niemieckiej niewoli.

Wkrótce rodzina przeniosła się z Jesionowa do punktu repatriacyjnego w Sokółce. Tam oczekiwali mniej więcej miesiąc na rozkaz repatriacji i transport kolejowy. Cała rodzina czekała przez ten czas bezpośrednio na dworcu kolejowym w Sokółce. Głównym posiłkiem była zalewajka robiona na żytniej mące. Mąka była słabo odsiana od plew, które bardzo kłuły w usta. Zupa przygotowywana była we wspólnym kotle dla wszystkich oczekujących repatriantów.

Antoni nawiązał kontakt z krewnym Dzietczykiem w Mażach, który powiedział, że jest tam wolny dom. Rodzina Bernatowiczów została w końcu przetransportowana ciężarówką do Mażów. To było jesienią.

Stanisław Kasprzyk podczas wojny pracował jako parobek, na zasadzie przymusu, u niemieckich gospodarzy. Gdy Ci uciekli do Niemiec zajął gospodarstwo po swoich chlebodawcach. Dzietczykowie z kolei zajęli najlepszy dom w Mażach. Mieli więc gdzie przenocować Bernatowiczów.

Pierwszy dom Antoniego Bernatowicza po wojnie - Maże 16
Pierwszy dom Antoniego Bernatowicza po wojnie – Maże 16

Potem Bernatowicze mieszkali w maleńkim domku – kuchnia dzielona na dwa. W pokoju deski, w sieni glinobitka, w kuchni cegły na podłodze. Do tego dwa budynki gospodarcze – chlew i stodoła. Materiał złożony na budowę większego domu został rozszabrowany. Dziadek Antoni dostał z UNRA((Przesiedleńcza Agencja ONZ)) konia. Latem 1946 do rodziny dotarł wujek Józef. Został zdemobilizowany w Czechosłowacji i stamtąd dotarł do Mażów.

Maże 16 - dom i zabudowania gospodarskie
Maże 16 – dom i zabudowania gospodarskie

Józef ożenił się z Reginą Sokołowską – dobrze znaną koleżanką Teofili, która w Grodnie pracowała dla Niemców. Po ślubie Teofila przeniosła się do Kasprzyka i zajęli pół domu. Regina zamieszkała o sąsiadów, którzy przygarnęli Bernatowiczów. Józef znalazł pracę w Kalinowie. Wynajęli z żoną mieszkanie.

Na wiosnę mały domek został wyszykowany do zamieszkania. W sadzie za domem były bardzo dobre wiśnie i jabłka. Podczas remontu chlewni pod deskami na progu znaleźli ukryte talerze, kieliszki, właściwie całą zastawę stołową.

Zacząłem chodzić do Kalinowa do szkoły. Chodzenie na skróty było dwa razy tyle niż normalnie. Normalnie było szosą. Kazik miał piłkę – jako jedyny w okolicy. Jak Bernatowicze wyjeżdżali z Grodna, sąsiad dał piłkę – całą kauczukową.  Była to jedyna piłka w szkole. Reszta to były szmacianki.

Czesław początkowo chciał iść pracować do policji. Jednak było takie zarządzenie, że wszyscy, którzy rodzili się poza Polską mieli prawo wracać tam gdzie się rodzili. Czesław zgłosił się więc do konsulatu i wyjechał do USA. Józef z kolei pracował w spółdzielczości – mleczarnie, sklepy. Józef nie mógł wyjechać, bo już miał żonę. Mógł wyjechać sam, ale żona musiałaby zostać. Zdecydował się więc pozostać w kraju przy żonie. Lubił popijać. Czasem forsę zgubił.

W Mażach był taki weterynarz, pół Polak – pół Niemiec, zatrudniony jako weterynarz powiatowy w Ełku. Nawiązał kontakt z synem z NRD i postanowił wyjechac do Niemiec. Gospodarstwo które miał w Mażach Kolonia, sprzedał dziadkowi Antoniemu. Antoni miał pieniądze od Czesława. Józef przeszedł z Kalinowa na to właśnie gospodarstwo.

Harry (Hieronim) był u Józefa na pomocnika w gospodarstwie. Zmarł jako pierwszy. Zachorował na wyrostek i powinien leżeć spokojnie w szpitalu. Jednak chodził do ubikacji itp. i miał nawrót. Zmarł w szpitalu w Ełku.

Regina zmarła w szpitalu w Białymstoku. Józef ożenił się drugi raz. Regina miała jeszcze ojca po wojennych przejściach, który od czasu do czasu odchodził od zmysłów – wydawał wojskowe komendy, uciekał, itp. Zmarł  – pochowany w Kalinowie. Potem zmarł Józef. Teraz już nic nie ma ani z domu, ani z gospodarstwa w Mażach. Została tylko suszarnia do suszenia tabaki z białych pustaków. Druga żona Józefa sprzedała potajemnie całość.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Wyjazdy Bernatowiczów do USA

Od 10 lat trzymam w swojej szufladzie bardzo nietypowe drzewo genealogiczne. Jest to rodowód tylko tych osób z rodu Bernatowiczów, które wyemigrowały ze swojej ojczyzny do USA.

O protoplaście rodu Bernatowiczów z gminy Sztabin pisała już moja córka w artykule “Marcin Bernatowicz and his closest relatives“. Gdybym chciał pokazać drzewo genealogiczne jego potomków, otrzymalibyśmy wielki rysunek zawierający grubo ponad 1000 osób. Prawdopodobnie zupełnie nieczytelny. Można jednak odfiltrować tylko gałęzie, które kończą się poza granicami Polski.

Końcówka XIX wieku charakteryzowała się zmniejszoną umieralnością niemowląt. Nieużytki we wsiach Suwalszczyzny zostały już zagospodarowane i nie było możliwości utrzymania tak wielkiej liczby mieszkańców wsi przy ciągle słabej efektywności uprawy rolnej. Część z młodych ludzi musiała więc szukać utrzymania poza rolnictwem. Niektórzy najmowali się jako pomoc u bogatszych gospodarzy lub w folwarkach. Inni wyjeżdżali do większych miast w nadziei na znalezienie zajęcia, z którego mogliby utrzymać siebie i swoją rodzinę. Jeszcze inni szukali szczęścia opuszczając kraj i próbując urządzić się w innych krajach, w większości w Ameryce.

Te dylematy nie ominęły również rodu Bernatowiczów. Na przełomie XIX i XX wieku część z nich wyjechało do USA. Nieliczni powrócili do kraju, ale większość pozostała dając początek wielkim rodzinom, które później rozprzestrzeniły się po całym kontynencie północnoamerykańskim. Tego rodu jak i wielu innych z Suwalszczyzny nie ominęła również fala emigracji po drugiej wojnie światowej, aczkolwiek w liczbach bezwzględnych była ona znacząco mniejsza.

Na przedstawionym diagramie każda osoba oznaczona jest kolorem niebieskim i zielonym lub ich mieszanką. Kolor niebieski oznacza okres życia w kraju, kolor zielony – w USA. Widać, że niektóre osoby, chodzi o najstarsze pokolenia rodu, spędziły całe swoje życie w kraju. Inni rodzili się w Polsce, ale wyemigrowali i zmarli po drugiej stronie oceanu. Niektórzy wyjechali do USA, ale później wrócili do ojczyzny (zielony kolor po środku osoby). Są też takie, które urodziły się w USA i wróciły do Polski. Gałęzie nie zawierające w ogóle emigrantów zostały z diagramu w całości wyeliminowane.


Mapa “Odsetek osób polskiego pochodzenia” pochodzi ze strony https://biqdata.wyborcza.pl/

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Nieoczywiste źródła informacji genealogicznych

Czasami ciekawe informacje genealogiczne można znaleźć w bardzo nietypowych źródłach. Oto przykład. Interesując się ostatnio rodziną Jaworowskich z Augustowa takie oto informacje znalazłem na łamach periodyku “Wiadomości matematyczne” wydawanego przez Polskie Towarzystwo Matematyczne:

Jan Jaworowski był wybitnym matematykiem-teoretykiem, którego specjalnością była topologia algebraiczna. Jego badania dotyczyły głównie uogólnienia twierdzenia Borsuka–Ulama.

Urodził się 2 marca 1928 roku w Augustowie, jako piąte (najmłodsze) dziecko Jana Leonarda i Heleny(z d. Heybowicz) Jaworowskich. W domu rodzinnym nazywany był Nuśkiem. Ojciec był powiatowym lekarzem w Augustowie, absolwentem carskiego Uniwersytetu Warszawskiego (dyplom ukończenia studiów uzyskał w 1896 roku). Rodzina mieszkała w jednopiętrowym domu będącym ich własnością, zajmując sześciopokojowe obszerne mieszkanie na pierwszym piętrze. W wychowaniu najmłodszych dzieci (Jana, o siedem lat starszej siostry Heleny– nazywanej Lunią i o dziewięć lat starszego brata Jerzego; była jeszcze Irena i Zofia – najstarsze z rodzeństwa) pomagała matce niania Wiktoria (Wikcia) Aleksandrowicz, bardzo związana z rodziną. Jan rozpoczął naukę 1 września 1934 roku w czteroklasowej szkole początkowej, tzw. „ćwiczeniówce”. Była to szkoła nazywana oûcjalnie „preparandą” przy istniejącym wtedy Seminarium Nauczycielskim, które w następnych latach przekształcone zostało w Gimnazjum i Liceum przy znaczącym udziale dyrektora Witolda Wołosewicza. W 1936 roku Seminarium Nauczycielskie, w tym także szkołę ćwiczeń, zlikwidowano. Jan kontynuował naukę w szkole powszechnej, której dyrektorem był Hieronim Jonkajtys – do wybuchu wojny w 1939• roku ukończył pięć klas szkoły powszechnej. Dwudziestego stycznia 1937 roku umarł ojciec Jana. We wrześniu 1939 roku Augustów został zajęty przez wojska sowieckie. W efekcie tego rodzina została wyrzucona z własnego domu,który zajął sowiecki pułkownik. Władze wojskowe zezwoliły pozostać jedynie Wiktorii, która pełniła obowiązki kucharki. Wyrzucona rodzina znalazła lokum w jednopokojowym mieszkaniu u zaprzyjaźnionych znajomych. W zimie 1939/40 roku został zatrzymany przez Niemców przy przekraczaniu granicy sowiecko-niemieckiej starszy brat Jerzy, którego Niemcy przekazali Sowietom. Po krótkim procesie Jerzy został skazany na osiem lat łagrów i wywieziony na Syberię. Zagrożona aresztowaniem była również starsza siostra Irena, będąca żoną rotmistrza Narcyza Łopianowskiego (późniejszego „cichociemnego”), który we wrześniu w bitwie pod Kadziowcami zniszczył szesnaście sowieckich czołgów. Mama Helena wynajęła przewodnika, który przeprowadził szczęśliwie w zimie przez „zieloną granicę” Irenę z dwójką małych dzieci (jedno na ręku) do Generalnej Guberni.

Walerian Piotrowski w swoim artykule w “Wiadomościach matematycznych” dalej opowiada historię Jana Jaworowskiego. Liczę, że wkrótce otrzymam więcej informacji o Janie od jego bratanka prof. Piotra Jaworowskiego i wówczas nie omieszkam podzielić się nimi szerzej.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Ogłoszenia urzędowe w amerykańskich gazetach

Stare amerykańskie gazety to ciekawe, a czasem wręcz bezcenne źródło informacji o emigrantach z Suwalszczyzny. W jednym z poprzednich postów pokazywałem przykład nekrologu z polskojęzycznej gazety “Dziennik Chicagoski”. Interesujące ogłoszenia można znaleźć również w gazetach anglojęzycznych.

“Chicago Tribune” należy do jednej z najstarszych, a zarazem największych (o największym nakładzie) gazet amerykańskich. Ukazuje się od 1849 roku. Redakcja od samego początku ma siedzibę w Chicago, w największym ośrodku miejskim w hrabstwie((samorządowa jednostka administracyjna, okręg)) Cook. Urzędnik stanu cywilnego tego hrabstwa przekazywał gazetom do publikacji informacje o podjętych czynnościach. Tu zamieszczam listę zezwoleń na zawarcie ślubu (tzw. marriage licence) udzielonych w dniu 25 sierpnia 1903 roku. Wśród wielu anglosaskich par znajdziemy również kilka brzmiących po polsku. Brzmiących, gdyż tak jak w wielu dokumentach amerykańskich zarówno zapisujący oryginalny dokument, jak i zecer składający kolumnę gazety do druku mieli poważne trudności z prawidłowym przeliterowaniem obcobrzmiących nazwisk.

Uważnie studiując takie listy można wyłapać znajome nazwiska przodków i krewnych. Niestety już od wielu dziesiątek lat ogłaszanie zezwoleń na zawarcie związku małżeńskiego nie jest praktykowane.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Dom moich rodziców

Niektórzy z Was wiedzą, że jestem mocno zaangażowany w projekt wydania “Księgi pamięci Żydów augustowskich”. Jest to duże przedsięwzięcia jak na tak małą organizację społeczną, którą reprezentuję. Obecnie tłumacze intensywnie pracują nad polską wersją tej księgi i co kilka dni spływają do nas kolejne przetłumaczone rozdziały. Czytam je na bieżąco – niektóre są obarczone wieloma błędami historycznymi, inne koncentrują się na organizacjach żydowskich działających w Augustowie przed wojną. Ale są wśród nich są również ciekawe, momentami sentymentalne wspomnienia osób, które znalazły się wśród garstki tych, którzy przetrwali Holocaust. Chciałbym dziś przytoczyć jedno z nich. Dom swoich rodziców (stąd tytuł posta) wspomina Mina Ampel (Wolmir).

Mordechaj Wolmir
Mordechaj Wolmir

Rodzina Wolmir-Rotenberg była jedną z dużych augustowskich rodzin. Mój ojciec – Mordechaj Arie – był znany ze swojej szerokiej działalności publicznej. W chwili wybuchu I wojny światowej znaczna część żydowskich mieszkańców miasta została wcielona do rosyjskiego wojska. Byli między nimi mój ojciec, Szmuel Meir Goldszmidt, Omberg, Palkow, Racicki, Mosze Rotenberg i Mordechaj Lew. Wszyscy służyli w brygadzie augustowskiej. Matka zaś została sama z piątką małych dzieci.

Kiedy Niemcy rozpoczęli ofensywę na miasto, matka zebrała wszystkie dzieci i z kolumną innych uciekinierów wyruszyła w stronę Janowa. Kiedy Niemcy zaatakowali z kolei Janowo, wróciliśmy z matką do Augustowa. Po drodze mijaliśmy Sztabin. Miasteczko było całkowicie zrujnowane i spalone. Kiedy dojechaliśmy do naszego rodzinnego miasta, okazało się, że w naszym sklepie stoją niemieckie konie.

Ojciec przysłał wiadomość, że znajduje się w niemieckiej niewoli, w obozie niedaleko Kassel. Po wybuchu rewolucji do miasta zaczęło wracać wiele rodzin, które spędziły wojnę w Rosji. Ojciec także wrócił z niewoli i od razu zaczął pomagać uchodźcom.

W 1925 mój ojciec i Manie Kantorowicz założyli związek rzemieślników. Do rady wybrani zostali: Manie Gifsztajn, mój ojciec i Dawid Arie Aleksandrowicz. Pierwszą sekretarką była Wercilińska, po niej funkcję tę pełniła Hinda Sztajn.

Ojciec był także członkiem rady miasta oraz komisji ds. podatków, która przy niej obradowała. W ramach swego stanowiska starał się nieść pomoc wszystkim potrzebującym.

Kto mógłby w ogóle przypuścić, że z tak dużej rodziny, z tak kwitnącej i zakorzenionej społeczności pozostanie jedynie kilka osób.

Nie ma żadnego pocieszenia – jedynie skupienie ludu Izraela w jego własnym kraju może rozjaśnić mrok w sercu.

Z hebrajskiego tłumaczyła Magdalena Sommer.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Port i stacja kolejowa w Antwerpii

Na stronie JZI ukazał się artykuł p. Ryszarda Siemiona pt. “Emigracja wsi podlaskich w latach 1885-1920 na przykładzie wsi Jagłowo“. Autor omawia w nim drogę jaką przebywali emigranci z Jagłowa by zakończyć ją w Stanach Zjednoczonych. Artykuł dał mi kolejną inspirację do napisania tego posta.

P. Siemion wskazuje w tekście, iż mieszkańcy Jagłowa okrętowali się w większości w portach Brema i Hamburg. Korzystali ze szlaków przetartych przez pierwszych emigrantów z danej miejscowości i stąd przywiązanie do określonych agencji imigracyjnych i linii “przerzutowych” do Ameryki. Jednym z takich portów, z którego korzystali mieszkańcy innych miejscowości Suwalszczyzny była belgijska Antwerpia. Port w Antwerpii był i jest wyjątkowy, leży około 90 km od Morza Północnego, na prawym brzegu rzeki Skaldy, na skrzyżowaniu najważniejszego szlaku morskiego oraz najgęstszej i najrozleglejszej sieci rzek, kanałów i linii kolejowych. Mimo położenia w głębi lądu przy nabrzeżach mogą cumować statki o największym tonażu. Dawniej i obecnie jest to przede wszystkim port towarowy, ale na przełomie XIX i XX wieku również i stąd odpływały okręty z emigrantami.

Emigracyjny biznes Antwerpii znajdował się w większości w rękach niemieckich linii żeglugowych, które miały umowę operacyjną z Liniami Red Star – amerykańsko-belgijskimi liniami oceanicznymi. Od 1873 do 1934 Linie Red Star przewiozły niemal 2 miliony emigrantów z Antwerpii do Ameryki, w większości do Nowego Jorku. Poniżej zaledwie jedna karta manifestu pokładowego statku pasażerskiego Samland, który 15 czerwca 1907 roku wypłynął z Antwerpii, by 13 dni później zameldować się w Nowym Jorku.

Wśród pasażerów znajdziemy dwie młode kobiety: Aleksandrę Wróblewską z Jasionowa (pozycja 14)  i Pelagię Dochód z Lebiedzina (pozycja 15). Rozpoznaję również kilka innych osób wskazujących jako ostatnie miejsce swojego zamieszkania miejscowość położoną na Suwalszczyźnie.

Aby wyruszyć w podróż morską emigranci docierali do portów koleją. Antwerpia ma przepiękny dworzec kolejowy, który zachował się w niemal niezmienionym stanie od czasu zakończenia budowy czyli od 1905 roku. Pokryty kamieniem budynek dworca Antwerpen-Centraal zaprojektował Louis Delacenserie. Wiadukt prowadzący do stacji jest również godną uwagi konstrukcją zaprojektowaną przez lokalnego architekta Jana Van Asperena. Dworzec jest powszechnie uważany za najwspanialszy przykład architektury kolejowej w Belgii, chociaż wpływ eklektyzmu na projekt Delacenserie doprowadził do trudności w przypisaniu budowli do określonego stylu architektonicznego. Główny budynek dworca dzięki ogromnej kopule nad poczekalnią stał się potocznie nazywany spoorwegkathedraal („kolejowa katedra”). Dzisiaj na dworzec parowozy już nie wjeżdżają, ale taki obraz jaki mają dzisiejsi podróżni musieli mieć przed oczami emigranci. Z dworca do portu jest pół godziny drogi piechotą.

Dlaczego pisze akurat o Antwerpii? Nie tylko dlatego, że niektórzy członkowie rodziny mojej żony odpływali w dal z tamtejszego portu, ale także dlatego, że miałem okazję kilkukrotnie przespacerować się wzdłuż peronów dworca kolejowego Antwerpen-Centraal i podziwiać dokładnie te same miejsca, na które z szeroko otwartymi oczami 100 lat wcześniej patrzyli mieszkańcy Suwalszczyzny. Zrobiły na mnie niesamowite wrażenie, co starałem się ująć na kilku zdjęciach.