Opublikowano Dodaj komentarz

Smutny Dzień Ziemi

Nie było zimy, nie ma wiosny, na całym świecie szaleje pandemia. Do tego potworna susza na podlaskiej ziemi. Wydawało się, że nic gorszego nie może nas spotkać. Żyliśmy nadzieją na otwarcie dostępu do lasów i parków, żeby nieco bardziej odetchnąć.

Dla mnie ważny był Dzień Ziemi – wiadomo, przewodnik terenowy po Biebrzańskim Parku Narodowym. Człowiek, który całe życie mieszka w okolicy „raju na ziemi”, jak to miłośnicy przyrody nazywają nasz skrawek Polski. Wydawało się, że będzie lepiej, że będzie normalnie.

Wydawało się.

Niedziela, 19 kwietnia 2020, nieco po godzinie 20. Nagle przeraźliwy dźwięk strażackiej syreny. Gdzieś nieszczęście – wypadek? Pożar? Szybko założyłem buty na nogi i wybiegłem na zewnątrz. Rozejrzałem się wokół, lecz nic złego nie dało się zauważyć. Słychać było jednak sygnał innej jednostki.

Oj, niedobrze.

Obserwuję błyskające, niebieskie światła wozów strażackich – kierują się na most przez Biebrzę w Dolistowie. Rozejrzałem się dokładniej i zauważyłem coraz większa łunę. Jadą następne jednostki. Zrozumiałem. Palą się łąki, na moje oko gdzieś w okolicy Polkowa, Kopytkowa. Był to początek ogromnego pożaru w Biebrzańskim Parku Narodowym. Jak dużego, jeszcze nie wadomo.

W chwili pisania tego tekstu nierówna walka z żywiołem trwa czwarty dzień. Strażacy z kilku powiatów – ochotnicy i zawodowi – i okoliczni mieszkańcy dzień i noc toczą bój z żywiołem. Działania na ziemi wspomagają z nieba cztery samoloty Lasów Państwowych. Na pomoc jadą strażacy z Krakowa, Poznania i Nowego Miasta Lubawskiego. Płyną pieniądze na sprzęt i paliwo – datki można wpłacać na specjalne konto, które znaleźć można na stronie Biebrzańskiego PN.

W poniedziałek ogień dotarł na wysokość Dolistowa. Byłem – można powiedzieć – w samym epicentrum żywiołu. Widziałem w życiu wiele pożarów, w tym pożary łąk, ale ogrom tego mnie przeraził. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, ogień i spalona ziemia, kłęby dymu widoczne podobno z wielu kilometrów. Zmęczeni i umorusani strażacy, często nie mający czasu na łyk wody czy zjedzenie kanapki.

Trzeba wiedzieć, w jakim niebezpiecznym i trudnym terenie pracują ci ludzie. W Dolistowie 15 wozów straży, samoloty, 3 traktory wyciągają zapadające się w torfie samochody.

I ta ludzka bezsilność.

Wiele kilometrów i to w różnych miejscach, ściany ognia. W jednym miejscu udało się opanować ogień. Strażacy wzięli głęboki oddech i przemieszczają się w inne miejsce, aż tu nagle podmuch wiatru i na nowo rozgorzało – trzeba wracać i znowu gasić to samo miejsce, a trawa pali się „z wiatrem i pod wiatr”. Kolejne dni i pożar dociera na wysokość Wrocenia, Dawidowizny, Goniądza – jeszcze pali się koło Kopytkowa. Goreją trawy, drzewa, zwierzęta. PRZYRODA.

Całe szczęście, że jest to teren słabo zamieszkały – do tego czasu nie ma strat w ludziach i budynkach, ale 4 000 hektarów poszło z dymem.

A ile jeszcze?

BOŻE! Ześlij nam deszcz, błagamy.

We wtorek, 21 kwietnia po południu, wybrałem się na pogorzelisko w okolicy Dolistowa. Pięć godzin, trochę pieszo, trochę traktorem po spalonych bezdrożach. Wokół czarna ziemia, wystające, spalone kikuty wszechobecnej turzycy, brzozy osmalone do wysokości 4 – 5 metrów, przypalone wierzby. Tu i tam lekki dymek unosi się z resztek korzeni brzozy czy innego drzewa, które uschło jakiś czas temu.

W całym tym nieszczęściu jest jeszcze jedna ważna sprawa – pali się trawa i wszystko, co jest na powierzchni ziemi. Niestety, gdyby ogień przedostał się głębiej, do torfu, to pożar może trwać miesiącami. W czasie swojej eskapady znalazłem dwa spalone łosie i kilkanaście resztek po gniazdach.

Coś strasznego.

Kiedy adrenalina i złość trochę opadły, zacząłem baczniej rozglądać się za życiem. Trochę znalazłem: 1 sarenka, 3 bażanty, para kaczek krzyżówek. Usłyszałem też, a potem i zobaczyłem kszyka, a także troszkę ptasiej „drobnicy”. Im się udało, ale gniazda, jaja i pewnie część lęgów mamy stracone.

Przerażająca jest opowieść strażaków, którzy widzieli, jak koło Wrocenia samica bielika starała się obronić gniazdo. Smutne i straszne, po prostu brak słów. I jeszcze coś – zajechałem na swoją łąkę. Mamy tam kilkanaście brzózek. Wszystko opalone. Szkoda, ale wśród tej spalenizny stało nienaruszone jedno źdźbło turzycy.

W pewnym momencie usiadł na nim mały ptaszek (za daleko, żeby rozpoznać) i przez moment zaśpiewał i odleciał, a ja poczułem, że mam mokre oczy. Kiedy trochę doszedłem do siebie, pomyślałem: chłopie, a może chciał ci powiedzieć, ten ptaszek „nie martw się, jeszcze będzie dobrze”. No tak, przecież nadzieja umiera ostatnia.

Ale przez wiele lat, a może i nigdy więcej, ta ziemia biebrzańska nie będzie taka sama. Gdzie te kaczeńce, rycyki, kszyki, cudowne w tym czasie bataliony i inne ptactwo, zwierzęta, unikalna roślinność.

A wszystkiemu niestety winny jest człowiek. Nie mnie prowadzić dochodzenie, co było zarzewiem ognia. Czy była to jakaś szklana butelka, czy niedopałek papierosa, czy… aż strach pomyśleć. Ale mogło być i tak.

Gorycz, smutek, żal i bezsilność z jednej strony, a z drugiej ewangeliczna wiara, nadzieja i miłość. Miłujmy tę przyrodę z nadzieją i wiarą, a będzie lepiej.

 

Artykuł ukazał się w numerze 5/2020 miesięcznika “Nasz Sztabiński Dom”
 
Opublikowano Dodaj komentarz

Z notatnika przewodnika

Biebrzański Park Narodowy – największy park narodowy w Polsce i jeden z większych w Europie. Bezkresne przestrzenie terenów ciekawych przyrodniczo i historycznie. Również ludzie odcisnęli swe piętno na tej biebrzańskiej ziemi. Powstanie styczniowe, partyzantka AK w czasie II wojny światowej, bitwa w ramach operacji Burza 08.09.1944 r. na Piekielnych Wrotach i wiele innych.

Podczas spaceru na Grzędach Szlakiem Polskiego Sybiru” możemy zadumać się nad piękną i nieraz tragiczną historią tego terenu. Tu wspomnimy ludzi, którzy nad Biebrzą się urodzili, tu żyli, pracowali dla dobra i rozkwitu tej pięknej krainy. Wspomnieć trzeba tutaj na przykład Piotra z Goniądza, hr. Karola Brzostowskiego, ojca Andrzeja Czesława Klimuszko, błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszko i wielu innych cichych bohaterów, którzy w znoju i pocie czoła pracowali i pracują, aby biebrzańska kraina rozkwitała, aby tę perełkę pokazywać ludziom z całego świata.

A ludzie są tutaj nie tylko pracowici, ale i wyjątkowo gościnni, otwarci i szczerzy. Tutaj turysta znajdzie nie tylko informacje, ale też i dach nad głową, naje się miejscowych smakołyków i przenocuje wśród świergotu ptaków i zapachów wsi. Wszystko to nad Biebrzą. Starsi mieszkańcy wspominają, że pra­wobrzeżna Biebrza to „mazurska”, a lewobrzeżna to „ruska”, ale o tych podziałach, o Jaćwingach, Mazurach, Rusinach i innych narodowościach w innych wspomnieniach.

Rzeka dzieli, a drogi i mosty łączą. Najbardziej „kultowy” to most kabłąkowy w Dolistowie. To z tego mostu otwiera się panorama największych torfowisk w Europie środkowo-wschodniej. Prawdziwa brama na bagna znajduje się właśnie tutaj. Obojętnie, w którą stronę się skierujemy będziemy w sercu tej dzikiej krainy. Teraz takich mostów już się nie buduje. Kon­strukcja ta w starych przewod­nikach jest określana jako most donikąd i wtedy słusznie, „bo dzisiejsza” droga do Jasionowa zbudowana była trzydzieści lat temu. Wcześniej była przejezdna tylko w czasie suszy, bądź zimą.

Dlaczego ten most nazywam „kultowym”? Dla mnie jest bliski z wielu powodów. Po pierwsze, jest moim rówieśnikiem. Po drugie, w czasie swoich młodzieńczych, wspaniałych lat spędzałem na tym moście wakacyjne wieczory. To stąd wyruszało się z kolegami w truskawki, na jabłka, gruszki, w strąki… Kto dziś delektowałby się zielonym grochem?

Na tym moście niejedna miłość się zaczęła i pewnie niejedna się zakończyła, ech… Po latach wracałem z sentymentem na ten most. Przesiadywałem na poręczy i obserwowałem, obserwowałem, obserwowałem.

Poutworzeniu BPN w 1993 r. coraz częściej pojawiały się samochody z rejestracjami niemieckimi, holenderskimi, a z polskimi z różnych, nawet naj­odleglejszych. zakątków naszego kraju. Ludzie wyposażeni w wodery, lunety, wysokiej klasy lornetki i aparaty fotograficzne z „lufami”. Czego oni tu szukają, zastanawiali się miejscowi. Nie ukrywam – ja też.

Dla nas nadbiebrzańskie tereny kojarzyły się z ciężką pracą. Trzeba było trawę skosić kosą, siano zgrabić grabiami, złożyć w kopę, na nosidłach ponosić do odziomka, zbudować stóg, a zimą powozić do gospo­darstwa. Latem w słonecznym skwarze. przy bzyczeniu komarów, ostrych cięciach ślepaków, bąków i innych „atrakcjach”. Zimą przy mrozie do -30 stopni Celsjusza trzeba było zwieźć siano, jechać do lasu po drzewo.

Ależ to było „sielsko, anielsko” i życie płynęło. Dzisiaj opowiadamy o tym naszym turystom, pokazujemy wiele narzędzi i przedmiotów gospodarstwa domowego oraz wyposażenia wnętrz. Niewyobrażalną skarbnicą pomocną do takich opowieści jest zbiór etnograficzny w Izbie Regionalnej Ziemi Sztabińskiej im. Romana Gębicza w Sztabinie. Moim marzeniem jest utworzenie w naszym gospodarstwie ciągów tzw. tematycznych, na przykład dotyczących przetwarzania wełny i lnu (zaczynalibyśmy od nożyc do strzyżenia owiec, garści wełny i lnu i kończylibyśmy na warsztacie tkackim) lub związanych z obrób­ką drewna tradycyjnymi narzędziami.

Trzeba marzyć, a jest szansa, że marzenia się spełnią.

Artykuł ukazał się w numerze 5/2016 miesięcznika “Nasz Sztabiński Dom”

 

Nadbiebrzańskie krajobrazy w obiektywie Tomka Chilickiego