Opublikowano Dodaj komentarz

Pamiętajmy o tych, których już nie ma wśród nas

Nadeszła jesień, złota polska jesień mieniąca się żółcią i czerwienią opadających liści. Białe nitki wszechobecnego babiego lata oplatają wszystko, na czym się zahaczą. Na łąkach rude turzyce kołyszą się w rytmie powiewów wiatru. W przydomowych ogrodach wybiera się ostatnie warzywa, z sadów znikają „zimowe" jabłka. Na polach, po zebranej kukurydzy, setki żurawi zbierają resztki ziarna i przygotowują się do odlotu na południe Hiszpanii. Jesienne szarugi, pierwsze przymrozki, coraz krótsze dni, a dłuższe wieczory upływają na rodzinnych i sąsiedzkich pogaduszkach. Często dominuje w nich nostalgia i wspominanie przeszłości.

W polskiej katolickiej tradycji początek listopada to dni szczególne. Pierwszy listopada – Dzień Wszystkich Świętych, drugi listopada – Dzień Zaduszny. Przez kilka następnych dni, w świątyniach, wierni modlą się w ramach tzw. wypominków za zmarłych ze swoich rodzin, sąsiadów, znajomych. Już od połowy października na cmentarzach odbywa się sprzątanie grobów, trzeba wygrabić liście, wyczyścić pomnik i zadbać o to, żeby to miejsce wyglądało godnie. Pojawiają się na mogiłach świeże kwiaty, pierwsze znicze. Widać i czuć powagę i wyjątkowość tego miejsca. Pierwszego i drugiego listopada cmentarze toną w morzu chryzantem i innych kwiatów, odprawiane są msze święte i odbywa się procesja po cmentarzu. Wieczorem, z daleka widać łunę zniczy, które rozświetlają mrok.

W moich przewodnickich wyprawach zaglądam też na nadbiebrzańskie cmentarze. Właśnie tam najłatwiej powiedzieć kilka słów o historii regionu, o ludziach, którzy tę ziemię umiłowali, pracowali dla jej pomyślności, a często za wolność oddali swoje życie. Turyści, zwłaszcza ci najmłodsi, w takim miejscu dużo łatwiej rozumieją i zapamiętują to, co staram się przekazać.

Na trasie moich wędrówek szczególną pozycję zajmuje cmentarz w Jaminach. Wokół kościoła na wzgórzu, wśród starych sosen, rozciąga się parafialna nekropolia. Setki, a może tysiące grobów —wśród nich cztery miejsca, którym poświęcam szczególną uwagę. Nawet dzisiaj nie wszyscy wiedzą o Obławie Augustowskiej — na tym cmentarzu, tak jak na wielu innych z terenu sowieckiej, barbarzyńskiej obławy, stoi tablica-obelisk z nazwiskami osób z tej parafii, którzy nie wrócili po aresztowaniu. Nie wiadomo, gdzie spoczywają ich kości. Kilka metrów dalej jest grób 14. żołnierzy niemieckich z okresu I wojny światowej. Zostali pochowani w poświęconej ziemi przez Polaków, przeciwko którym walczyli. Obok rząd 25. białych krzyży. Tu spoczywa 25. niewinnych niczemu mieszkańców jamińskiej parafii rozstrzelanych 20 czerwca 1944 roku w ramach odwetu za śmierć niemieckiego żołnierza.

Grób rotmistrza Moczulskiego na cmentarzu w Jaminach
Grób rotmistrza Moczulskiego na cmentarzu w Jaminach

Kilkanaście metrów w stronę parkanu pochowany jest rotmistrz Wiktor Maciej Moczulski. Żołnierz września 1939 roku. Poległ 25 września 1939 r. w potyczce z sowietami tuż nad Biebrzą na dolistowskich łąkach. Pochowany w nocy na jamińskiej nekropolii z udziałem tylko kilku osób. Dla mnie – mieszkańca Dolistowa – postać rotmistrza i miejsce pochówku to coś szczególnego.

Jaminy, Sztabin, Krasnybór. Na cmentarzu w Krasnymborze góruje wysoki na 6 metrów, piękny, odlany z żeliwa pomnik. Spoczywa tu Wiktoria Rymaszewska, księgowa i zaufana współpracownica hrabiego Karola Brzostowskiego – twórcy Rzeczypospolitej Sztabińskiej. Zmarła 20 lutego 1850 r., a pomnik zaprojektował i wykonał sam hrabia. Niedługo potem, bo 25 lipca 1854 r., we Francji, zmarł też hrabia. Doczesne szczątki Brzostowskiego spoczywają na cmentarzu Montmorency w Paryżu. Może warto byłoby sprowadzić prochy do ukochanego przez hrabiego Sztabina?

Nagrobek Wiktorii Rymaszewskiej na cmentarzu w Krasnymborze
Nagrobek Wiktorii Rymaszewskiej na cmentarzu w Krasnymborze

Takiego honoru doczekały się prochy gen. Nikodema Sulika i jego żony Anieli. Dowódca 5. KDP wraz z 2. Korpusem walczył na froncie włoskim w czasie II wojny światowej. Brał udział w heroicznym boju o Monte Casino. Po wojnie osiedlił się w Anglii, gdzie zmarł 14 stycznia 1954 r. Mieszkańcom Kamiennej Starej dzień 12 września 1993 r. był dniem szczególnym. Otóż po latach prochy gen. Sulika i jego żony Anieli wróciły do ojczyzny, do rodzinnej wsi, zostały złożone na cmentarzu w Kamiennej Starej w grobie obok kościoła. Takie było życzenie i ostatnia wola generała.

Natomiast na cmentarzu w Dolistowie jest pochowany Wincenty Toedwen. Łotysz z pochodzenia, mieszkaniec Dzięciołowa, kapitan wojsk napoleońskich. Brał udział w słynnej szarży szwoleżerów Kozietulskiego na wąwóz Samosiera. Przeżyło tę szarżę tylko 25 żołnierzy, wśród nich Wincenty Toedwen. We wspomnieniach pisał, że był ranny w nogę, a jego koń miał 7 ran i niestety padł. Kapitan wrócił do Dzięciołowa. Żył jeszcze w 1847 roku. Kiedy zmarł, nie wiadomo. Miejsce pochówku na dolistowskim cmentarzu jest nieoznaczone, ale wiele wskazuje na to, że jest to tzw. piwnica na starym cmentarzu.

Na Czerwonym Bagnie, co praw-da nie ma cmentarza, ale jest zbiorowa mogiła 36 mieszkańców wsi Grzędy, którzy zostali zamordowani przez niemieckich okupantów w nocy z 15 na 16 sierpnia 1943 r. Na tymże Czerwonym Bagnie 8 września 1944 r. w ramach operacji Burza rozegrała się tragiczna bitwa. Około 400 naszych żołnierzy walczyło z przeważającymi siłami wroga. Zginął dowódca ugrupowania rotmistrz Konopko ps. Grom i ok. 100 jego żołnierzy. O ich heroizmie przypomina pomnik na Grzędach.

Ileż jest jeszcze grobów i cmentarzy, które wymagają naszej pamięci – niestety – nie zawsze możemy je odwiedzić i schylić głowę. Myślę teraz, chociażby o zbiorowym grobie w Naumowiczach, gdzie spoczywa błogosławiona Marianna Biernacka z Lipska. Kobieta ta złożyła największą ofiarę za życie swojej synowej i jej jeszcze nienarodzonego dziecka.

W tych szczególnych dniach modlimy się za dusze św. pamięci naszych najbliższych, ale myślę, że należy wspomnieć też tych bezimiennych, którzy walczyli za Polskę, którzy mogą nam świecić przykładem.

Anioł Pański to krótka modlitwa – poświęćmy chwilę tym, których już nie ma wśród nas.

artykuł ukazał się w numerze 11/2022 miesięcznika "Nasz Sztabiński Dom"
 
Opublikowano Dodaj komentarz

Smutny Dzień Ziemi

Nie było zimy, nie ma wiosny, na całym świecie szaleje pandemia. Do tego potworna susza na podlaskiej ziemi. Wydawało się, że nic gorszego nie może nas spotkać. Żyliśmy nadzieją na otwarcie dostępu do lasów i parków, żeby nieco bardziej odetchnąć.

Dla mnie ważny był Dzień Ziemi – wiadomo, przewodnik terenowy po Biebrzańskim Parku Narodowym. Człowiek, który całe życie mieszka w okolicy „raju na ziemi”, jak to miłośnicy przyrody nazywają nasz skrawek Polski. Wydawało się, że będzie lepiej, że będzie normalnie.

Wydawało się.

Niedziela, 19 kwietnia 2020, nieco po godzinie 20. Nagle przeraźliwy dźwięk strażackiej syreny. Gdzieś nieszczęście – wypadek? Pożar? Szybko założyłem buty na nogi i wybiegłem na zewnątrz. Rozejrzałem się wokół, lecz nic złego nie dało się zauważyć. Słychać było jednak sygnał innej jednostki.

Oj, niedobrze.

Obserwuję błyskające, niebieskie światła wozów strażackich – kierują się na most przez Biebrzę w Dolistowie. Rozejrzałem się dokładniej i zauważyłem coraz większa łunę. Jadą następne jednostki. Zrozumiałem. Palą się łąki, na moje oko gdzieś w okolicy Polkowa, Kopytkowa. Był to początek ogromnego pożaru w Biebrzańskim Parku Narodowym. Jak dużego, jeszcze nie wadomo.

W chwili pisania tego tekstu nierówna walka z żywiołem trwa czwarty dzień. Strażacy z kilku powiatów – ochotnicy i zawodowi – i okoliczni mieszkańcy dzień i noc toczą bój z żywiołem. Działania na ziemi wspomagają z nieba cztery samoloty Lasów Państwowych. Na pomoc jadą strażacy z Krakowa, Poznania i Nowego Miasta Lubawskiego. Płyną pieniądze na sprzęt i paliwo – datki można wpłacać na specjalne konto, które znaleźć można na stronie Biebrzańskiego PN.

W poniedziałek ogień dotarł na wysokość Dolistowa. Byłem – można powiedzieć – w samym epicentrum żywiołu. Widziałem w życiu wiele pożarów, w tym pożary łąk, ale ogrom tego mnie przeraził. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, ogień i spalona ziemia, kłęby dymu widoczne podobno z wielu kilometrów. Zmęczeni i umorusani strażacy, często nie mający czasu na łyk wody czy zjedzenie kanapki.

Trzeba wiedzieć, w jakim niebezpiecznym i trudnym terenie pracują ci ludzie. W Dolistowie 15 wozów straży, samoloty, 3 traktory wyciągają zapadające się w torfie samochody.

I ta ludzka bezsilność.

Wiele kilometrów i to w różnych miejscach, ściany ognia. W jednym miejscu udało się opanować ogień. Strażacy wzięli głęboki oddech i przemieszczają się w inne miejsce, aż tu nagle podmuch wiatru i na nowo rozgorzało – trzeba wracać i znowu gasić to samo miejsce, a trawa pali się „z wiatrem i pod wiatr”. Kolejne dni i pożar dociera na wysokość Wrocenia, Dawidowizny, Goniądza – jeszcze pali się koło Kopytkowa. Goreją trawy, drzewa, zwierzęta. PRZYRODA.

Całe szczęście, że jest to teren słabo zamieszkały – do tego czasu nie ma strat w ludziach i budynkach, ale 4 000 hektarów poszło z dymem.

A ile jeszcze?

BOŻE! Ześlij nam deszcz, błagamy.

We wtorek, 21 kwietnia po południu, wybrałem się na pogorzelisko w okolicy Dolistowa. Pięć godzin, trochę pieszo, trochę traktorem po spalonych bezdrożach. Wokół czarna ziemia, wystające, spalone kikuty wszechobecnej turzycy, brzozy osmalone do wysokości 4 – 5 metrów, przypalone wierzby. Tu i tam lekki dymek unosi się z resztek korzeni brzozy czy innego drzewa, które uschło jakiś czas temu.

W całym tym nieszczęściu jest jeszcze jedna ważna sprawa – pali się trawa i wszystko, co jest na powierzchni ziemi. Niestety, gdyby ogień przedostał się głębiej, do torfu, to pożar może trwać miesiącami. W czasie swojej eskapady znalazłem dwa spalone łosie i kilkanaście resztek po gniazdach.

Coś strasznego.

Kiedy adrenalina i złość trochę opadły, zacząłem baczniej rozglądać się za życiem. Trochę znalazłem: 1 sarenka, 3 bażanty, para kaczek krzyżówek. Usłyszałem też, a potem i zobaczyłem kszyka, a także troszkę ptasiej „drobnicy”. Im się udało, ale gniazda, jaja i pewnie część lęgów mamy stracone.

Przerażająca jest opowieść strażaków, którzy widzieli, jak koło Wrocenia samica bielika starała się obronić gniazdo. Smutne i straszne, po prostu brak słów. I jeszcze coś – zajechałem na swoją łąkę. Mamy tam kilkanaście brzózek. Wszystko opalone. Szkoda, ale wśród tej spalenizny stało nienaruszone jedno źdźbło turzycy.

W pewnym momencie usiadł na nim mały ptaszek (za daleko, żeby rozpoznać) i przez moment zaśpiewał i odleciał, a ja poczułem, że mam mokre oczy. Kiedy trochę doszedłem do siebie, pomyślałem: chłopie, a może chciał ci powiedzieć, ten ptaszek „nie martw się, jeszcze będzie dobrze”. No tak, przecież nadzieja umiera ostatnia.

Ale przez wiele lat, a może i nigdy więcej, ta ziemia biebrzańska nie będzie taka sama. Gdzie te kaczeńce, rycyki, kszyki, cudowne w tym czasie bataliony i inne ptactwo, zwierzęta, unikalna roślinność.

A wszystkiemu niestety winny jest człowiek. Nie mnie prowadzić dochodzenie, co było zarzewiem ognia. Czy była to jakaś szklana butelka, czy niedopałek papierosa, czy… aż strach pomyśleć. Ale mogło być i tak.

Gorycz, smutek, żal i bezsilność z jednej strony, a z drugiej ewangeliczna wiara, nadzieja i miłość. Miłujmy tę przyrodę z nadzieją i wiarą, a będzie lepiej.

 

Artykuł ukazał się w numerze 5/2020 miesięcznika “Nasz Sztabiński Dom”
 
Opublikowano Dodaj komentarz

Z notatnika przewodnika

Biebrzański Park Narodowy – największy park narodowy w Polsce i jeden z większych w Europie. Bezkresne przestrzenie terenów ciekawych przyrodniczo i historycznie. Również ludzie odcisnęli swe piętno na tej biebrzańskiej ziemi. Powstanie styczniowe, partyzantka AK w czasie II wojny światowej, bitwa w ramach operacji Burza 08.09.1944 r. na Piekielnych Wrotach i wiele innych.

Podczas spaceru na Grzędach Szlakiem Polskiego Sybiru” możemy zadumać się nad piękną i nieraz tragiczną historią tego terenu. Tu wspomnimy ludzi, którzy nad Biebrzą się urodzili, tu żyli, pracowali dla dobra i rozkwitu tej pięknej krainy. Wspomnieć trzeba tutaj na przykład Piotra z Goniądza, hr. Karola Brzostowskiego, ojca Andrzeja Czesława Klimuszko, błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszko i wielu innych cichych bohaterów, którzy w znoju i pocie czoła pracowali i pracują, aby biebrzańska kraina rozkwitała, aby tę perełkę pokazywać ludziom z całego świata.

A ludzie są tutaj nie tylko pracowici, ale i wyjątkowo gościnni, otwarci i szczerzy. Tutaj turysta znajdzie nie tylko informacje, ale też i dach nad głową, naje się miejscowych smakołyków i przenocuje wśród świergotu ptaków i zapachów wsi. Wszystko to nad Biebrzą. Starsi mieszkańcy wspominają, że pra­wobrzeżna Biebrza to „mazurska”, a lewobrzeżna to „ruska”, ale o tych podziałach, o Jaćwingach, Mazurach, Rusinach i innych narodowościach w innych wspomnieniach.

Rzeka dzieli, a drogi i mosty łączą. Najbardziej „kultowy” to most kabłąkowy w Dolistowie. To z tego mostu otwiera się panorama największych torfowisk w Europie środkowo-wschodniej. Prawdziwa brama na bagna znajduje się właśnie tutaj. Obojętnie, w którą stronę się skierujemy będziemy w sercu tej dzikiej krainy. Teraz takich mostów już się nie buduje. Kon­strukcja ta w starych przewod­nikach jest określana jako most donikąd i wtedy słusznie, „bo dzisiejsza” droga do Jasionowa zbudowana była trzydzieści lat temu. Wcześniej była przejezdna tylko w czasie suszy, bądź zimą.

Dlaczego ten most nazywam „kultowym”? Dla mnie jest bliski z wielu powodów. Po pierwsze, jest moim rówieśnikiem. Po drugie, w czasie swoich młodzieńczych, wspaniałych lat spędzałem na tym moście wakacyjne wieczory. To stąd wyruszało się z kolegami w truskawki, na jabłka, gruszki, w strąki… Kto dziś delektowałby się zielonym grochem?

Na tym moście niejedna miłość się zaczęła i pewnie niejedna się zakończyła, ech… Po latach wracałem z sentymentem na ten most. Przesiadywałem na poręczy i obserwowałem, obserwowałem, obserwowałem.

Poutworzeniu BPN w 1993 r. coraz częściej pojawiały się samochody z rejestracjami niemieckimi, holenderskimi, a z polskimi z różnych, nawet naj­odleglejszych. zakątków naszego kraju. Ludzie wyposażeni w wodery, lunety, wysokiej klasy lornetki i aparaty fotograficzne z „lufami”. Czego oni tu szukają, zastanawiali się miejscowi. Nie ukrywam – ja też.

Dla nas nadbiebrzańskie tereny kojarzyły się z ciężką pracą. Trzeba było trawę skosić kosą, siano zgrabić grabiami, złożyć w kopę, na nosidłach ponosić do odziomka, zbudować stóg, a zimą powozić do gospo­darstwa. Latem w słonecznym skwarze. przy bzyczeniu komarów, ostrych cięciach ślepaków, bąków i innych „atrakcjach”. Zimą przy mrozie do -30 stopni Celsjusza trzeba było zwieźć siano, jechać do lasu po drzewo.

Ależ to było „sielsko, anielsko” i życie płynęło. Dzisiaj opowiadamy o tym naszym turystom, pokazujemy wiele narzędzi i przedmiotów gospodarstwa domowego oraz wyposażenia wnętrz. Niewyobrażalną skarbnicą pomocną do takich opowieści jest zbiór etnograficzny w Izbie Regionalnej Ziemi Sztabińskiej im. Romana Gębicza w Sztabinie. Moim marzeniem jest utworzenie w naszym gospodarstwie ciągów tzw. tematycznych, na przykład dotyczących przetwarzania wełny i lnu (zaczynalibyśmy od nożyc do strzyżenia owiec, garści wełny i lnu i kończylibyśmy na warsztacie tkackim) lub związanych z obrób­ką drewna tradycyjnymi narzędziami.

Trzeba marzyć, a jest szansa, że marzenia się spełnią.

Artykuł ukazał się w numerze 5/2016 miesięcznika “Nasz Sztabiński Dom”

 

Nadbiebrzańskie krajobrazy w obiektywie Tomka Chilickiego