Opublikowano Dodaj komentarz

Repatriacja

10 kwietnia 2009 spisałem wspomnienie świętej pamięci Kazimierza Bernatowicza na temat repatriacji z obszarów Polski, które po II Wojnie Światowej przypadły Białorusi. W latach trzydziestych rodzina przeprowadziła się z Augustowa do Grodna. Tam przetrwali całą wojnę – najpierw okupację sowiecką, potem niemiecką, następnie wyzwolenie. Po ustaleniu nowych granic Polski na wschodzie masy ludności przemieszczały się z Kresów na tzw. Ziemie Odzyskane, w tym również obszar Prus Wschodnich. Niektóre wspomnienia Kazimierza Bernatowicza są trochę nieskładne. Już wtedy chorował i o ile pamięć długoterminowa mu raczej nie szwankowała, to miał kłopoty z ubraniem wspomnień w odpowiednie słowa i zdania. Mimo to uważam, że te wspomnienia, choć krótkie i zdawkowe, oddają ducha pierwszego powojennego roku: trudów repatriacji,  scalania rodzin, starań o ułożenie sobie życia. Spisałem je bez upiększania, bez fabularyzowania, bez domysłów.

Bezpośrednio po wojnie Antoni Bernatowicz((Miał wymienione tu dzieci: Czesława, Hieronima, Józefa i Teofilę. Syn Franciszek zginął w czasie wojny. Wszystkie dzieci urodziły się w USA.)) wraz z rodziną zatrzymał się w Jasionówce koło Dąbrowy Białostockiej u Owsiejków. Owsiejkowie byli podobno jakimiś dalekimi krewnymi. Była to dobrze sytuowana rodzina posiadająca murowany wiatrak, w którym produkowano mąkę na lokalne potrzeby. Zatrudnił się u nich Hieronim. Tam też pojawił się Czesław, który rozpytując trafił w końcu do Owsiejków. Wracał z niemieckiej niewoli.

Wkrótce rodzina przeniosła się z Jesionowa do punktu repatriacyjnego w Sokółce. Tam oczekiwali mniej więcej miesiąc na rozkaz repatriacji i transport kolejowy. Cała rodzina czekała przez ten czas bezpośrednio na dworcu kolejowym w Sokółce. Głównym posiłkiem była zalewajka robiona na żytniej mące. Mąka była słabo odsiana od plew, które bardzo kłuły w usta. Zupa przygotowywana była we wspólnym kotle dla wszystkich oczekujących repatriantów.

Antoni nawiązał kontakt z krewnym Dzietczykiem w Mażach, który powiedział, że jest tam wolny dom. Rodzina Bernatowiczów została w końcu przetransportowana ciężarówką do Mażów. To było jesienią.

Stanisław Kasprzyk podczas wojny pracował jako parobek, na zasadzie przymusu, u niemieckich gospodarzy. Gdy Ci uciekli do Niemiec zajął gospodarstwo po swoich chlebodawcach. Dzietczykowie z kolei zajęli najlepszy dom w Mażach. Mieli więc gdzie przenocować Bernatowiczów.

Pierwszy dom Antoniego Bernatowicza po wojnie - Maże 16
Pierwszy dom Antoniego Bernatowicza po wojnie – Maże 16

Potem Bernatowicze mieszkali w maleńkim domku – kuchnia dzielona na dwa. W pokoju deski, w sieni glinobitka, w kuchni cegły na podłodze. Do tego dwa budynki gospodarcze – chlew i stodoła. Materiał złożony na budowę większego domu został rozszabrowany. Dziadek Antoni dostał z UNRA((Przesiedleńcza Agencja ONZ)) konia. Latem 1946 do rodziny dotarł wujek Józef. Został zdemobilizowany w Czechosłowacji i stamtąd dotarł do Mażów.

Maże 16 - dom i zabudowania gospodarskie
Maże 16 – dom i zabudowania gospodarskie

Józef ożenił się z Reginą Sokołowską – dobrze znaną koleżanką Teofili, która w Grodnie pracowała dla Niemców. Po ślubie Teofila przeniosła się do Kasprzyka i zajęli pół domu. Regina zamieszkała o sąsiadów, którzy przygarnęli Bernatowiczów. Józef znalazł pracę w Kalinowie. Wynajęli z żoną mieszkanie.

Na wiosnę mały domek został wyszykowany do zamieszkania. W sadzie za domem były bardzo dobre wiśnie i jabłka. Podczas remontu chlewni pod deskami na progu znaleźli ukryte talerze, kieliszki, właściwie całą zastawę stołową.

Zacząłem chodzić do Kalinowa do szkoły. Chodzenie na skróty było dwa razy tyle niż normalnie. Normalnie było szosą. Kazik miał piłkę – jako jedyny w okolicy. Jak Bernatowicze wyjeżdżali z Grodna, sąsiad dał piłkę – całą kauczukową.  Była to jedyna piłka w szkole. Reszta to były szmacianki.

Czesław początkowo chciał iść pracować do policji. Jednak było takie zarządzenie, że wszyscy, którzy rodzili się poza Polską mieli prawo wracać tam gdzie się rodzili. Czesław zgłosił się więc do konsulatu i wyjechał do USA. Józef z kolei pracował w spółdzielczości – mleczarnie, sklepy. Józef nie mógł wyjechać, bo już miał żonę. Mógł wyjechać sam, ale żona musiałaby zostać. Zdecydował się więc pozostać w kraju przy żonie. Lubił popijać. Czasem forsę zgubił.

W Mażach był taki weterynarz, pół Polak – pół Niemiec, zatrudniony jako weterynarz powiatowy w Ełku. Nawiązał kontakt z synem z NRD i postanowił wyjechac do Niemiec. Gospodarstwo które miał w Mażach Kolonia, sprzedał dziadkowi Antoniemu. Antoni miał pieniądze od Czesława. Józef przeszedł z Kalinowa na to właśnie gospodarstwo.

Harry (Hieronim) był u Józefa na pomocnika w gospodarstwie. Zmarł jako pierwszy. Zachorował na wyrostek i powinien leżeć spokojnie w szpitalu. Jednak chodził do ubikacji itp. i miał nawrót. Zmarł w szpitalu w Ełku.

Regina zmarła w szpitalu w Białymstoku. Józef ożenił się drugi raz. Regina miała jeszcze ojca po wojennych przejściach, który od czasu do czasu odchodził od zmysłów – wydawał wojskowe komendy, uciekał, itp. Zmarł  – pochowany w Kalinowie. Potem zmarł Józef. Teraz już nic nie ma ani z domu, ani z gospodarstwa w Mażach. Została tylko suszarnia do suszenia tabaki z białych pustaków. Druga żona Józefa sprzedała potajemnie całość.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Wyjazdy Bernatowiczów do USA

Od 10 lat trzymam w swojej szufladzie bardzo nietypowe drzewo genealogiczne. Jest to rodowód tylko tych osób z rodu Bernatowiczów, które wyemigrowały ze swojej ojczyzny do USA.

O protoplaście rodu Bernatowiczów z gminy Sztabin pisała już moja córka w artykule “Marcin Bernatowicz i jego najbliżsi“. Gdybym chciał pokazać drzewo genealogiczne jego potomków, otrzymalibyśmy wielki rysunek zawierający grubo ponad 1000 osób. Prawdopodobnie zupełnie nieczytelny. Można jednak odfiltrować tylko gałęzie, które kończą się poza granicami Polski.

Końcówka XIX wieku charakteryzowała się zmniejszoną umieralnością niemowląt. Nieużytki we wsiach Suwalszczyzny zostały już zagospodarowane i nie było możliwości utrzymania tak wielkiej liczby mieszkańców wsi przy ciągle słabej efektywności uprawy rolnej. Część z młodych ludzi musiała więc szukać utrzymania poza rolnictwem. Niektórzy najmowali się jako pomoc u bogatszych gospodarzy lub w folwarkach. Inni wyjeżdżali do większych miast w nadziei na znalezienie zajęcia, z którego mogliby utrzymać siebie i swoją rodzinę. Jeszcze inni szukali szczęścia opuszczając kraj i próbując urządzić się w innych krajach, w większości w Ameryce.

Te dylematy nie ominęły również rodu Bernatowiczów. Na przełomie XIX i XX wieku część z nich wyjechało do USA. Nieliczni powrócili do kraju, ale większość pozostała dając początek wielkim rodzinom, które później rozprzestrzeniły się po całym kontynencie północnoamerykańskim. Tego rodu jak i wielu innych z Suwalszczyzny nie ominęła również fala emigracji po drugiej wojnie światowej, aczkolwiek w liczbach bezwzględnych była ona znacząco mniejsza.

Na przedstawionym diagramie każda osoba oznaczona jest kolorem niebieskim i zielonym lub ich mieszanką. Kolor niebieski oznacza okres życia w kraju, kolor zielony – w USA. Widać, że niektóre osoby, chodzi o najstarsze pokolenia rodu, spędziły całe swoje życie w kraju. Inni rodzili się w Polsce, ale wyemigrowali i zmarli po drugiej stronie oceanu. Niektórzy wyjechali do USA, ale później wrócili do ojczyzny (zielony kolor po środku osoby). Są też takie, które urodziły się w USA i wróciły do Polski. Gałęzie nie zawierające w ogóle emigrantów zostały z diagramu w całości wyeliminowane.


Mapa “Odsetek osób polskiego pochodzenia” pochodzi ze strony https://biqdata.wyborcza.pl/

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Nieoczywiste źródła informacji genealogicznych

Czasami ciekawe informacje genealogiczne można znaleźć w bardzo nietypowych źródłach. Oto przykład. Interesując się ostatnio rodziną Jaworowskich z Augustowa takie oto informacje znalazłem na łamach periodyku “Wiadomości matematyczne” wydawanego przez Polskie Towarzystwo Matematyczne:

Jan Jaworowski był wybitnym matematykiem-teoretykiem, którego specjalnością była topologia algebraiczna. Jego badania dotyczyły głównie uogólnienia twierdzenia Borsuka–Ulama.

Urodził się 2 marca 1928 roku w Augustowie, jako piąte (najmłodsze) dziecko Jana Leonarda i Heleny(z d. Heybowicz) Jaworowskich. W domu rodzinnym nazywany był Nuśkiem. Ojciec był powiatowym lekarzem w Augustowie, absolwentem carskiego Uniwersytetu Warszawskiego (dyplom ukończenia studiów uzyskał w 1896 roku). Rodzina mieszkała w jednopiętrowym domu będącym ich własnością, zajmując sześciopokojowe obszerne mieszkanie na pierwszym piętrze. W wychowaniu najmłodszych dzieci (Jana, o siedem lat starszej siostry Heleny– nazywanej Lunią i o dziewięć lat starszego brata Jerzego; była jeszcze Irena i Zofia – najstarsze z rodzeństwa) pomagała matce niania Wiktoria (Wikcia) Aleksandrowicz, bardzo związana z rodziną. Jan rozpoczął naukę 1 września 1934 roku w czteroklasowej szkole początkowej, tzw. „ćwiczeniówce”. Była to szkoła nazywana oûcjalnie „preparandą” przy istniejącym wtedy Seminarium Nauczycielskim, które w następnych latach przekształcone zostało w Gimnazjum i Liceum przy znaczącym udziale dyrektora Witolda Wołosewicza. W 1936 roku Seminarium Nauczycielskie, w tym także szkołę ćwiczeń, zlikwidowano. Jan kontynuował naukę w szkole powszechnej, której dyrektorem był Hieronim Jonkajtys – do wybuchu wojny w 1939• roku ukończył pięć klas szkoły powszechnej. Dwudziestego stycznia 1937 roku umarł ojciec Jana. We wrześniu 1939 roku Augustów został zajęty przez wojska sowieckie. W efekcie tego rodzina została wyrzucona z własnego domu,który zajął sowiecki pułkownik. Władze wojskowe zezwoliły pozostać jedynie Wiktorii, która pełniła obowiązki kucharki. Wyrzucona rodzina znalazła lokum w jednopokojowym mieszkaniu u zaprzyjaźnionych znajomych. W zimie 1939/40 roku został zatrzymany przez Niemców przy przekraczaniu granicy sowiecko-niemieckiej starszy brat Jerzy, którego Niemcy przekazali Sowietom. Po krótkim procesie Jerzy został skazany na osiem lat łagrów i wywieziony na Syberię. Zagrożona aresztowaniem była również starsza siostra Irena, będąca żoną rotmistrza Narcyza Łopianowskiego (późniejszego „cichociemnego”), który we wrześniu w bitwie pod Kadziowcami zniszczył szesnaście sowieckich czołgów. Mama Helena wynajęła przewodnika, który przeprowadził szczęśliwie w zimie przez „zieloną granicę” Irenę z dwójką małych dzieci (jedno na ręku) do Generalnej Guberni.

Walerian Piotrowski w swoim artykule w “Wiadomościach matematycznych” dalej opowiada historię Jana Jaworowskiego. Liczę, że wkrótce otrzymam więcej informacji o Janie od jego bratanka prof. Piotra Jaworowskiego i wówczas nie omieszkam podzielić się nimi szerzej.

 
Opublikowano 3 komentarzy

Jerzy Jaworowski – rysownik zapomniany

Poniższy artykuł stanowi fragment mojej pracy magisterskiej pt. "Eksperymenty na papierze. Jerzego Jaworowskiego prace z szuflady". Praca pod kierunkiem dr hab. Iwony Luby została obroniona na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego na kierunku Historia Sztuki.


Jerzy Jaworowski (1919-1975), absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, był urodzonym w Augustowie artystą-rysownikiem oraz twórcą grafiki książkowej związanym szczególnie z wydawnictwami „Czytelnik” i PIW. Pierwszy rozdział pracy został poświęcony zaprezentowaniu sylwetki Jerzego Jaworowskiego z perspektywy tekstów krytycznych z lat 70. XX w. – okresu największej popularności artysty oraz przedstawieniu stanu badań. Następna część stanowi szkic biograficzny, nakreślenie drogi artystycznej i zawodowej Jaworowskiego. Kolejny rozdział zawiera szersze spojrzenie na zjawisko autonomizacji dziedziny rysunku jako samodzielnej wypowiedzi artystycznej w odniesieniu do nurtów artystycznych lat. 60. i 70. Dalsze rozdziały są próbą problemowego ujęcia twórczości artysty. Została ona przeanalizowana w kontekście eksperymentów rysunkowych: omówiono specyficzny warsztat artysty, oryginalne media rysunkowe oraz niekonwencjonalne sposoby ich wykorzystywania, próbując zestawić je z podobnymi praktykami innych twórców. Prace artysty omówiono również w kontekście sztuki znaku, który wydaje się cechą bardzo charakterystyczną i spajającą jego twórczość.

Przedwojenny Augustów. Wojna i zesłanie

Jerzy Jaworowski urodził się 11 września 1919 roku w Augustowie w bardzo licznej i zamożnej rodzinie jako pierwszy, upragniony syn lekarza Jana Jaworowskiego[1] (il. 1a) i jego drugiej żony, Heleny z Heybowiczów[2] (il. 1b). Miał dziewięć sióstr i młodszego o osiem lat brata. Międzywojenny Augustów był miasteczkiem półkresowym, pięknym uzdrowiskiem położonym wśród lasów i jezior. Mieszkało tam wielu Żydów, Tatarów, Litwinów, Rosjan. Dom, w którym wychował się Jaworowski należał do jego matki i był położony w centrum miasta przy ulicy 3 Maja 5 (dawniej Długiej), na przeciwko kościoła. Jaworowscy zajmowali pokoje na piętrze, pozostałe były wynajmowane lokatorom; na parterze znajdowało się mieszkanie i apteka państwa Worotyńskich. Kolorytu nadawał miasteczku stacjonujący w mieście 1. Pułk Ułanów Krechowieckich, którzy w świąteczne dni organizowali huczne imprezy, defilady, jasełka[3].

Jan Leonard Jaworowski
Jan Leonard Jaworowski
Helena z Heybowiczów Jaworowska
Helena z Heybowiczów Jaworowska

Ojciec Jerzego, lekarz powiatowy i zasłużony społecznik, był znaną i szanowaną postacią na Suwalszczyźnie. W czasie zaborów działał w różnych organizacjach polskich, jednocześnie cieszył się szacunkiem władz, co w 1905 r. pozwoliło mu uratować wielu działaczy społecznych i politycznych przed represjami. W 1920 r. skazany przez bolszewików na rozstrzelanie, został uratowany dzięki pomocy ludności. Po pierwszej wojnie organizował służbę lekarską w powiecie augustowskim, utworzył szpital powiatowy i epidemiczny, organizował pierwsze kadry Polskiego Czerwonego Krzyża, Towarzystwo Przeciwgruźlicze. Był także prezesem Straży Ochotniczej, Związku Harcerstwa Polskiego i innych organizacji Otrzymał szereg odznaczeń państwowych[4]. Był osobą bardzo lubianą i towarzyską. Matka była wierzącą katoliczką i osobą bardzo tolerancyjną, nigdy nie pozwalała na wrogie zachowania wobec ludności innego wyznania. Udzielała lekcji francuskiego[5]. Jerzy nie był najlepszym uczniem, co przysparzało rodzicom zmartwień. Mimo wszystko, jako pierworodny syn, był ukochanym dzieckiem ojca, który zostawiał mu zawsze pełną swobodę[6].

Jerzy Jaworowski z rodzicami - Druskieniki, 1932 r.
Jerzy Jaworowski z rodzicami - Druskieniki, 1932 r.

Pod koniec listopada 1939 r. 19-letni Jerzy, który rozpoczął we wrześniu studia sanitarne w Szkole Podchorążych, próbował wraz z kolegami przedostać się na zachód do Warszawy w obawie przed wcieleniem do Armii Czerwonej. Zostali złapani w lesie przez Niemców i przekazani Rosjanom. Podczas ucieczki Jaworowski odmroził sobie stopy i tylko dzięki pomocy znajomego żydowskiego lekarza udało mu się uniknąć amputacji. Po paru miesiącach więzienia w Grodnie wszyscy dostali wyroki za szpiegostwo na rzecz Niemców. Zostali zesłani do łagru koło Archangielska na Syberii, gdzie przez osiem lat byli lesorubami (drwalami) pracując w nieludzkich warunkach. Podróż w głąb tajgi trwała 1,5 miesiąca[7]. W Dziennikach Marii Dąbrowskiej opisana jest poruszająca relacja Heleny Jonkajtys[8], znajomej Jaworowskich sprzed wojny: „Wieziono ich do tego więzienia w głąb Rosji, w trzaskające mrozy, w nieopalonym bydlęcym wagonie. Ponieważ dobami stali na stacjach i straszliwie marzli, więc porąbali pryczę w wagonie i rozpalili ogień w żelaznym piecyku (…). Na to weszli enkawudziści, zapytali kto porąbał pryczę. Ów młodzieniec miał to nieszczęście, ze uśmiechnął się wśród ogólnego milczenia. Natychmiast schwycili go, zaprowadzili do pustego wagonu, tam rozebrali do naga, związali, obleli wodą z lodem i tak nagiego, na mokrym mokrego, związanego, zamknęli i tak jechał 24 godziny. Teraz wrócił – dwudziestosześcioletni starzec, zniszczony, siwy i bezzębny, z przerażeniem w oczach, zupełnie bez sił, złamany moralnie i fizycznie”[9].

W Słowniku artystów plastyków z 1972 r. ten ośmioletni, tragiczny fragment życiorysu Jaworowskiego został ujęty pod hasłem „podróże zagraniczne: ZSRR – 1948 r”…[10].

Powrót do powojennej rzeczywistości. Studia

Gdy w 1948 r. Jaworowski został wypuszczony z łagru, był bliski pozostania w Związku Radzieckim wskutek niedoinformowania i nacisków ze strony władz sowieckich. Tylko dzięki namowom przypadkowo spotkanego kolegi wyrobił potrzebne dokumenty i wrócił do kraju. Dom rodzinny w Augustowie przejęło tymczasem NKWD, większość rodziny wyemigrowała do Anglii i Kanady przed końcem wojny. W Polsce została tylko matka z dwójką najmłodszych dzieci, siostrą i bratem. Matka zmarła w 1945 r., przed powrotem syna. Jerzy wrócił z obozu w tak złym stanie, że rodzina w pierwszej chwili nie rozpoznała go i nie wpuściła do domu. Wieloletnie zesłanie i trudność z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości, w której względnie normalne życie toczyło się już od kilku lat, spowodowały głęboką depresję. Jaworowski jednak stosunkowo szybko wrócił do siebie i, jak podkreśla syn, zupełnie odciął się od traumatycznych przeżyć, nigdy do nich nie wracał, nie rozpamiętywał w rozmowach rodzinnych, nie nawiązywał do nich w swojej twórczości. Nigdy też nie okazywał szczególnej wrogości do Rosjan, nie winił ludzi lecz system. Rozpoczął nowe życie[11]. Po katorżniczej pracy drwala zostały mu tylko „dłonie jak bochny”[12], które paradoksalnie stworzyły później rysunki finezyjne i pełne lekkości. Jaworowski stale wracał w swoje rodzinne strony, w wolnym czasie zabierał w okolice Augustowa znajomych i rodzinę. Czasem przy okazji takich wypadów trudne wspomnienia powracały, co opisał jego wieloletni przyjaciel, Marek Nowakowski[13].

Studia na Wydziale Grafiki warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, które rozpoczął w 1948 r., czyli właściwie niedługo po powrocie z ZSRR, bynajmniej nie były wynikiem głębokich przemyśleń czy młodzieńczych marzeń o karierze artysty. Jaworowski podjął tę decyzję najprawdopodobniej za namową brata Jana, który przypomniał mu o jego działalności redaktora gazetki w augustowskiej szkole i o rysunkach satyrycznych. Zachowane szkolne szkice redisówką raczej nie wskazywały na wybitny talent, lecz uzdolniony brat, który w wieku dwudziestu paru lat został profesorem matematyki, miał też widocznie dobrą intuicję, kierując Jerzego na studia artystyczne[14].

Jerzy Jaworowski przy pracy
Jerzy Jaworowski przy pracy

Jaworowski przez krótki czas studiował w pracowni grafiki książkowej Jana Marcina Szancera, prowadzonej na Akademii od 1951 r. W swojej pracy pedagogicznej Szancer wypracował metodę opierającą się na indywidualnym podejściu i kształtowaniu ucznia, traktował studentów po partnersku ale jednocześnie był wymagający, wskazywał złe nawyki, popadanie w manierę. Celem było rozwinięcie wśród studentów myślenia plastycznego, a nie przygotowanie ich do konkretnego zawodu[15]. Jego wspomnienia dają pewien obraz tego, jak funkcjonowała pracownia ilustracji i jakie wymagania profesor stawiał studentom: „Oczywiście uczeń otrzymuje pewną sumę podstawowych wiadomości o budowie i estetyce książki, o technikach drukarskich, nigdy nie było moim zamiarem kształcenie „specjalistów”, kierowników graficznych wydawnictw czy artystów typografów. Mimo to wielu z moich uczniów pracuje w wydawnictwach i doskonale rozwiązuje problemy, których w ASP nie mogli rozwiązać, choćby ze względu na brak możliwości warsztatowych (…) Wybór tematów pozostawiałem zawsze uczniom, czasem jedynie doradzałem w podjęciu decyzji. Byłem ciekaw, jacy oni są, co czytają, co ich interesuje, różnorodność zadań była olbrzymia w ciągu dwudziestu lat powtórzyło się zaledwie kilka tematów. Ulubioną powieścią, która dawała bogate możliwości ilustratorowi, był Rękopis znaleziony w Saragossie Potockiego. Niejednokrotnie zaskakiwano mnie. Ktoś z uczniów przyniósł ostatnią nowość, musiałem ją szybko przeczytać, dokształcić się, w ogóle korekty wymagały ode mnie przygotowania, trzeba było na nowo wertować zapomniane teksty, śledzić literaturę współczesną. Czasem byłem surowy. Pamiętam, że jeden z moich uczniów nie mógł sobie dać rady z barokową architekturą w jakiejś bajce, kazałem mu więc natychmiast pojechać do Wilanowa i przywieźć stamtąd szkice, a była wtedy surowa zima. (...) Ale przede wszystkim wysyłałem moich uczniów do biblioteki, bo ilustratorowi nie wystarczą wiadomości z historii sztuki, musi się nauczyć szukać materiałów i z nich korzystać”[16]. Danuta Wróblewska pisała o nim: „Był gawędziarzem, kochał starą sztukę, jego korekty przeradzały się więc najczęściej w styloznawcze sympozja, gdzie teraźniejszość mieszała się z przeszłością, a wszystkiemu patronowało słońce malarstwa”[17].

Wydaje się, że Szancer odegrał dość znaczącą rolę w karierze Jaworowskiego. Jak wspomina Janusz Stanny, profesor często jeszcze po studiach opiekował się swoimi absolwentami, zapraszając ich do ilustrowania książeczek dla dzieci wydawanych przez „Ruch”, którego był dyrektorem graficznym[18], oraz do udziału w dorocznych wystawach w Galerii Sztuki ZPAP MDM[19]. Jaworowski parokrotnie brał udział w odbywających się tam wystawach książki i ilustracji dziecięcej (1959, 1961-1964). Kolejną oddolną inicjatywą Szancera było wydawanie okolicznościowych pocztówek, które również były projektowane przez młodych grafików. Wszystkie te działania wpisywały się w szerszą ideę kształtowania gustów i upowszechnianiu kultury plastycznej[20]. Jaworowski zaprojektował dla „Ruchu” ilustracje do Basi nad biegunem (1964), Polany (1964), Piórka Igora Sikirickiego (1968), Śniegu Jana Kiersta (1973) i książeczki Koń by się uśmiał Zygmunta Kubiaka (1976), a także wiele kolorowych okazjonalnych kartek, głównie świątecznych i noworocznych.

Jerzy Jaworowski przy pracy
Jerzy Jaworowski przy pracy

Jaworowskiemu nie do końca odpowiadał realistyczny, pełen drobiazgowego detalu historycznego świat ilustracji profesora, nieco może archaiczny wobec nurtów nowoczesnej plastyki dochodzących do głosu w latach 50. i języka skrótu myślowego, który dominował w sąsiednich pracowniach[21]. Mimo to wydaje się, że podejście Szancera do projektowania ilustracji, oparte na rzetelnej kwerendzie i wyszukiwaniu odpowiednich materiałów źródłowych, znalazło wyraz w tak ważnych realizacjach Jaworowskiego jak opracowanie graficzne Trylogii Henryka Sienkiewicza czy Rękopisu znalezionego w Saragossie Jana Potockiego. Pracując nad opracowaniem graficznym Trylogii, w przypadku której założeniem wydawnictwa było wykorzystanie historycznego materiału graficznego[22], Jaworowski miesiącami przeszukiwał biblioteczne albumy z dawnymi rycinami, by dobrać jak najbardziej trafny i wierny realiom epoki materiał. Konsultacje merytoryczne prowadził historyk, Adam Kersten[23]. Fragmenty rycin wykorzystane na obwolutach poszczególnych tomów zostały „podkolorowane’’ za pomocą barwnych folii w jaskrawych kolorach, co dało bardzo ciekawy, ożywczy efekt. Płócienna oprawa ozdobiona została subtelnym roślinnym tłoczeniem w kolorze brązowym a grzbiet paskami w tym samym kolorze. Wyklejki zadrukowano reprodukcjami map z epoki. Wewnątrz skadrowane ryciny wplecione są w tekst już bez żadnej dodatkowej plastycznej ingerencji, część z nich wydrukowano na grubszym beżowym papierze o zielonkawym odcieniu. Niektóre fragmenty rycin zostały znacznie powiększone – sieć rytowanych kresek pozbawionych całościowego kontekstu tworzy abstrakcyjne wręcz kompozycje, które ciekawie współgrają w zestawieniu z naturalnej wielkości ilustracjami[24]. W 1966 r. Trylogia w nowej, eleganckiej szacie graficznej otrzymała nagrodę PTWK, a rok później srebrny medal w Moskwie na Międzynarodowej Wystawie z okazji 50. Rocznicy Rewolucji Październikowej.

Jeśli chodzi o myślenie plastyczne, zdecydowanie największy wpływ wywarła na nim pracowania plakatu Henryka Tomaszewskiego, która powstała w marcu 1952 r. Pierwotnie nosiła nazwę Pracowni Projektowania Grafiki Propagandowej. Jak pisze Agnieszka Szewczyk, „Praktyka pedagogiczna Tomaszewskiego, oparta na ćwiczeniu i rozbudzaniu intelektu, poszukiwaniu nowych rozwiązań, przełamywaniu stereotypów, nieuleganiu schematom i nade wszystko podkreślająca własny, indywidualny język projektanta, stała się swoistą wykładnią polskiej szkoły plakatu. (…) Tomaszewski nie tyle więc uczył prawideł rządzących projektowaniem graficznym, co raczej szkolił studentów w nawyku ich przełamywania”[25]. Studenci otrzymywali ćwiczenia polegające na graficznym rozwiązywaniu rozmaitych problemów narracji, pewnych opozycji, oddania nastroju, wizualizacji haseł, czy abstrakcyjnych pojęć czy powiedzeń (często aforyzmów i bon motów Jerzego Leca). Stale powtarzającymi się tematami dla kolejnych roczników były Autoportret, Portret kolegi, Moja biografia[26].. „Rewolucyjna istota sztuki i sposobu uczenia Tomaszewskiego polegała na zanegowaniu historycznego porządku i miejsca, w jakim tkwiła do tej pory grafika projektowa, a z nią plakat i inne formy wizualnego komunikatu” [27].

Relacja Tomaszewskiego z Jaworowskim wychodziła poza schemat mistrz-uczeń, była relacją koleżeńską, czemu sprzyjała zapewne niewielka różnica wieku (Tomaszewski był tylko o 5 lat starszy). Tomaszewski i jego żona Teresa Pągowska często jeździli razem z Jaworowskimi na wakacje nad jeziora augustowskie, do wsi Wojciech. „To dziwne. Obdarzałem go uczuciem przyjaźni, choć w gruncie rzeczy znaliśmy się za mało, żeby się poznać do końca. Był prawy. I co może jeszcze trudniejsze – dobry. Ujmowało mnie w nim przede wszystkim to, że nie miał w sobie zawiści. Nigdy nikomu niczego nie zazdrościł. Spokojnie na wszystko patrzył i myślał po swojemu. Miał w środku jakąś pogodę. Był bardzo wrażliwy, w taki swój zamknięty sposób, jak mało kto. Te szorstkości, które czasem mu się zdarzały, brały się z biologicznego głodu równowagi”[28].

Pracownia graficzna i środowisko „Czytelnika”. Współpraca z innymi wydawnictwami

Jeszcze na studiach Jaworowski zaczął projektować obwoluty i ilustracje dla „Czytelnika”. Do pracowni graficznej został wciągnięty przez Andrzeja Heidricha w 1953 r. razem z Janem Młodożeńcem, kolegą z pracowni plakatu[29]. W uznaniu za wykonanie licznych prac dla wydawnictwa Jaworowski otrzymał dyplom od Tomaszewskiego w 1955 r., podobnie jak Młodożeniec[30].

W „Czytelniku” kładziono nacisk na wydawanie literatury pięknej, współczesnej prozy, polskich klasyków, poezji. Oferta skierowana do młodszych czytelników stanowiła raczej margines, jednak ilustracja przestawała być postrzegana jedynie jako domena książki dziecięcej i redakcje wydawnictw coraz częściej dbały też o oprawę plastyczną literatury dla dorosłych[31], co stanowiło dla artystów ciekawe wyzwanie. Szatę graficzną „Czytelnika” doceniano już na łamach ówczesnych czasopism[32]. W latach 1945-50 dyrektorem artystycznym był Jerzy Srokowski[33], grafiką zajmowali się Olga Siemaszko i Marek Rudnicki. Zorganizowaną pracownią graficzną, której funkcjonowanie przypada na czas artystycznego fermentu w polskiej sztuce i na złoty okres tzw. „polskiej szkoły ilustracji“, kierował od początku lat 50. Jan Samuel Miklaszewski sprowadzony przez Olgę Siemaszko z Zakopanego. Dobrał on sobie zespół młodych zdolnych grafików z warszawskiej Akademii[34]. Miklaszewski[35], znakomity grafik, zupełnie dziś zapomniany, był m.in. autorem znaku graficznego popularnych serii Nike i Głów wawelskich. Charakterystyczne dla jego stylu dynamicznie kreskowane ilustracje można znaleźć w albumie Jana Żabińskiego Z życia zwierząt czy w książeczce Antoniny Żabińskiej Borsunio; bardzo ciekawe są też jego rysunki czarnym tuszem do Dwóch księżyców Marii Kuncewiczowej.

Andrzej Heidrich wspomina: „(…) trafiłem na pracownię, która w tamtych strasznych czasach dla nas wszystkich była azylem. Nie mówiliśmy za dużo, niewiele o sobie wiedzieliśmy, a mieliśmy do siebie zaufanie”[36]. „Było to wymarzone miejsce pracy, gdzie panowała życzliwa, przyjacielska atmosfera, bez nadmiernego upolitycznienia”[37]. W okresie studencko-czytelnikowskim jednym z najbliższych kolegów Jaworowskiego był Jan Młodożeniec, z którym wspólnie zrobił kilka plakatów[38].

Spółdzielnia wydawnicza „Czytelnik” już w pierwszych latach swojej działalności bardzo dbała o swoich pracowników. Zapewniano im pracę na etacie, często także mieszkanie. Socjalne udogodnienia były częścią szerszej polityki Jerzego Borejszy, założyciela wydawnictwa i jego spiritus movens w pierwszych latach istnienia. Starał się on jak najsilniej przywiązać pracowników do swojej instytucji, stwarzając im przyjazne warunki[39]54. Jaworowscy zamieszkali w niewielkim trzydziestoparometrowym, dwupokojowym mieszkaniu, w nowoczesnym domu pod adresem Hoża 37. Tuż obok mieszkał Józef Wilkoń, który był bliskim przyjacielem rodziny. „Jurek towarzyszył mi bardzo życzliwie w moich pierwszych zmaganiach, żeby w „Czytelniku” coś tam dostać do roboty. Bo wtedy był tam Samuel Miklaszewski i jak wchodziłem to mnie takim dłuuugim powłóczystym spojrzeniem odprowadzał. Jurek widział to, współczuł mi głęboko, ale też w gruncie rzeczy ja wtedy nic nie umiałem z grafiki, z okładki”[40].

Przechowywane w archiwum wydawnictwa prace grafików odsłaniają warsztatową kuchnię projektantów. Dużej urody, barwne projekty były tworzone w różnych technikach, zazwyczaj malowane akwarelami czy temperami, bardzo często stosowano też papierowe wyklejanki. Projekty w kartonowych okienkach zawierają wskazówki plastyka i redaktora technicznego, każdy podstemplowany jest zatwierdzającą projekt pieczątką redakcji technicznej. Graficy dołączali próbki kolorów, zaznaczali, jaki typ czcionki ma zostać użyty, notowali wymiary poszczególnych elementów projektu, odległości od krawędzi etc. Logo „Czytelnika” (projekt Tomaszewskiego, zakupiony w 1945 r.), jego umiejscowienie i kolorystyka, stanowiły ważne elementy całej kompozycji. Projekty pracowni graficznej „Czytelnika” cechuje duża różnorodność, gdyż skupili się w niej twórcy o zupełnie różnych osobowościach i temperamentach. Dzięki temu propozycje plastyczne wydawnictwa cieszyły się opinią najciekawszych i najświeższych na ówczesnym rynku książkowym[41].

Liternictwo, umiejętność kaligrafii były wówczas niezbędne do pracy w wydawnictwie. Józef Wilkoń wspomina, że w tych czasach po prostu trzeba było umieć pisać. „Bardzo było dużo grafików, którzy sami rysowali czcionki. Młodożeniec był mistrzem, to był typograf pełną gębą. Wielkim mistrzem był też Janusz Stanny (często całe strony ręcznie pisanego tekstu komponował z ilustracją)”[42]. O „malowaniu literek” pisał także Młodożeniec: „Pracownia graficzna ½ etatu. Robię te wymarzone okładki. Dziś widzę jak początkowo niezdarne, krzywe, cudaczne (czasem do brzydkich treści!), setki szkiców, prób, poszukiwań, kilometry ręcznie pisanych liter. Zamówienie, termin, format, temat, to ten kierat”[43]. Być może w tej sprawności literniczej jakąś rolę odegrał profesor Tadeusz Tuszewski[44]59, prowadzący na Akademii pracownię liternictwa.

Debiutem wydawniczym Jaworowskiego było opracowanie graficzne książek Jeszcze Polska Stanisława Zielińskiego (1953) i Pieśń powszechna Pablo Nerudy (1954)[45]. Ilustracje do tych utworów są bardzo charakterystyczne dla wczesnego stylu Jaworowskiego: surowe, skubizowane twarze postaci, rysowane grubym konturem, jakby wyciosane, z typowym „picassowskim” rysunkiem oczu, nosa.

Jaworowski wraz z Wilkoniem, Młodożeńcem i Stanisławem Zamecznikiem byli grupą dobrych kolegów, a z opowieści i wspomnień wyłania się barwny obraz artystycznej cyganerii, prowadzącej intensywne życie towarzyskie. W nieco późniejszym okresie Jaworowski przyjaźnił się też z młodszym od niego o całe pokolenie Markiem Nowakowskim, który przylgnął do czytelnikowego środowiska pod koniec lat 50., gdy Młodożeniec projektował okładkę do zbioru opowiadań pisarza. „W kręgu Janka byli inni graficy. Jan Samuel Miklaszewski, Marian Stachurski, Jerzy Jaworowski, Andrzej Heidrich.

W większości byli uczniami Henryka Tomaszewskiego (…) Z nimi czułem się znacznie swobodniej niż z pisarzami. Branża bardziej rzemieślnicza. Byli bliżej zwykłego życia. Szczególnie mocno zbliżyłem się z Jurkiem Jaworowskim”[46]. Pisarz zawsze dawał Jerzemu jako pierwszemu do przeczytania swoje powieści i bardzo liczył się z jego zdaniem. Jaworowski zaprojektował okładkę do książki Nowakowskiego Zapis („Czytelnik”, 1965). Z kolei na podstawie tragikomicznej rodzinnej historii Jaworowskich o śmierci żółwia przywiezionego z Jugosławii, który wypadł z balkonu, powstało opowiadanie Nowakowskiego Śmierć żółwia (1973)[47].

Najbliższym przyjacielem Jaworowskiego a także kimś w rodzaju mentora był starszy o dziesięć lat architekt i grafik, Stanisław Zamecznik. Nie wiadomo, w którym momencie się poznali, być może zetknęli się już na Akademii, gdzie Zamecznik prowadził w roku akademickim 1949/50 wykłady z wystawiennictwa[48], a może spotkali się już w „Czytelniku”. Razem projektowali wystawę rysunków Młodożeńca w Kordegardzie w 1962 r.[49] Zamecznik często konsultował z Jaworowskim swoje makiety. Wspólnie organizowali rodzinne samochodowe wycieczki architektoniczne. Jaworowski bardzo cenił twórczość przyjaciela architekta w dziedzinie grafiki książkowej, o czym świadczą wprost fragmenty jego wypowiedzi, na przykład ta, w której domaga się szerszego, interdyscyplinarnego podejścia do ilustracji książkowej: „Ilustracja stała się u nas niesłychanie wąską specjalnością graficzną, tzn. dziewięćdziesiąt procent związanych z książką grafików pozostaje jej niewolnikami dozgonnie. Wyłączne oddawanie się tak wąskiej warsztatowo dziedzinie jest niebezpieczne. Gdzie indziej książki opracowują malarze, plastycy o szerszej skali zainteresowań i praktyki, ba, rzeźbiarze – to działa właśnie niesłychanie odświeżająco. Może tu jest właśnie przyczyna faktu, że parę dobrych książek zrobili u nas – architekci[50]. Ostatnie zdanie odnosi się najpewniej do wydawniczych hitów Zamecznika, jakimi były nowatorskie opracowania graficzne Młynka do kawy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (1958) i Czarów i czartów polskich Juliana Tuwima (1960) dla „Czytelnika”.

Działalność projektowa Jerzego Jaworowskiego obejmowała kilka dziedzin sztuki użytkowej, plakaty, znaki graficzne, obwoluty, ilustracje i opracowania graficzne książek a nawet okazjonalnie projektowanie znaczków[51]. Mniej więcej od połowy lat 60. poświęcił się jednak wyłącznie książce i odnosił na tym polu duże sukcesy. Opracował blisko 400 pozycji, był cenionym projektantem, w wydawnictwach liczono się z jego zdaniem[52]. O swojej pracy pisał: „Właściwie chyba nie jestem ilustratorem w tym sensie, w jakim przywykło się o tym zawodzie myśleć. Zresztą, cięcie plastyki na wąskie plastry profesji zubaża ją. Do książek powinien wchodzić jak najszerzej normalny język współczesnej sztuki”[53]. Oprócz pracy w „Czytelniku”, Jaworowski tworzył także okładki i opracowania graficzne dla wielu innych wydawnictw, m.in. ISKIER, Wydawnictwa Artystycznego i Filmowego, Naszej Księgarni, PAX-u. Kilka ciekawych obwolut zaprojektował też dla Polskiego Wydawnictwa Rolniczego i Ludowego[54]. Od 1961 r. tworzył opracowania graficzne „Almanachu sceny polskiej” oraz programy teatralne („Król Roger”, 1965, „Francesca Rimini”, 1968). W latach 70. związany był szczególnie z PIW-em. W wydawnictwie kierownikiem była wówczas Jolanta Barącz, która bardzo ceniła jego twórczość. W 1973 r. został wydelegowany przez wydawnictwo do organizacji wystawy polskiej grafiki książkowej w Paryżu. Zaprojektował dla wydawnictwa okładki do serii „Teorie teatru współczesnego”, „Polska proza współczesna” (1970-76) i „Polska poezja współczesna” (1971-76) a także ilustracje do jubileuszowego wydania Baśni Hansa Christiana Andersena, wydanych przez PIW w 1975 r. Była to jego ostatnia tak duża realizacja i jednocześnie ukoronowanie jego twórczości związanej z książką. Został zaproszony do tego przedsięwzięcia jako jeden z trzech grafików, obok Janusza Stannego i Andrzeja Strumiłły[55]. Wybrał sobie tom trzeci, zawierający najmniej znane opowiadania.

Jaworowski najlepiej odnajdywał się jako ilustrator poezji[56]71. Opracował kilka poetyckich serii dla różnych wydawnictw oraz szereg pojedynczych tomików i antologii. Wróblewska nazwała go najcelniejszym ilustratorem liryki[57].. Od 1954 r. projektował dla „Czytelnika” okładki i obwoluty do serii poezji polskiej, wydanej w płóciennej oprawie, z tłoczonym i złoconym, lapidarnym wizerunkiem muzy w wieńcu laurowym, w geometrycznej, meandrującej ramce. Obwoluty zaprojektował w literniczym stylu – finezyjnie, ręcznie pisane przez grafika fragmenty wierszy poszczególnych poetów zostały kompozycyjnie powiązane z delikatnymi rysunkami, rysowane białą kreską na barwnych tłach. W serii poetyckiej ISKIER (od 1966 r.) umieścił na obwolucie lapidarne rysuneczki piórkiem i tuszem umieszczone w grubych kreskowych, przerywanych ramkach z wplecionym pomiędzy logo wydawnictwa. Z kolei malarsko potraktowane zostały niewielkich rozmiarów tomiki serii „Współczesnej poezji polskiej” PIW-u (od 1970 r.) z abstrakcyjnymi, barwnymi kompozycjami w lirycznym klimacie.

W 1958 r. opracował dla „Czytelnika” tomik poezji Marii Pawlikowskiej -Jasnorzewskiej Dancing, karnet balowy. Dwie postacie w tanecznej pozie, mężczyzna z diabelskimi rogami i kobieta w balowej masce, nakreślone szybko pewną ręką, za pomocą kilku pociągnięć pędzla temperową farbką, bezbłędnie oddają treść tomiku. Wydawniczą perełką było również opracowanie graficzne romansu pasterskiego Dafnis i Chloe Longosa (1962), który ukazał się jako jedna z pozycji serii z faunem, z przedmową Jana Parandowskiego. Obwolutę z kremowego papieru czerpanego zdobi piękna w kolorze ilustracja utrzymana w szarościach, fioletach i ciepłych brązach. Wewnątrz, lapidarne ilustracje przywołują kreskę Matisse’a. Jak pisał Wojciech Skrodzki, „W niektórych rysunkach postaci ludzkich odżywa duch klasycyzmu, tak pięknie wyrażony w cyklu ilustracji do Dafnisa i Chloe[58]73.

Praca nad książką była dla niego ogromnie ważna, zawsze dokładnie wczytywał się w maszynopisy dostarczane mu przez wydawnictwa i interpretował teksty według własnej wrażliwości. Interesował się literaturą, także tą najnowszą, stąd szczególne zaangażowanie przy projektowaniu okładek do „Współczesnej prozy światowej”, która liczyła blisko 100 pozycji. Henryk Tomaszewski pisał o nim: „W naszym użytkowym fachu zawsze jest się tragarzem i trzeba te meble nosić pod wskazane adresy. Ale on nie podlizywał się ani wydawcy, ani pisarzowi. W tym co robił, był zawsze niepodległy. Przy pracy nad literaturą włączał motor własnej refleksji, i gdzieś go ona wiodła samotnymi ścieżkami. Bardzo dużo czytał, miał całkowicie swoistą inteligencję odczytywania świata i piszącego”[59].


Przypisy

[1] Jan Leonard Jaworowski (1868–1937), pochodził z majątku Szorce-Cibarzewo, opodal miasteczka Trzcianne; lekarz powiatowy, ukończył studia medyczne na Uniwersytecie Warszawskim (dyplom w 1889 r.); Jan Jaworowski, Wspomnienia, Bloomington, Indiana 2012, s. 1-5. (maszynopis).

[2] Helena z Heybowiczów Jaworowska (1889-1945) ur. w majątku Janiszki, na północ od Sejn przy granicy litewskiej; Jan Jaworowski, Wspomnienia..., s. 2.

[3] Jan Jaworowski, Wspomnienia…, s. 19-20.

[4] Nekrolog: ś.p. dr Jan Jaworowski, „Kurier Warszawski” 1937, nr 23, s. 4.

[5] Jan Jaworowski, Wspomnienia..., s. 5-6.

[6] Ibidem, s. 9.

[7] Relacja Zygmunta Kielmela, kolegi Jerzego Jaworowskiego.

[8] Helena Jonkajtys, córka Marii i Hieronima Jonkajtysów, nauczycielki i dyrektora szkoły w Augustowie. Jonkajtysowie byli bliskimi znajomymi Jaworowskich. W 1940 r. cała rodzina została wywieziona na Syberię; Jan Jaworowski, Wspomnienia..., s. 31-33.

[9] M. Dąbrowska, Dzienniki powojenne, oprac. T. Drewnowski, „Czytelnik” 1997, s. 307-308.

[10] Słownik artystów plastyków: artyści plastycy okręgu warszawskiego ZPAP, praca zbiorowa, Warszawa 1972, s. 212-213.

[11] Rozmowy z Piotrem Jaworowskim, czerwiec-lipiec 2018 (dalej: P. Jaworowski).

[12] M. Nowakowski, Pióro. Autobiografia literacka, Warszawa 2012, s. 59.

[13] „Woronieccy pamiętali Jurka doskonale. Mieli do niego zaufanie. Syn szanowanego przed wojną lekarza społecznika. Wieczorem pod granatowym, rozgwieżdżonym niebem na zboczu nad jeziorem, przy bimbrze (…) toczyły się opowieści o małym świecie wiosek schowanych wśród jezior o poetycko brzmiących nazwach: Sajno, Sajenek, Hańcza, Studzieniczne, Gaładuś, Wigry. O okupacji sowieckiej, niemieckiej. O wywózkach ludzi do sowieckich łagrów. O niespokojnych nocach, kiedy oczekiwano na łomot w drzwi. (…) Jurek, ostatni rocznik maturalny przed 1939 rokiem, był w konspiracyjnym harcerstwie, palił mu się grunt pod nogami, trzy razy uciekał pod okupację niemiecką, trzy razy zawracali go Niemcy i za trzecim razem zajęli się nim Sowieci. Śledztwo w NKWD, więzienie w Augustowie. Powieźli transportem w tajgę pod Uralem, rąbał drzewo. (…) Po wielu latach przeczytał Inny świat Herlinga-Grudzińskiego, i odkrył, że był w tym samym kompleksie łagrów, co pisarz. Jercewo! Był bardzo poruszony. (…) Któregoś dnia wyjątkowej niepogody snuliśmy się z Jurkiem Jaworowskim po uliczkach Augustowa. Pokazywał znajome miejsca. Budynek gimnazjum. Dawny dom rodzinny. Nagle twarz mu się ściągnęła. Wskazał parterowy drewniak z werandą, sielski, zadbany z gontowym dachem, w głębi podwórza zabudowania gospodarcze. Tu mieszkał człowiek znany z pierwszego roku panowania Sowietów. Zrobił wiele złego kolegom, sąsiadom. Po wojnie służył miejscowej bezpiece (…) – Chodziłem z nim do jednej klasy w gimnazjum – zamyślił się Jurek – nie wiadomo, czy nadal tu mieszka... Może to on wydał go Ruskim i skazał na długie lata pobytu w tajdze? Nic więcej Jurek nie powiedział (…)”, M. Nowakowski, op.cit., s. 123-126.

[14] Brat, Jan Jaworowski, wyemigrował z Polski w 1963 r., mieszkał w Stanach Zjednoczonych i wykładał na uniwersytecie w Bloomington w stanie Indiana (P. Jaworowski).

[15] J. M. Szancer, Teatr cudów, Warszawa 2016 , s. 73.

[16] Ibidem, s. 73-74.

[17] D. Wróblewska, Szancerowskie książki, w: „Rocznik Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie” 1974, nr 4, s. 90.

[18] Przez dwadzieścia lat Jan Marcin Szancer był wychowawcą młodzieży artystycznej w pracowni ilustracji i książki warszawskiej ASP. Przedłużeniem tej funkcji była jego druga rola – kierownika artystycznego Biura Wydawniczego Ruch, które jako młody i zachłanny edytor anektowało sobie wszystkie nowe gwiazdy polskiej grafiki książkowej, gwiazdy – trzeba to przyznać – zapalone wcześniej nie bez pomocy profesora Szancera na Krakowskim Przedmieściu; D. Wróblewska, Szancerowskie książki…, s. 91.

[19] https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/1079392,Jan-Marcin-Szancer-odkad-pamietam-malowalem; „Pierwszym więc moim zadaniem było przyciągnięcie do swej pracy młodych, zdolnych grafików. Było mi to zresztą na rękę, bo mogłem teraz moją pracę pedagogiczną połączyć z ćwiczeniem i realnymi zadaniami, w które wprowadzałem moich uczniów i absolwentów. Po roku mojej działalności, kiedy zaczęto przebąkiwać o możliwości likwidacji takiej wydawniczej partyzantki, urządziliśmy w lokalu ZPAP wystawę projektów ilustracji do zaplanowanych książek. To posunięcie okazało się taktycznie słuszne, co więcej, weszło w tradycję i rokrocznie „Ruch” urządzał bardzo interesujące wystawy grafiki dla dzieci”, J. M. Szancer, op. cit., s. 146.

[20] J. M. Szancer, op. cit., s. 146.

[21] W. Włodarczyk, Akademia Sztuk Pięknych w latach 1944-2004, Warszawa 2005, s. 171-172.

[22] „Jubileuszowe wydanie Trylogii zaopatrzono w dosyć niezwykłą oprawę graficzną. Uważaliśmy, że Czytelnik chętniej spojrzy na oryginalne, siedemnastowieczne ilustracje lub ich fragmenty niż na kompozycje XX-wiecznych artystów Ten ambitny zamiar Wydawnictwa napotkał jednak na wiele trudności (…) Jedynie w wypadku Potopu, gdzie zachowały się świetne ryciny Erika Dahlberga, reprodukowane w dziele Samuela Pufendorfa: De rebus a Carolo Gustavo Sueciae rege gestis…, można było dać ilustracje bezpośrednio związane z historyczną fabułą książki. Inne ilustracje, wszystkie pochodzące z XVII wieku, stanowią plon dość długich poszukiwań. Większość z nich to fragmenty rycin zamieszczonych w wielu tomach Theatrum Europaeum, dzieł Freytaga: Architectura militaris…, a także kilkunastu mniej istotnych, obcych drukach. Niezwykle cennym materiałem okazały się akwaforty Stefano Della Belli z jego Wjazdu wspaniałego… oraz kilka rycin znajdujących się w Muzeum Narodowym. Także wszystkie mapy zamieszczone w tym wydaniu Trylogii, pochodzą z XVII wieku bądź są oparte na pierwowzorach z tego czasu”, nota redakcyjna w: H. Sienkiewicz, Pan Wołodyjowski, Warszawa 1966, s. 549.

[23] Ibidem, s. 2. 39

[24] „Miedzioryty Puffendorfa-Dahlberga i innych rysowników-grafików owej epoki, towarzyszących wodzom na polach bitew, w pochodach, chwytających na żywo oglądane krajobrazy, egzotykę nieznanych miejsc i ludzi, stały się pretekstem do własnej wypowiedzi artysty, którego język plastyczny, podobnie jak język literacki Sienkiewicza, obficie czerpał z materiału historycznego”, T.G.K., op.cit., s. 131-132.

[25] A. Szewczyk, Pracownia plakatu, w: Henryk Tomaszewski, red. A. Szewczyk, Warszawa 2014, s. 298.

[26] Ibidem, s. 298- 299.

[27] Ibidem, s. 300.

[28] H. Tomaszewski, w: Jerzy Jaworowski 1919-1975. Rysunek i grafika książkowa…

[29] Andrzej Heidrich, twórca banknotów, wywiad: T. Torańska, Warszawa 2011, s. 34.

[30] P. Jaworowski.

[31] A. Wincenjusz-Patyna, op. cit., s. 44-45.

[32] J. Olkiewicz, Blaski i Braki okładek, „Projekt” 1957, t. 2, nr 6, s. 26-29.

[33] A. Wincenjusz-Patyna, op. cit., s. 45.

[34] Andrzej Heidrich…, s. 30.

[35] J. S. Miklaszewski (1907-1982) w latach 1933-39 studiował na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Po wojnie, do 1950 r. pracował w Państwowym Liceum Technik Plastycznych Antoniego Kenara w Zakopanem, gdzie prowadził zajęcia z rysunku oraz kompozycji z liternictwem. W latach 1950-60 kierował pracownią graficzną a następnie był konsultantem do spraw artystycznych i graficznych Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”. Był też członkiem komisji ocen graficznych w Ministerstwie Kultury i Sztuki (H. Kenarowa, Od zakopiańskiej Szkoły Przemysły Drzewnego do Szkoły Kenara, 1978, s. 234; Polskie życie artystyczne w latach 1945-1960, red. A. Wojciechowski, Wrocław 1992; Jan Samuel Miklaszewski, wystawa rysunku, Galeria Kordegarda, 10.03-1.04.1979, Waszawa 1979, s. 1).

[36] Andrzej Heidrich, twórca banknotów..., s. 34.

[37] M. Smolak, Andrzej Heidrich, malarz polskich banknotów, Wrocław 2016, s. 10.

[38] Pułkownik Foster przyznaje się do winy (1952), Wyścig Pokoju, (1954), W pogoni za żółtą koszulką (1954) (T. Kowalski, Jerzy Jaworowski, „Wiadomości Filmowe”, 13.07.1958) oraz Wesołe Kumoszki z Windsoru (1951).

[39] E. Krasucki, Międzynarodowy komunista. Jerzy Borejsza. Biografia polityczna, Warszawa 2009, s. 194-195.

[40] Rozmowa z Józefem Wilkoniem z dn. 12.03.2019 (dalej: J. Wilkoń).

[41] „Młodożeniec jest bezsprzecznie najciekawszą indywidualnością w tej dyscyplinie. Jego okładki są inteligentne – posiadają ładunek dowcipu plastycznego i co jest może jeszcze bardziej ważne: są plastycznie drapieżne. Od plakatu różni ją jednak kameralność (...) Plastyczny dowcip plakatu to dowcip czytelny z daleka, dowcip hałaśliwy. Okładka jest bardziej intymna, skondensowana i to nie tylko dosłownie, w sensie formalnym”. „Marian Stachurski jest bez porównania bardziej opanowany od Młodożeńca. Jego dekoracyjne, kolorowe okładki są zbudowane statycznie, ich symbolika jest umiarkowana“, „Jerzy Jaworowski jest dość różnorodny. Od dobrych okładek literniczych (Rodzina Thibault) aż do swobodnych, udanych kompozycji (Opowiadanie fantastyczne Wellsa) – pozbawiony jest jakiejś specjalnej maniery, stara się zagadnienie okładki w zależności od charakteru książki rozwiązać możliwie niekonwencjonalnie. Kolor dawkuje ostrożnie, unika zbytniego efekciarstwa czy przesadnego rozmachu”, J. Olkiewicz, op.cit., s. 29.

[42] J. Wilkoń.

[43] Z. Schubert, Jan Młodożeniec, Warszawa 2000, s. 111.

[44] Tuszewski był przede wszystkim konserwatorem papieru, uczniem i następcą Bonawentury Lenarta, założyciela katedry konserwacji starych druków i grafiki na ASP. Zajmował się także liternictwem, grafiką użytkową, ekslibrisem, pracował w technice drzeworytu. Przed wojną był asystentem w Pracowni Liternictwa, po wojnie zorganizował pracownię na nowo. T. Polak, Profesor Tadeusz Tuszewski – pedagog, konserwator i artysta, w: Tadeusz Tuszewski. Grafika. Rysunek. Konserwacja dzieł sztuki, kat. wystawy 20.10 – 30.10.1987, Biblioteka Narodowa, pałac Krasińskich 3/5.

[45] T. Kłosiewicz, Jerzy Jaworowski 1919-1975, „Nowe Książki” 1975, nr 13, s. 79.

[46] M. Nowakowski, Pióro. Autobiografia literacka, Warszawa 2012, s. 59.

[47] Na podstawie utworu powstał także film A. Kotkowskiego Żółw (1973).

[48] W. Włodarczyk, op.cit., s. 265.

[49] „To pewnie Staszek wymyślał, że z rysunków ułożył obok siebie taką mozaikę, chyba wymyślili, że szpilkami do czegoś, ja potem to powtórzyłem w Zachęcie, no bo to nic piękniejszego. To do Janka bardzo pasowało, bo on tych próbek kolorów miał tysiące. Ja kupiłem chyba z kilkadziesiąt takich próbek, był to tak cudowny kolorysta! I akwarelkami i temperami, jak on to mieszał... Urodzony malarz” (J. Wilkoń).

[50] Z zagadnień grafiki książkowej..., s. 6.

[51] W 1964 r. Jaworowski miał ciekawy epizod filatelistyczny. Zaprojektował znaczki żeglarskich Mistrzostwa Świata w klasie Finn, Szybowcowych Mistrzostwa Świata, Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej oraz duży, okolicznościowy znaczek na Olimpiadę w Tokio. W 1965 r. za żeglarską serię ośmiu znaczków przedstawiających różne rodzaje jachtów otrzymał III nagrodę w konkursie na najpiękniejszy znaczek pocztowy roku według londyńskiego pisma „Philatelic Magazine” Wiąże się z tym pewna historia, bowiem jeden z tych nagrodzonych projektów został potem bezprawnie wykorzystany na zachodzie w kampanii reklamowej firmy Shell i gdyby nie brat, który dużo podróżował po Europie i zobaczył gdzieś billboard ze znajomym projektem, to Jerzy zapewne nie dowiedziałby się o tym. Udało się uzyskać minimalne odszkodowanie, które Jaworowscy przeznaczyli na zagraniczne podróże: do Francji, Włoch i Hiszpanii.

[52] „Praca ostatnio dobrze mi idzie to znaczy zaczynam zbierać owoce poprzednich lat. Jestem tu już bardzo znaczny i wszędzie skaczą nade mną. Zamówienia dostaje czasem bezpośrednio od samych dyrektorów wydawnictw, którzy mnie zapraszają do siebie”. (list do Jana Jaworowskiego, niedatowany).

[53] Jerzy Jaworowski, w: Wernisaż wystawy rysunków Jerzego Jaworowskiego, P.P. DESA, Galeria Sztuki Współczesnej „Zapiecek”, 2.10.1975, Warszawa 1975.

[54] W latach 1968-1989 naczelnym grafikiem była Danuta Żukowska, która dbała o dobry poziom estetyczny wydawnictwa. Badania radiacyjne w rolnictwie, 1969; Wirusy a istota życia, 1969; Hematologia weterynaryjna, 1973.

[55] Państwowy Instytut Wydawniczy podjął kolejną rocznicową edycję o cechach całościowych (…) Tym razem otrzymujemy tryptyk Baśni Hansa Christiana Andersena, rzecz ukazuje się w stulecie śmierci wielkiego poety – z wyjątkowo minimalnym jak na nasze obyczaje poślizgiem, zaledwie półrocznym. (…) Ilustracje trzech powyższych tomów powierzono trzem doskonałym plastykom, ciekawie zestawionym jako różne, a jednak silne indywidualności. Janusz Stanny, Jerzy Jaworowski (który nie dożył ukazania się edycji) i Andrzej Strumiłło, oto intrygujący triumwirat artystów, wiodących – każdy po swojemu i każdy wirtuozowsko – swoje własne „wariacje na temat Hansa Christiana”, S. Kobyliński, Andersen i inni, „Nowe Książki” 1976, nr 3, s. 1.

[56] „Najchętniej wybieram do opracowywania poezję, pewnie dlatego, że zostawia mi największy margines swobody interpretacyjnej, daje przeżycie. Niestety przyjemność tego typu staje się coraz rzadsza, bo tomikom poetyckim odmawia się luksusu komponowania układów graficznych i oszczędza jak może na ich szacie”. Z zagadnień grafiki książkowej…, s. 6.

[57] Jerzy Jaworowski 1919-1975. Rysunek i grafika książkowa

[58] W. Skrodzki, op. cit., s. 136.

[59] H. Tomaszewski, w: Jerzy Jaworowski 1919-1975. Rysunek i grafika książkowa…

 
Opublikowano Jeden komentarz

O Jerzym Jaworowskim

Kilka dni temu od prof. Piotra Jaworowskiego otrzymałem pracę magisterską pani Zuzanny Ciepielewskiej dotyczącą sylwetki i prac Jerzego Jaworowskigo, kiedyś znanego i wziętego grafika i ilustratora. Przytaczam tutaj zaledwie dwa akapity w oczekiwaniu na uzyskanie zgody na publikację większych fragmentów:

Jerzy Jaworowski urodził się 11 września 1919 roku w Augustowie w bardzo licznej i zamożnej rodzinie jako pierwszy, upragniony syn lekarza Jana Jaworowskiego i jego drugiej żony, Heleny z Heybowiczów. Miał dziewięć sióstr i młodszego o osiem lat brata. Międzywojenny Augustów był miasteczkiem półkresowym, pięknym uzdrowiskiem położonym wśród lasów i jezior. Mieszkało tam wielu Żydów, Tatarów, Litwinów, Rosjan. Dom, w którym wychował się Jaworowski należał do jego matki i był położony w centrum miasta przy ulicy 3 Maja 5 (dawniej Długiej), na przeciwko kościoła. Jaworowscy zajmowali pokoje na piętrze, pozostałe były wynajmowane lokatorom; na parterze znajdowało się mieszkanie i apteka państwa Worotyńskich. Kolorytu nadawał miasteczku stacjonujący w mieście pierwszy pułk Ułanów Krechowieckich, którzy w świąteczne dni organizowali huczne imprezy, defilady, jasełka.

Jan Leonard Jaworowski

Jan Leonard Jaworowski

Helena z Heybowiczów Jaworowska

Helena z Heybowiczów Jaworowska

Ojciec Jerzego, lekarz powiatowy i zasłużony społecznik, był znaną i szanowaną postacią na Suwalszczyźnie. W czasie zaborów działał w różnych organizacjach polskich, jednocześnie cieszył się szacunkiem władz, co w 1905 r. pozwoliło mu uratować wielu działaczy społecznych i politycznych przed represjami. W 1920 r. skazany przez bolszewików na rozstrzelanie, został uratowany dzięki pomocy ludności. Po pierwszej wojnie organizował służbę lekarską w powiecie augustowskim, utworzył szpital powiatowy i epidemiczny, organizował pierwsze kadry Polskiego Czerwonego Krzyża, Towarzystwo Przeciwgruźlicze. Był także prezesem Straży Ochotniczej, Związku Harcerstwa Polskiego i innych organizacji Otrzymał szereg odznaczeń państwowych. Był osobą bardzo lubianą i towarzyską. Matka była wierzącą katoliczką i osobą bardzo tolerancyjną, nigdy nie pozwalała na wrogie zachowania wobec ludności innego wyznania. Udzielała lekcji francuskiego. Jerzy nie był najlepszym uczniem, co przysparzało rodzicom zmartwień. Mimo wszystko, jako pierworodny syn, był ukochanym dzieckiem ojca, który zostawiał mu zawsze pełną swobodę.

Mam nadzieję wkrótce uzyskać zgodę autorki na publikację większych fragmentów jej pracy magisterskiej, by opublikować je na stronie głównej JZI. Jerzy Jaworowski był nie tylko znanym Augustowiakiem, ale poprzez swoich był rodziców silnie powiązany z miastem i regionem. Nazwisko Heybowicz pochodzi od pierwszych właścicieli majątku Grabowo położonego na pograniczu parafii janowskiej i bargłowskiej, a później majątku Janiszki w obecnej gminie Sejny.

Jerzy Jaworowski
Jerzy Jaworowski
 
Opublikowano Dodaj komentarz

Handel wyrobami szklanymi u Brzostowskiego

Otrzymałem właśnie najświeższy, czyli datowany na grudzień 2021 roku, numer miesięcznika “Nasz sztabiński dom”. Czytam tam zawsze teksty o historii regionu i o ludziach powiązanych z regionem. Od kilku miesięcy ukazuje się w tym miesięczniku rubryka “Wydarzenia ubiegłych stuleci”, w której nasza koleżanka, Urszula Zalewska przytacza wyciągi z ciekawych metryk sprzed stuleci, powiązanych z regionem obecnej gminy Sztabin. Moją uwagę przykuła wzmianka o śmierci Marcina Bernatowicza 202 lata temu i właśnie ten kilkuzdaniowy tekst zainspirował mnie do napisania tego posta.

Ów Marcin Bernatowicz (skądinąd wiadomo, że był synem także Marcina, najstarszego znanego z imienia protoplasty rodu Bernatowiczów z gminy Sztabin) zmarł 18 grudnia 1819 roku. U urzędnika stanu cywilnego zgon zgłaszali jego szwagier, Michał Karp, lat 38, gospodarz z Kunichy, oraz Józef Mikucki, lat 26, parobek u tegoż Michała Karpa. Tu mała dygresja. Po raz kolejny widać, że analiza całej metryki daje pełniejszy obraz sytuacji zmarłego. Choć bezpośrednio nie podano nazwiska małżonki Marcina Bernatowicza, to na podstawie podanych danych zgłaszających wiadomo, że pochodziła z Karpów. I to majętniejszych chłopów, skoro posiadali parobka.

Co jest takiego niezwykłego w tej metryce? Otóż czytamy dalej, że “Marcin Bernatowicz, gospodarz mający wieku swego lat około sześćdziesiąt, będąc w drodze przy towarze szklanym i chorując przez dni pięć, umarł w mieście Szczuczynie w domu sławetnego Karola Pożarskiego, cyrulika w Szczuczynie zamieszkałego, pod numerem dwusetnym w ulicy Grabowskiej”. Kościelny akt zgonu spisano 25 grudnia, zapewne w dniu pogrzebu Marcina. Fantastyczny zestaw informacji o okolicznościach śmierci! Nie dość, że wiemy czym zajmował się Marcin Bernatowicz, to wiemy jak długo chorował, u kogo zmarł, a także ile czasu trwał transport ciała z powrotem do miejsca jego zamieszkania, czyli do wsi Kunicha koło Sztabina. Dalej musimy uruchomić trochę wyobraźni i połączyć fakty z metryki z innymi faktami historycznymi, a zwłaszcza z postacią hrabiego Karola Brzostowskiego.

Karol Brzostowski, właściciel majątku Cisów, przyjął i zrealizował nową myśl – uprzemysłowienia gospodar­stwa wiejskiego. Zdając sobie sprawę z tego, że inaczej dochodów nie osiągnie, oraz ko­rzystając z miejscowych bogactw naturalnych postanowił rozwinąć działalność przemysło­wą. Już w 1819 podpisał umowę z majstrem kunsztu wyzwolonego fabryk huty szklanej, za­mieszkałym w królestwie pruskim Gustawem Uklańskim o budowę i wydzierżawienie manu­faktury szklanej w Koziej Szyi53 Tak więc urządził Brzostowski hutę szkła zwyczajnego o pół mili od Cisowa, a gdy dzierżawca nie umiał wyjść na swoje i w przeciągu roku zbankrutował, Brzostowski wciągnięty znacznym nakładem, musiał fabrykę sam dalej prowadzić.

Brzostowski sprowadził książki techniczne i wyuczył się na hutnika. Po kilku latach manufaktura zaczęła przynosić poważne dochody. Stała się znaną ze swych wyrobów nie tylko w Królestwie, lecz i w guberniach zachodnich carskiej Rosji. Szklana manufaktura stała się zaczątkiem osady fabrycznej zwanej Hutą Sztabińską. Zabudowania huty wysta­wiono w latach 1819-1820 i składały się one z hali huty, prostowni tafel szklanych, tłuczar­ni, potażni, magazynu wyrobów szklanych. Hala huty była jedną z największych w wówczas w Polsce, natomiast powierzchnia wszystkich budynków przemysłowych tej manufaktury nie ustępowała najsłynniejszym obiektom tego typu w kraju i w Imperium Rosyjskim. Wszy­stkie zabudowania wzniesiono z drewna na fundamentach kamiennych.

Prężnie działająca huta dawała zajęcie okolicznej ludności, czego przykładem jest choćby wymieniony akt zgonu Marcina Bernatowicza. Był on rolnikiem i nie zajmował się handlem wyrobami szklanymi. Okres zimy to czas zmniejszonej intensywności prac gospodarskich i prawdopodobnie najmował się do przewożenia transportu gotowych wyrobów do większych ośrodków miejskich, skąd były rozprowadzane w głąb Królestwa Polskiego i dalej, za granicę. Niewątpliwie Szczuczyn należał do takich miejsc. Było to miasteczko zamieszkałe w większości przez Żydów, którzy licznie trudnili się handlem.

Handlem wyrobami szklanymi zajmowali się również Żydzi z najbliższego Sztabina, i to bardzo licznie. To również widać po szybkiej analizie metryk z ówczesnej gminy krasnoborskiej w wyszukiwarce Geneo. Jeśli w polu “Szukaj dowolnego tekstu” wpiszemy ciąg znaków “szkł” (odpowiadających fragmentom wyrazów: szkłem, szkła, itp.) otrzymamy pokaźną listę osób wyznania mojżeszowego pochodzących niemal wyłącznie ze Sztabina:

Niestety Żydzi byli notowani we wspólnych dla wszystkich grup wyznaniowych metrykach cywilnych tylko w latach 1808-1825 i tylko te metryki, wraz z towarzyszącymi im szczegółowymi informacjami o profesjach, zostały zachowane i zindeksowane.

Rozwój miejscowości skończył się wraz ze śmiercią Karola Brzostowskiego w 1854 roku. Od tej pory zakłady przemysłowe zaczęły upadać, a mieszkańcy wsi zajęli się głównie rolnictwem. Na mocy testamentu Brzostowskiego uwłaszczono tam 53 rodziny na 499 morgach ziemi, co czyniło Hutę jedną z największych miejscowości w okolicy. Jednak w wyniku upadku przemysłu wiele rodzin wyjechało stamtąd i tym należy tłumaczyć brak wzrostu liczby mieszkańców po 1854 roku, a nawet spadek. W 1880 roku we wsi Huta Sztabińska notowano 47 domów i 450 mieszkańców.

Podobno po dziś dzień na polach, które znajdują się w miejscu dawnych zabudowań fabrycznych Brzostowskiego, można wyorać fragmenty jego szklanych wyrobów. Co jakiś czas zdarzają się całe, nienaruszone butelki mające dziś już niemal 200 lat. Kilka z nich znajduje się w Muzeum Ziemi Sztabińskiej oraz w prywatnych kolekcjach mieszkańców regionu.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Wspomnienia o moim Tacie, Ludwiku Bykowskim

Ludwik Bykowski w 1950 r.

Ludwik Bykowski w 1950 r.
Ludwik Bykowski w 1950 r.

„Nie umiera ten, kto jest w pamięci i w sercach, bo pamięć jest silniejsza niż śmierć”

Gdy zaproponowano mi napisanie wspomnień o  moim Tacie, w pierwszym odruchu chciałem odmówić. Jak bowiem sięgnąć pamięcią kilkadziesiąt lat wstecz? Jak z mgły wspomnień wyłowić to co jest prawdą, faktem, który zaistniał w rzeczywistości, a nie jedynie moim wyobrażeniem, powstałym z informacji uzyskanych znacznie później, z relacji innych osób? Spojrzenie małego chłopca na swego Ojca jest z natury rzeczy inne, niż dorosłego człowieka, a do tego trudno zdobyć się na chłodny obiektywizm, bo przecież pamięć Ojca to też i moje własne przeżycia, moje dzieciństwo, młodość, a również i chwila obecna. Wspomnienia to nie tylko fakty zapamiętane, to również – a może przede wszystkim – sfera przeżyć wewnętrznych, uczuć intymnych, o których niezręcznie opowiadać osobom postronnym. Zadanie więc wydawało mi się zbyt trudne. Po zastanowieniu się, a i ulegając namowom osób bliskich Tacie, zdecydowałem się podjąć próbę. Chcę tu przedstawić postać mego Taty widzianą oczami dziecka, a później, w miarę upływu czasu, dorosłego człowieka. Chcę pokazać Go jaki był w domu, wśród rodziny, jak żył na co dzień, czym żył, jak mieszkał i czym się interesował. Wybaczcie mi, jeżeli to co przeczytacie nie będzie w zgodzie z relacjami innych osób, a może i będzie niezgodne z Waszym wyobrażeniem o znanym  nauczycielu. Będą to wspomnienia o zwykłym życiu niezwykłego człowieka…

Kiedy myślę o moim Tacie, to zawsze widzę w nim mistrza ogrodnika. Nie ma w tym nic wyjątkowego, często tak postrzegamy nauczyciela, jego rolę w procesie wychowania młodych ludzi, właśnie poprzez analogię do ogrodnika i jego roślinek. Na pewno spotkaliście  na swojej drodze różnych nauczycieli. Niektórzy byli pasjonatami, którym towarzyszył błysk w oku i sprężysty krok, gdy zajmowali się tym, co naprawdę kochali. Byli też tacy, którzy zamiast podlewać swoje rośliny, nieświadomie je niszczyli, bo nie wiedzieli co jest w nauczaniu naprawdę ważne. Nauczyciel wskazuje najszybszą drogę do celu, ale nie pójdzie nią za Ciebie. Podobnie jak ogrodnik, nauczyciel nie może sprawić, ani zagwarantować, że roślina rozkwitnie i wyda owoce, jednak może stworzyć najlepsze możliwe otoczenie.

Trud i pracę nauczycieli właściwie oceniamy dopiero po latach, kiedy sami nabierzemy już życiowych doświadczeń. Zdajemy sobie sprawę, że ich wysiłki są duże, zaangażowanie wielkie, a efekty… na nie trzeba będzie poczekać. Zawsze zadawałem sobie pytanie, co zadecydowało, że tata dokonał tak wiele w swoim życiu, czy to związana z jego osobą wielka pracowitość, czy też olbrzymi upór były decydujące, że osiągnął tak wiele? Fizycznie był wątłym mężczyzną, w sumie raczej delikatnej, niezbyt mocnej budowy, ledwie średniego wzrostu. Natomiast jego wiedza, bezkompromisowość, zdolność do łączenia ludzi i kierowania nimi oraz ciągłe dążenie do wyznaczonego celu stały w wielkiej sprzeczności z jego wyglądem fizycznym. Nie sposób więc pominąć krótkiego życiorysu tak pozytywnej postaci.

Mój Tata, Ludwik Bykowski

urodził się 5 lutego 1928 r. w Łumbiach k/Sejn. Dawne dzieje rodziny Bykowskich nie są mi dokładnie znane, wiem tylko, że pradziadek Jerzy Bykowski  przybył do Łumbi ze wsi Krejwińce pod koniec XIX w. Podobno w ciągu swojego życia trzykrotnie był w Ameryce, gdzie zarobił na kupno gospodarstwa rolnego, a potem kupił je od Pietranisa, który swój majątek przepił. Jerzy ożenił się z Józefą Sławińską z Sumowa, której matka pochodziła z Widugier, z rodziny Gudziewskich i była narodowości litewskiej. Ich  syn, a mój dziadek Stanisław w 1927 r. ożenił się ze Stefanią ze Staniewiczów z Sumowa. Dziadek był człowiekiem niewykształconym, nie umiał pisać i czytać, natomiast babcia Stefania jak najbardziej i to ona przywiązywała dużą wagę do wykształcenia synów.

Synów było czterech, czterech „Ludwiczków” jak mówi moja mama. Bo i mój Tata najstarszy był w tej gromadce, a za nim Józef (1929), zawsze nazywany Ziutkiem, Stanisław (1931) i Romuald (1933).

I żyli tak razem: Stanisław ze Stefanią, babka Józefa, Teofila (siostra Stanisława) oraz chłopcy: Ludwiś, Ziutek, Stach i Romek; w zgodzie i bez większych nieporozumień. Matka zajmowała się głównie wychowaniem synów, a ojciec, ciocia Teofila i parobek pracowali na gospodarce. W czasie zimy kobiety przędły len, a w lecie surowe tkaniny były moczone i wybielane na słońcu. Natomiast babka Józefa zajmowała się głównie przędzeniem wełny. Gospodarstwo było zasobne i dobrze wyposażone, zaraz w pierwszych latach po I wojnie światowej kupiony został kierat, maszyna do młócenia tzw. targanka, wialnia – arfa do czyszczenia zboża, a ręczną sieczkarnię zastąpiono sieczkarnią na kierat. Natomiast do uprawy roli, oprócz pługa i bron, dokupiono kultywator, tzw. drapak oraz dwuskibowy pług.

Ludwik, jako najstarszy, najbardziej pomagał rodzicom, najczęściej poganiając konie w kieracie w czasie młocki lub przy sporządzaniu sieczki. Corocznym zwyczajem było, że 1. lutego wszyscy jeździli do Sumowa do rodziców Stefanii, na imieniny dziadka Ignacego, syna Ludwika. Ojciec Ludwika Staniewicza, a prapradziadek Ludwika Bykowskiego – Maciej Staniewicz pochodził ze szlacheckiego rodu z Wileńszczyzny. W dzieciństwie Ludwik często latem przebywał u dziadka Ignacego. Razem jeździli w pole, nad jezioro, razem pracowali, razem łowili ryby i razem odpoczywali. Dziadek miał duży sad, w którym rosły różne odmiany jabłek, gruszy, czereśni, porzeczek, agrestu i wiśni. Dziadek Ignacy bardzo znał się na sadownictwie i to on zasadził wiele drzew owocowych i krzewów w Łumbiach u moich dziadków, a rodziców Ludwika. Myślę dzisiaj, że to właśnie dziadek Ignacy miał największy wpływ na Ludwika, ale o tym później…

Swoją przygodę ze szkołą Ludwik rozpoczął od szkoły podstawowej w Klejwach. Była to jedyna  4. klasowa szkoła w okolicy, do której uczęszczało się 7 lat: do klasy I – 1 rok, do klasy II – 1 rok, do klasy III – 2 lata, a do klasy IV – 3 lata. W 1938 r., gdy Ludwik ukończył  trzecią klasę, dziadek Ignacy „załatwił” przyjęcie go do klasy czwartej, ale już do szkoły w Sejnach. Nie było to proste, gdyż dzieci ze wsi z zasady nie były tam przyjmowane. Do Sejn było około 6 km i chodziło się tam pieszo, za wyjątkiem zimy, kiedy Ludwiś mieszkał u wujka Ludwika Staniewicza, właściciela restauracji (!).

1 września 1939 r.

wybuchła II wojna światowa. Nikt nie był na to przygotowany, przez pierwsze dni było cicho i spokojnie, utrzymywała się piękna, letnia pogoda, kobiety wyrywały len, tylko czasami gdzieś przeleciał samolot… Niestety, rozpoczął się pobór mężczyzn do wojska, a po kilku dniach wkroczyli Niemcy, którzy następnie wycofali się i 17 września 1939 r. do Sejn wkroczyły wojska radzieckie. Po kilku dniach z kolei Rosjanie wycofali się, znów wkroczyli Niemcy i rozpoczęła się okupacja niemiecka. Szkoła została zamknięta, więc Ludwik zaczął uczyć się sam. W nauce pomagał mu kolega i sąsiad Czesław Nazarek. Był on starszy od Ludwika o 4 lata, miał skończoną przed wojną szkołę podstawową, ale chętnie pomagał młodszemu koledze, przynosił podręczniki do nauki i książki, które wypożyczał  od dziedziców, Dochy w Łumbiach i Borewicza w Klejwach.

W czasie okupacji obowiązkiem wszystkich było pomaganie Niemcom. Ludwik w  zastępstwie ojca pracował przy żniwach w majątku w Klejwach, którym zarządzał Niemiec. Natomiast zimą jeździł też do Radziuszek odśnieżać i odkopywać drogę. W wolnych chwilach dzieciaki jeździły na sankach i nartach, które Ludwiś, tak jak i inni chłopcy, miał zrobione z pnia brzozowego. Mimo okupacji, w latach 1941– 1943 młodzież zbierała się w niedzielę u Ludwika Falkowskiego, który miał akordeon na pedały. On grał, a koledzy tańczyli i bawili się.

22 czerwca 1941 r. mieszkańców Łumbi obudził odgłos wystrzałów armatnich, rozpoczęła się wojna między Niemcami i Związkiem Radzieckim. Opowiadano, że wiatr przyniósł z Litwy spalone karki papieru, były to kartki z książek i fragmenty dokumentów biurowych z Łoździej oraz Mariampola. 29 czerwca 1944 r. Ludwik otrzymał nakaz stawienia się do Suwałk na komisję poborową, kierującą do pracy na rzecz Niemców. Przydzielono go do pracy w tartaku w Suwałkach, a w połowie lipca, gdy wrócił z pracy, na kwaterze zastał mamę, która przyszła po niego i powiedziała „uciekajmy do domu, bo już blisko front”. Już pewnie nigdy się nie dowiem, w jaki sposób udało im się wydostać, w każdym razie pieszo wyruszyli w kierunku do Sejn. W Krasnopolu spotkali żandarma, pozdrowili go po niemiecku, a kiedy odeszli kilka metrów, matka rzekła do Ludwika „ofiarowałam Ciebie Pańskiemu Przemienieniu, którego odpust przypada na 6 sierpnia w Krasnopolu, to nas uchroniło”…

Poszli dalej, a po minięciu Pawłówki skręcili przez pola do wujka Feliksa Rutowicza, u którego Ludwik został, a matka wróciła do domu. U wujka spędził kilka dni, w dzień ukrywał się w lesie, a w nocy w ziemiance za budynkami. Front zbliżał się coraz bardziej, coraz więcej było wojsk niemieckich i ukraińskich, Ludwik przeniósł się więc do Konstantego Rutowicza, ale i tam nie było bezpiecznie, więc uciekł do lasu. Udając, że przewiązuje krowy dotarł do niego i w krzakach, w podmokłym terenie spędził noc. Następnego dnia w południe zdecydował się wrócić polnymi ścieżkami do domu, do Łumbi. Gdy doszedł nad jezioro w Stabieńszczyźnie, niespodziewanie natknął się na ludzi pędzących krowy z Litwy w obstawie żandarmów. Żandarmi nie wiedząc, że mają przed sobą uciekiniera, zagonili go do pomocy. Razem doszli do Skustel i dalej do Krasnopola, już w lesie  Ludwik chciał uciec, ale bał się, bo żandarmi zbyt dobrze pilnowali… W Krasnopolu zarządzono postój i odpoczynek. Wśród grupy pomagających był niemy mężczyzna z Romanowiec, którego Niemcy zwolnili do domu. Ludwikowi udało się jakoś dogadać z Niemcami, którzy zgodzili się, żeby odprowadził mężczyznę do domu. Szli bardzo wolno, słońce zachodziło, aż doszli  do lasu na rozwidleniu dróg do Romanowiec i Michnowiec, gdzie rozstali się. Ludwik poszedł dalej sam i o zmroku był w Łumbiach. Pierwszą noc spędził w krzakach, następnego dnia zrobił sobie kryjówkę w stodole w sianie, do której wchodził przez dziurę zrobioną pod fundamentem. Romek jako najmłodszy i najmniejszy przynosił mu śniadania i obiady, a wieczorem Ludwik na krótko opuszczał kryjówkę i jadał kolację w domu, z rodziną.

Front był coraz bliżej, słychać było strzały armatnie, coraz częściej latały samoloty. 31 lipca 1944 r. artyleria wkroczyła od wschodniej części wsi, a wieczorem 1. sierpnia strzały ucichły, jedynie całą noc było słychać, jak wojsko jechało w kierunku Klejw. Następnego dnia z rana, do wsi nadciągnęły tabory wojskowe Sowietów i rozłożyły się pod drzewami w sadzie Bykowskich. Po południu nastąpił ostrzał armatami od strony Klejw, po kilku dniach ucichło, słychać było tylko pojedyncze strzały na zachodzie. Front zatrzymał się na linii Wigier i nastąpił spokój do połowy października. Ojca w tym czasie nie było, w lipcu zabrany został przez Niemców do kopania okopów. Pozbawieni ojca Ludwik i Ziutek kosili zboże, w pracach jak mogli pomagali im Stach i Romek oraz matka, ciotka Teofila i babka Józefa. W „Borku” pod Sejnami stacjonowało wojsko sowieckie, żołnierze przyjeżdżali do wsi i pomagali w zwózce zboża, za co dostawali żywność. Front ciągle stał na Wigrach, a ojca dalej nie było…

Tymczasem we wsi zrodziła się myśl o organizacji szkoły. Przed wojną szkoła mieściła się we dworze dziedzica Dochy, który teraz zajęty był przez żołnierzy, wobec czego naukę  zorganizowano tymczasowo w domu Bykowskich, a nauczanie rozpoczęła przedwojenna nauczycielka, Janina Kasperowicz. 23 października 1944 r. Suwałki zostały wyzwolone, a gdy front przesunął się dalej na zachód, w listopadzie wrócił ojciec Ludwika, bardzo brudny i zawszony. Radość z jego powrotu była ogromna i rozpoczął się nowy okres życia. Niestety, nie działo się dobrze. Nie dość, że ojciec postrzegany jako kułak, był gnębiony przez władze komunistyczne, to domostwo nachodziły różne bandy i zmuszały do ukrywania ich i żywienia. Na wiosnę 4 kwietnia 1952 r. wykryto jedną z band i nastąpiły aresztowania. Ojciec Ludwika został aresztowany jesienią 1952 r. i otrzymał trzyletni wyrok. Spędził w więzieniu  trudne 1,5 roku, a był słabego zdrowia i mało odporny psychicznie. Ciężary prowadzonego śledztwa wpłynęły na pogorszenie zdrowia tak, że pozostałe mu lata życia, spędził  całkowicie zależny od opieki Ziutka i jego żony Zofii, którzy pozostali na gospodarstwie w Łumbiach.

W styczniu 1945 r. szkoła w Łumbiach od Bykowskich została przeniesiona do dworku Dochy. Tymczasem w Sejnach powstała szkoła średnia– gimnazjum i liceum. Koledzy rozpoczęli naukę już w 1944 r. bez Ludwika, który musiał za nieobecnego ojca pracować na gospodarstwie. Wystraszony poszedł do szkoły dopiero 1 września 1945 r., wprawdzie ukończył 4 klasy przed wojną i dodatkowo uczył się sam w czasie okupacji, ale trzeba było zdać egzamin do gimnazjum. Z matematyki dostał dwóję, ale mimo to został przyjęty z poprawką, którą oczywiście później zdał i to nad podziw dobrze…

Tak jak przed wojną, do szkoły chodziło się pieszo lub jeździło rowerem. Natomiast zimą rodzice wynajmowali kwaterę u Piotrowskiej lub Przeorskiej, gdzie Ludwik mieszkał z braćmi, Stanisławem i Romualdem, a gotowała im ciotka Teofila. Stach i Romek pamiętają, jak Ludwik troszczył się o nich, pomagał w lekcjach, był bardzo cierpliwy i wyrozumiały. Bracia większość czasu spędzali ze sobą, a jak powiedział Konfucjusz „Kto nabytą wiedzę pielęgnuje, a nową bez ustanku zdobywa, ten może być nauczycielem innych”. Nie dziwi więc, że bliskość pomiędzy braćmi, takie samo podejście do życia, wychowanie i ambicje wyniesione z domu, w przyszłości spowodowały wybór tej samej nauczycielskiej drogi…

W czasie okupacji i w pierwszych latach powojennych Ludwik przyjaźnił się z Czesławem, Janiną i Reginą Nazarek, z Jerzym i Ireną Wojtyra, z Aleksandrem i Teodorem Piotrowskimi, Wacławem, Janem, Edwardem i Marianem Kruszyłowicz, Hieronimem, Alfonsem i Stanisławem Półboczkami, Józefem i Heleną Tomczyk, Luśką Falkowską, Henrykiem Gniazdowskim. W niedzielę grali w siatkówkę, a wieczorem zbierali się na potańcówkach u Juliana Szarejki. Jeden z kolegów, Marian Kruszyłowicz wstąpił później do seminarium do Niepokalanowa, a po latach został biskupem.

Natomiast w szkole średniej najbliższym kolegą Ludwika był Wiktor Winikajtis z Nowosad. Wiktor był zdolny i pracowity, przepięknie malował, rzeźbił i bardzo dobrze się uczył, na samych piątkach. Ukończył gimnazjum, ale do liceum nie poszedł, bo chciał iść do seminarium. Niestety, jego matka nie wyraziła na to zgody, pragnęła bowiem, aby został na gospodarce, chociaż później nic nie wyszło z jej planów, bo zaprotestowali ojczym i siostra Wiktora. Winikajtis nigdy się nie ożenił się i zamieszkał w Wigrach przy kościele, cały czas prowadząc pustelniczy tryb życia. W klasztorze w Wigrach ciągle wiszą obrazy przez niego malowane. Został kościelnym, sprzątał klasztor i oprowadzał wycieczki po zespole kamedulskim, aż zmarł na zawał serca na Sylwestra 1994 roku. Został pochowany na cmentarzu w Wigrach, a społeczność wigierska wystawiła mu piękny pomnik.

W czasach Ludwika gimnazjum było czteroletnie, a liceum dwuletnie. W ciągu roku Ludwik zaliczył dwie klasy, a po ukończeniu gimnazjum zdał  tzw. małą maturę, a następnie  egzamin do liceum, do klasy o profilu chemicznym, która w tym czasie, jak i cała szkoła mieściła się w budynku Pietruszkiewiczów (a wcześniej w klasztorze). W maju 1949 roku Ludwik zdał maturę, a po otrzymaniu świadectwa maturalnego stanął na rozdrożu, czy uczyć się dalej, czy iść do wojska? Bardzo chciał studiować ogrodnictwo, ale szkoła która go interesowała, była zbyt daleko, bo aż w Puławach. Jedynym sposobem uniknięcia służby wojskowej było zostanie nauczycielem. Napisał więc podanie do Inspektoratu Oświaty w Suwałkach o przyjęcie do pracy. Został przyjęty i skierowany na dwutygodniowy kurs do Białegostoku, a po kursie zatrudniony w Szkole Podstawowej w Żwikielach. Szkoła mieściła się u gospodarza Zdanisa, nie posiadała żadnej dokumentacji, oprócz spisu uczniów i ich ocen. Wieczorami Ludwik prowadził kurs dla osób starszych, nie umiejących pisać i czytać. Jesienią i wiosną dojeżdżał  rowerem, a zimą mieszkał u Zdanisa. Po roku pracy, na własną prośbę został przeniesiony do 6. klasowej Szkoły Podstawowej w Czarnem, 10 km od Filipowa. Pracowało tam dwoje nauczycieli, w tym Eugenia Kierun z Suwałk. Mój Tata całe życie wspominał, że do Czarnego droga była okropna, błotnista, górzysta i kamienista, ale okolica była przepiękna…

Stryj Romek z rozrzewnieniem wspomina, jak Ludwik ze swoich poborów kupił do rodzinnego domu radio na baterie. Ach, co to była za radość! Kiedy nadawano muzykę, Romek otwierał nawet okno, żeby muzyka dolatywała do sąsiadów: „niech wiedzą, że mamy radio”.

18 kwietnia 1948 r.

w niedzielę, przy kapliczce w Łumbiach, Ludwik poznał Sabinę Stefańską z Kielczan, swoją przyszłą żonę. Spotkali się przypadkowo, ale szybko zaczęła  rodzić się przyjaźń. W 1951 r. Sabina ukończyła Szkołę Handlową i otrzymała maturę, a 11 lipca 1951 r. w środę o godz. 17.00 w kościele w Sejnach młodzi wzięli ślub. Wesele było huczne i długie, u  Stefańskich trwało całą noc aż do popołudnia w czwartek, następnie pojechali do Łumbi i tam bawili się do południa w piątek. Dopiero 13 sierpnia pojechali  rowerami do Krasnopola, aby w Urzędzie Stanu Cywilnego spisać akt małżeństwa.

Z dniem 1 września 1951 r. już razem, rozpoczęli pracę  w Szkole Podstawowej w Czarnem (70 km od Łumbi) razem z Romualdem Konewko. Szkoła mieściła się w trzech różnych budynkach, a ponadto do dyspozycji był również duży barak, gdzie urządzano imprezy artystyczne i zabawy taneczne. Młodzi małżonkowie otrzymali poniemieckie mieszkanie, a ich niewielki dobytek przywiózł furmanką ojciec Sabiny. W czasie wakacji, przez cały lipiec Sabina i Ludwik Bykowscy w celu zdobycia formalnych uprawnień do pracy w szkole, jeździli do Augustowa na kurs pedagogiczny, a zaledwie 2 dni po jego ukończeniu, 2. sierpnia 1952 r. o godz. 21.30 urodził się ich pierworodny syn – Grzegorz.

Rodzina powiększyła się i Inspektorat w Suwałkach przeniósł ich z dniem 1 września 1952 r. do Szkoły Podstawowej w Ogrodnikach. Rok później 1. września 1953 r. stopień organizacyjny szkoły podniesiony został do siedmiu klas, a do pracy przyszła nowa nauczycielka Leokadia Domańska z Ogrodnik. Ważnym i niezapomnianym wydarzeniem było całkowite zaćmienie słońca. Na rok przed zaćmieniem w Ogrodnikach zjawili się astronomowie i przygotowali bazę ze specjalistycznymi urządzeniami do obserwacji. Na dzień przed zaćmieniem słońca przyjechali naukowcy z Krakowa i zagranicy, a 30 czerwca 1954 r. w piękny, słoneczny dzień o godz. 12.00 nastąpiło zaćmienie. Wszystko poszarzało, wróble zaczęły głośno ćwierkać, kury gdakać, krowy ryczały. Tata opowiadał mi, że wtedy ja,  prawie dwuletni Grześ wziąłem przydymione szkoło, stanąłem tyłem do słońca i zawzięcie „obserwowałem” słońce. Tak rzadkie zjawisko było nam dane oglądać do 14.00, a później wszystko wróciło do normy…

Czasy były ciężkie, więc Sabina i Ludwik mieszkając w Ogrodnikach z różnym efektem  próbowali hodować świnie. Nieszczególnie rosły, więc na święta postanowili zakupić większego kabana na jarmarku w Sejnach. Niestety, następnego dnia w domu pojawiła się milicja z oskarżeniem, że zakupiony wieprzek miał nieodpowiednią wagę (!). Tata mój  wezwany został na posterunek Milicji w Sejnach, a następnie przewieziony do Prokuratury w Suwałkach, gdzie został aresztowany. Rodzice powiadomili Inspektorat w Suwałkach i wyłącznie dzięki inspektorowi, po kilku dniach pobytu w areszcie – więzieniu, w wigilię 1954 r. Tata został zwolniony. Niestety, po tym incydencie musiał zmienić miejsce pracy. Zgłosił się więc do Inspektoratu w Suwałkach, gdzie dowiedział się, że są wolne dwa miejsca w Starej Chmielówce. Dotarli tam 1 stycznia 1955 r. wraz z dziadkiem Stefańskim, który ponownie załadował cały ich dobytek na furmankę i przewiózł na nowe miejsce. Sąd nad Tatą odbył się później i „winowajca” został skazany na rok więzienia w zawieszeniu, skonfiskowano również wieprza i wymierzono karę pieniężną.

W Chmielówce było około 6 ha gruntu szkolnego i rodzice uczniów, szczególnie Konstanty Rozmierski i Wincenty Walendzewicz zachęcali moich rodziców do prowadzenia gospodarstwa. Zagospodarowali więc oni około 2 ha, a pozostałą część podzielili między sobą rodzice uczniów, w zamian rewanżując  się wszelką pomocą w uprawach. Młodzi dorobili się też krowy, świń, kur i gęsi, a na bagnistym Rososiu , tak jak wszyscy, kopali torf na opał. Zimą organizowali kursy dla dorosłych, a gdy zakupiono adapter, szkoła ożyła. Organizowano imprezy szkolne i zabawy taneczne, z których pieniądze przeznaczano na potrzeby szkoły. Po jakimś czasie została zorganizowana klasa siódma i doszedł trzeci nauczyciel – Romualda Harasim. Pomoc bardzo była potrzebna, tym bardziej, że obowiązków przybyło, i w szkole i w domu… w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 1958 r. urodziła się moja siostra Renata.

Tata cały czas pracował i uczył się, w 1956 r. w Studium Nauczycielskim w Warszawie, na kierunku geografia rozpoczął studia zaoczne, które ukończył w 1959 r. Zaliczył też w lipcu 1960 r. kurs dla kierowników szkół podstawowych.

Ja natomiast od trzeciego roku życia chodziłem do szkoły jako wolny słuchacz, uczyłem się długo i dokładnie, tylko w pierwszej klasie spędziłem aż  trzy lata. Wreszcie stwierdziłem, że nie chcę już chodzić ciągle do tej samej klasy i do tego bez wpisu do dziennika. Wtedy właśnie, chyba pierwszy i jedyny raz, wykorzystałem fakt posiadania rodzica nauczyciela, i to jak ważnego, bo będącego jednocześnie kierownikiem szkoły. Bowiem dopiero po formalnym uzyskaniu zezwolenia kierownika szkoły (czyli mojego Taty) rok wcześniej niż rówieśnicy,  w wieku sześciu lat formalnie rozpocząłem naukę. W Chmielówce ukończyłem pięć klas, ciągle niezadowolony, że uczą mnie rodzice, mają wysokie wymagania, a oceny stawiają niskie…

Pod koniec sierpnia 1963 roku całą rodziną przenieśliśmy się nowo wybudowanego domu w Sejnach. Doskonale pamiętam ten czas, radość z przeprowadzki, tęsknotę za ukochaną Chmielówką i niepokój, bo Tata zaczął bardzo poważnie chorować… Pierwsze symptomy choroby pojawiły się wprawdzie już w 1959 r., ale chyba nikt wtedy nie przypuszczał, że to początki krzyża, który Tata niósł przez całe życie…

Po przeprowadzce Mama otrzymała pracę w Szkole Podstawowej w Krasnopolu, a Tata na stanowisku kierownika w Szkole Podstawowej w Mikołajewie. W tym czasie w Komitecie Powiatowym PZPR sekretarzem od oświaty był Janusz Pawłowski, znający Tatę sprzed  wojny ze Szkoły Podstawowej w Sejnach, a po wojnie z gimnazjum. Tata był człowiekiem wykształconym, a takich wtedy brakowało, ponadto Pan Pawłowski znał Jego pracowitość i  możliwości. Wystąpił więc z wnioskiem o zatrudnienie Taty od 1. września 1964 r. w Inspektoracie w Sejnach na stanowisku podinspektora, pod skrzydłami inspektora Stanisława Ślimko. Mama natomiast znalazła pracę w Szkole Podstawowej Nr 2 przy Liceum Ogólnokształcącym w Sejnach.

Rok 1969 był jednym z trudniejszych lat w życiu moich rodziców. W dniu 1. września 1969 r. na polecenie władzy administracyjnej i politycznej Tata musiał zrezygnować z pracy w inspektoracie (rzekomo ze względu na stan zdrowia) i został zatrudniony jako zastępca kierownika w Szkole Podstawowej Nr 1 w Sejnach.

Na zawirowania zawodowe nałożyła się ogromna tragedia w życiu osobistym – w dniu 19 listopada 1969 r. zmarł mój 21. dniowy braciszek, Januszek. Rodzice, a szczególnie Mama bardzo długo rozpaczali po jego śmierci.

Gdyby miłość mogła Januszka ocalić, nigdy by od nas nie odszedł, ale miłość nie wystarczyła. Śmierć dziecka, nieważne w jakim wieku, jest czymś tak nienaturalnym i niewłaściwym, że po takiej tragedii trudno na nowo odszukać sens życia. Nawet gdy zaakceptuje się ten fakt i osiągnie w jakimś stopniu równowagę, radość na zawsze pozostaje niedostępna, chociaż wiemy, że:

“Śmierć nie jest końcem wszystkiego.
Przeszedłem tylko do sąsiedniego pokoju…

I dla siebie jesteśmy tym samym, czym byliśmy przedtem.
Zatem nazywaj mnie wciąż moim imieniem, mów do mnie, jak zawsze…
Nie zmieniaj tonu głosu, nie rób poważnej i smutnej miny.
Śmiej się, tak jak dawniej robiliśmy to razem…
Uśmiechaj się, myśl o mnie, módl się za mnie…
Niech moje imię będzie wciąż wymawiane, ale tak, jak było zawsze – zwyczajnie i
bez oznak zmieszania.
Życie przecież oznacza to samo, co przedtem, jest tym samym, czym zawsze było…
Żadna nić nie została przerwana…
Dlaczego więc miałbym być nieobecny w twoich myślach tylko dlatego, że nie
możesz mnie zobaczyć?
Czekam na ciebie bardzo blisko… Tuż-tuż…
Po drugiej stronie drogi.”

Mimo tego, że śmierć pojawiła się niespodziewanie i ukradła ukochaną osobę oraz uświadomiła, jacy jesteśmy wobec niej bezsilni, „trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe…”

W dniu  1. września 1970 r. Tata został powołany na kierownika Szkoły Podstawowej Nr 2 w Sejnach. Placówkę tymczasowo umieszczono w budynku Szkoły Podstawowej Nr 1, a 1.  listopada 1970 r. przeniesiono ją do budynku poklasztornego, a dopiero 4. stycznia 1971 r. do nowego, pięknego budynku. Zmieniły się przepisy, a z nimi nazewnictwo i Tata z kierownika stał się dyrektorem i był nim do utworzenia Zbiorczej Szkoły Gminnej, której dyrektorem został Józef Romantowski, natomiast on zastępcą do spraw Szkoły Podstawowej Nr 2.

28. listopada 1977 r. Tata ukończył Studium Zawodowe w Warszawie, uzyskując kwalifikacje równoważne z wyższym wykształceniem. Pod koniec 1979 roku przeszedł do pracy w zarządzie Oddziału Związku Nauczycielstwa Polskiego w Sejnach, gdzie pełnił funkcję sekretarza, a prezesem był Jerzy Zajkowski. W tym samym czasie Tata jednocześnie był instruktorem spółdzielni uczniowskich, kuratorem sądowym oraz działał na rzecz Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na terenie Powiatu Sejneńskiego. Po wprowadzeniu stanu wojennego w dniu 13. grudnia 1981 r. działalność związkowa została zawieszona, a Tata powrócił do Szkoły Podstawowej Nr 2 w Sejnach i został zatrudniony jako kierownik świetlicy, a u schyłku swojej pracy zawodowej w 1983 r. mianowany zastępcą dyrektora szkoły gminnej.

Z dniem 1 września 1984 r., po 35 latach pracy w szkolnictwie Ludwik Bykowski przeszedł na emeryturę, a z nim z 33-letnim stażem nauczycielskim żona, Sabina Bykowska. Nie zerwali od razu  więzi z zawodem i jeszcze przez 3 lata pracowali na połowę etatu. Potrzeba działania i bardzo silne więzy ze środowiskiem nauczycielskim nie pozwoliły Tacie siedzieć w domu i mimo coraz słabszego zdrowia, od października 1989 r. zaczął znowu pracować w Zarządzie Oddziału ZNP w Sejnach. Przepracował tam kilka kadencji wspierając i będąc wspieranym przez Leszka Kuleszę. Współpraca Panów układała się tak dobrze, że Tata nie umiał z niej zrezygnować, a może nie chciał…

Życie moich rodziców

nie było łatwe, zdominowane latami choroby Taty, który chyba uciekał w pracę, a czynny tryb życia nie pozwalał mu myśleć o swoich słabościach i poddawać się nim. Pamiętam szczególnie rok 1964, gdy Tata wysłany został na kurs podinspektorów oświaty do Warszawy, a tam stan jego zdrowia gwałtownie się pogorszył. Opowiadał, jak za radą wizytatora z Ministerstwa Oświaty udał się do lekarza prywatnego w spółdzielni lekarskiej i został skierowany do Przychodni Przyszpitalnej na ul. Goszczyńskiego. Tam wykonano badania i skierowano go do szpitala. Wyprosił jednak  zgodę na wyjazd do domu i powiadomienie rodziny. W domu spędził zaledwie jeden dzień, a wracając do szpitala był już tak bardzo chory, że stracił nadzieję na powrót do bliskich.

Okres od 1964 roku do 1992 to nieustająca huśtawka, stan zdrowia to się poprawiał, to znowu pogarszał, to skierowanie do szpitala, to wyjazd do sanatorium. Przez 20 lat Tata znajdował się pod opieką tego samego profesora, Witolda Bartnika. Często powtarzał, że to na jego „jelitach” Bartnik zdobył wszystkie stopnie naukowe, aż został profesorem. Tata coraz bardziej miał dość wszystkiego, tylko Mama niezmiennie, ze spokojem zajmowała się nim i nigdy nie okazywała zniecierpliwienia. Ostatni pobyt w szpitalu na Goszczyńskiego od 15 marca do 7 maja 1992 r. był szczególnie trudny, Tata stracił 15 kg i po konsultacjach trzech profesorów, podjęło decyzję o operacji. W dniu 11 maja 1992 r. profesor Bielecki w szpitalu na Czerniakowskiej przeprowadził u Taty 5-godzinną operację, podczas której zostało usunięte całe jelito grube, wykonano sztuczny odbyt na cienkim jelicie z prawej strony i zaszyto odbyt naturalny. 19 maja Tata został wypisany ze szpitala, ale to nie był koniec jego cierpień. Po powrocie do domu stan zdrowia bardzo się pogorszył i zaledwie po jednym dniu znowu znalazł się w szpitalu, tym razem w Sejnach. Wyglądał okropnie i wielu myślało, że nastąpi najgorsze… Chyba tylko cudem i dzięki doktorowi Cichockiemu, po dwóch  tygodniach nastąpiła poprawa zdrowia.

Dolegliwości jelitowe wprawdzie ustały, ale pojawiły się inne, związane z układem moczowym, prostatą, kamieniami w pęcherzu, zwyrodnieniem kręgosłupa i stawów,  wreszcie choroba padła na płuca. Wydawało się, że los nie może go bardziej dotknąć, gdy podczas ubierania choinki w grudniu 2011 r. Tata przewrócił się i złamał nogę. Znowu został przykuty do łóżka. Niespodziewanie jednak dla nas wszystkich, powoli, powolutku rehabilitacja zaczęła przynosić efekty i w maju 2012 r. Tata samodzielnie wyszedł do ogrodu!

W sumie spędził w różnych szpitalach 537 dni, 36 razy był pakowany do szpitala i 35 razy powracał do domu, z 36 pobytu już nie powrócił żywy. W dniu 6 marca 2012 r o godz. 10.00 serce mojego Taty przestało bić, a my pozostaliśmy bez Niego.

Umysł ludzki ma zdolność zapominania, częściej rzeczy złych niż dobrych. Wspomnienia, dobre wspomnienia pozostają na zawsze, cóż z tego, że po latach nie zawsze pamięta się szczegóły. Pozostają drobne skrawki pamięci, przeżycia i wrażenia, które układają się niczym mozaika w portret ludzi niezwykłych. Mimo upływającego czasu do tych wspomnień z sentymentem się powraca.

Wojenne i powojenne losy, często zupełnie przypadkowo rzucały ludzi w różne strony kraju. Zmieniali oni miejsca zamieszkania, szukali pracy, przystosowali się jak umieli najbardziej do otaczającej ich rzeczywistości. I tak rozpoczęli pracę pedagogiczną moi rodzice, Sabina i Ludwik Bykowscy. Przyszli nie do końca przygotowani do zawodu nauczycielskiego. Ci, którzy mieli chęć, odrobinę talentu pedagogicznego i dużo pracowali,  stali się dobrymi nauczycielami i pozostali w zawodzie do emerytury. Inni, słabsi, po jakimś czasie odchodzili. Oceniając pracę nauczycieli trzeba też pamiętać, że był to okres powojenny, zmiana ustroju, brak podręczników i największe nasilenie systemu stalinowskiego. Powodowało to dezorientację nauczycieli w treściach nauczania. Część podręczników np. do historii czy biologii było tłumaczonych z podręczników radzieckich przepełnionych cytatami z klasyków marksizmu, leninizmu i stalinizmu. Ponadto, z powodu braku pomocy dydaktycznych do wykonywania doświadczeń, nauczanie było, nazwałbym werbalne, a teoria wypowiadana przez pedagoga szczególnie musiała być zrozumiała i łatwo przyswajalna.

Ludwik Bykowski z zawodu geograf, z zamiłowania ogrodnik, szybko adoptował się w zawodzie nauczyciela i pięknie tej trudnej wiedzy uczył. Przedmiot przez niego wykładany nie podlegał ówczesnej ideologii, dlatego wiedza nie budziła wątpliwości. Dużo wymagał, często robił sprawdziany pisemne i kładł duży nacisk na samodzielne myślenie. Nie był pobłażliwy, a ja musiałem się szczególnie starać, żeby zdobyć dobrą ocenę. Jego osobowość budziła zarówno respekt, jak i ogromną sympatię. Zawsze poważny, schludnie ubrany, inteligentny i kulturalny w stosunku do uczniów. Entuzjazm i pogoda ducha, z jaką wykonywał swą profesję, były zjawiskiem niezwykłym, choć wówczas ja, pewnie nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę i nie zawsze potrafiłem to docenić. Tata uczył mnie od zawsze, a kiedy po wielu latach wspominam swoją edukację pod jego skrzydłami, mogę stwierdzić, że miałem dużo szczęścia, tak jak wszyscy ci, którzy wcześniej lub później znaleźli się w kręgu jego działania.

Nauczyciel powinien być przewodnikiem i mistrzem na wyboistej i krętej ścieżce edukacji. Dla wielu uczniów takim przewodnikiem i mistrzem był Ludwik Bykowski. Pewnie znalazłoby się wyszperanych z niepamięci wiele zdarzeń z życia szkolnego, które były dla mnie ekscytującym przeżyciem, ale niekoniecznie zainteresowało by to wszystkich. Gdy wspominam szkolne lata, myślę, że Tata dla wielu uczniów stał się autorytetem, o jaki wówczas nie było łatwo. Potrafił zmobilizować do nauki i zachęcić do działania, a swoją niezwykłą osobowością wywarł wpływ na dalsze życie i dokonywane wybory, moje też.

Tata był, choć to określenie może dzisiaj niemodne, człowiekiem renesansu. Potrafił zrobić praktycznie wszystko, co wymyślił, podejrzał u innych lub na prośbę swojej Sabinki, mojej Mamy. To ona powodowała, że uparty i nielubiący zmian człowiek, wróg szybkich decyzji, stawał się inny. Wiele jego działań było z inspiracji kochanej żony, dla niej zaakceptował budowę domu, dla niej modernizował go, upiększał i remontował, dla niej troszczył się o clematisy, które przywiozła z sanatorium z Kudowy Zdroju, a później kwitły w całych Sejnach…  A nie były to łatwe decyzje, bo zdrowie zbyt szybko przestało mu dopisywać. Pewnie ktoś inny pogrążyłby się w chorobie, w cierpieniu, a swoimi słabościami epatował otoczenie. Ale nie mój Tata, on z chorobą walczył, całe życie wspierany szczególnie przez Mamę i swojego brata Stacha, dla którego nie było zbyt dalekiej drogi, by dać mu tak potrzebną nadzieję.

Choroba tylko umacniała ducha Taty. Z natury był bardzo ambitny i pracowity, całym sobą oddawał się szkole, uczniom, pracy w Związku Nauczycielstwa Polskiego, rodzinie, przyjaciołom i ogrodowi. Właśnie ogród to szczególny rozdział w jego życiu. Jak napisałem wcześniej, młodziutki Ludwiś już w dzieciństwie, tak jak jego dziadek Ignacy Staniewicz, bardzo interesował się ogrodnictwem. Stryj Romek do dziś  pamięta, że od zawsze Ludwik czytał książki o tematyce ogrodniczej. Razem zbierali pestki dojrzałych owoców, potem Ludwik je wysiewał, hodował młode roślinki, sadził je i szczepił. W ten sposób koło domu rodzinnego w Łumbiach założył dość duży sad owocowy, w dużej mierze zachowany do dzisiaj. Całe życie kochał pracę w ogrodzie, a otoczenie naszego domu w Sejnach jest żywym dowodem jego pasji- praktycznie od nasionek wyhodował wszystkie drzewka i kwiaty. Uwielbiał pomidory i sadził je pod folią w ogromnych ilościach (nawet do 200 szt.). Oczywiście plony z nich uzyskiwane były zbyt duże dla rodziny, wobec czego rodzice z radością dzielili się nimi z przyjaciółmi, sąsiadami i znajomymi. Ich smak i zapach będziemy pamiętać zawsze…

Tata potrafił zrobić praktycznie wszystko, a że w domu podział ról był oczywisty. Mama była Dyrektorem Artystycznym, a Tata Wykonawczym, to i pole działania było ogromne: roboty wnętrzarskie w domu, w tym schody, boazerie, meble z korzeni, żyrandole, kwietniki, donice, wodospad z muszelek… Robił wszystko co wymyślił, podejrzał u innych lub na prośbę swojej Sabinki (i przy jej ogromnej pomocy). Wychowywanie pod czułym okiem matki spowodowało, że wszyscy czterej „Ludwiczkowie” byli (i są) wrażliwi na piękno i posiadali wyjątkowe zdolności manualne. Mój stryj Ziutek od lat zajmuje się stolarką i snycerką, a jego dzieła zdobią niejeden dom. Stryjowie Stach i Romek żyją otoczeni pięknem stworzonym przez siebie: stryj Stach tworzy niesamowite rzeczy  z korzeni drzew, a stryj Romek od zawsze hoduje kaktusy.

Nie zawsze się z Tatą zgadzałem, nie wszystkie jego decyzje rozumiałem i pochwalałem, ale zawsze mogłem z nim porozmawiać. Słuchał, choć czasem czerwieniał jak rak, a z uszu prawie leciała para, że taki smarkacz jak ja, chce być mądrzejszy od innych. Ale słuchał, nie uciekał, nie wymigiwał się od odpowiedzi. Nauczył mnie, że warto słuchać dzieci, że warto je poważnie traktować.

Jego szczególnym darem był łatwy kontakt z ludźmi i dziećmi, potrafił dotrzeć do ich umysłów i serc. Zawsze pogodny, chociaż nie zawsze było mu wesoło, dla każdego miał dobre słowo. Osoby potrzebujące pomocy nie były mu obojętne, zawsze wyciągał pomocną dłoń i zdarzało się, że wtedy zapominał o sobie. Z natury kochał ludzi i wielką frajdę sprawiało mu robienie im przyjemności. I tak np. „prezenty”, pamiętam te ogromne pudła z gromadą mniejszych w środku , a na końcu znajdowało się jeden mały, malutki cukiereczek (!), a ile śmiechu i radości przy tym było!

W pamięci przyjaciół Tata zapisał się jako serdeczny, koleżeński, starannie ubrany i zawsze szarmancki wobec kobiet. Pan Andrzej Sobuń, który tak pięknie Tatę pożegnał, określił go nawet jako „duszę zabaw tanecznych”! Tata zawsze lubił tańczyć, a wcześniej kiedy zdrowie dopisywało, nieraz był wodzirejem na zabawach, a ich uczestnicy doskonale pamiętają te kotyliony, mosty, para z góry, para z dołu, dowolny taniec z krzesłem  itp.

Z natury spokojny i cierpliwy, ale potrafił się też i rozzłościć. Trudno było go rozgniewać, ale jeszcze trudniej przeprosić…

Dzięki Tacie

Ludwik Bykowski w 1968 r.
Ludwik Bykowski w 1968 r.

wielu z nas połknęło jeszcze jednego bakcyla. Poznawanie świata! Może brzmi to nieco patetycznie, ale tak właśnie było, a zaczynało się od pieszych wędrówek po najbliższych okolicach. Tata od młodych lat interesował się historią ojczystą, zwłaszcza historią i zabytkami tych okolic, w których przyszło mu mieszkać. Tę pasję starał się i mnie zaszczepić zabierając ze sobą na liczne bliższe i dalsze wycieczki, zakupując przewodniki i mapy zwiedzanych okolic. Jego pasja krajoznawcza udzieliła się wielu osobom i dziś po wielu latach mogę stwierdzić, że to dzięki Tacie poznałem najciekawsze zabytki w Polsce, a zwiedzanie, poznawanie nowych miejsc, wędrówki po górskich szlakach stały się moją pasją. Połknąłem tego bakcyla jako dziecko i do dzisiaj nie wyleczyłem się. Tak samo jak i z grzybów, których Tata był ogromnym miłośnikiem. Zdarzało się, że razem z Mamą jeździli do lasu nawet 30 razy w sezonie!

W późniejszych latach, będąc już na emeryturze i działając w Związku Nauczycielstwa Polskiego, mimo choroby i zaawansowanego wieku, zorganizował wiele wycieczek po kraju i za granicę, w tym St. Petersburg, Lwów, Grodno, Nowogródek– Zaosie, Bohaterowicze nad Niemnem, Drezno, Praga, Wiedeń, Kaliningrad i inne…

Przyjaciółka rodziców, Pani Maria Koperek doskonale pamięta, że każda wycieczka była  starannie przemyślana i przygotowana. Ludwik w autokarze podchodził do każdego uczestnika, interesował się i troszczył, a jeżeli ktoś miał jakieś uwagi, starał się pomóc. Dokumentował te wyjazdy wykonując wiele zdjęć, zapisując swoje spostrzeżenia, robiąc notatki  co później było wykorzystywane w prowadzonych przez niego kronikach. Zebrane materiały segregował tematycznie, a następnie zasiadał do starej maszyny do pisania i pisał …Były tych materiałów całe stosy, nie zawsze w porządku utrzymywane. Uwielbiał gromadzić rupiecie i  z żalem pozbywał się czegokolwiek. Patrzyliśmy z uśmiechem na jego bałaganiarstwo, na jego domowe muzeum, ale też sami z niego korzystaliśmy spędzając czas na wspominkach. Tata bardzo lubił wszelkie jubileusze, uroczystości rodzinne i dał temu wyraz w pozostawionych przez siebie albumach i dziennikach. Taka postawa zresztą bardzo jednoczyła rodzinę, bliższą i dalszą.

Mimo coraz mniejszej wydolności fizycznej wykorzystywał każdą okazję, aby pracować w ogrodzie i przy biurku, choć godzinę, choć kilka chwil. Była w nim ogromna potrzeba ciągłych uzupełnień i zmian w swoich kronikach, albumach i dziennikach. Podświadomie, a może z pełną świadomością chciał przekazać jeszcze coś więcej nam i historii. Odszedł, a ja stojąc nad jego grobem pomyślałem, że w naszej sejneńskiej ziemi zakopana będzie tylko niewielka jego część, znacznie więcej będzie nadal przebywać z nami…

Już na pełnej emeryturze, bez szkoły i bez Związku, pozostawał w stałej łączności ze swoim środowiskiem. Ciągle stanowił niejako pomost między przeszłością i teraźniejszością. Był taki dumny, że córka Renata poszła w jego ślady.

Za swoją działalność został uhonorowany takimi odznaczeniami, jak: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Złoty Krzyż Zasługi, Medal 40-lecia Polski, Medal za długoletnie pożycie małżeńskie– 50 lat, Złota Odznaka ZNP, 50-lecie członkostwa w ZNP, Odznaczenie za zasługi dla Województwa Suwalskiego, Medal 100-lecia ZNP.

Na swoje odejście Tata przygotowywał nas od dawna. Byłoby spłyceniem powiedzieć, że to ostatnie tygodnie spędzone w szpitalu, czy też długotrwała choroba przygotowały nas na dzień Jego odejścia. Na to, że nie trwamy dzisiaj w przygnębieniu i rozpaczy, chociaż zawsze będziemy za Nim tęsknić, złożyło się całe jego życie. Nie można powiedzieć, że nie chciał dłużej żyć. Chciał i to bardzo, ale żyjąc miał tę świadomość, że nadejdzie niebawem ten dzień i przyjdzie zdać rachunek ze swego życia. Do ostatniej chwili planował, co jeszcze ma do zrobienia tu na ziemi. Czekał na nadejście wiosny, aby razem z nią nabrać nowych sił, by dalej nam pomagać, służąc radą i pracą. Jego plany i to te z ostatnich tygodni, miesięcy, jak i te sprzed kilku czy kilkunastu laty, zawsze uwzględniały jeden zasadniczy element, na którym budował całe swoje życie. Tym elementem, tą skałą, na której wszystko opierał była miłość do rodziny, gorąca wiara  i nauka Kościoła przekazana przez matkę.

Dziesięć przykazań, którymi kierowali się moi rodzice, było dla Nich kanonami postępowania, a nie pustymi słowami bez pokrycia. To było jedyne prawo, które starali się zachowywać w życiu i uważam, że udało się im.

Sejny, 6 marca 2013 r.

„Bólu nie gasi żadne ukojenie i ból ten chowamy skrycie, bo łez naszych nikt nie zrozumie, ale dalej, dalej jest życie…”

Zdjęcia z archiwum autora

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Jak powstał film “Podróż do Augustowa”

Na naszym kanale YouTube znajduje się film Naomi Sokol Zeavin pt. “Podróż do Augustowa”. Materiały do tego filmu kręcone były w 1981 roku i właśnie Augustów z tamtego czasu został na filmie uchwycony. Film dotyczy historii augustowskich żydów i ich upamiętnienia poprzez budowę pomnika na starym cmentarzu żydowskim, a poniższy, niezwykle ciekawy tekst z kolei w szczegółach opowiada jak powstał ten film. Jeśli interesuje Cię kultura i historia Żydów Suwalszczyzny, wesprzyj tłumaczenie “Księgi pamięci Żydów augustowskich”: https://jzi.org.pl/kategoria-produktu/kpza/


Podczas pełnej przygód podróży do krajów za ówczesną żelazną kurtyną w pewnym momencie znalazłam się wraz z moim byłym mężem w komunistycznej Warszawie. Był rok 1979. Siedząc w hotelowym lobby zapytałam Zaszę, naszą przewodniczkę, czy moglibyśmy opuścić grupę i wyruszyć w czterogodzinną podróż do Augustowa, gdzie urodził się mój ojciec. Chciałam zobaczyć, gdzie mieszkało wiele pokoleń rodziny Sokolskich. Przewodniczka poprosiła zaprzyjaźnionego mężczyznę, aby nas tam zawiózł; mówił po polsku i niemiecku, ale nie potrafił mówić po angielsku.

Przez całą podróż wąskimi, krętymi drogami moje serce łomotało. W końcu dotarliśmy do ładnego rynku w miasteczku położonym na obszarze przepięknego Pojezierza Augustowskiego. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił nasz kierowca, było odpytanie młodej blondynki w kiosku informacyjnym, czy wie, gdzie kiedyś był żydowski cmentarz. Miała na imię Anna. Powiedziała, że nie wie, ale zabrała nas do swojego domu w pobliżu, do swojej matki – Reginy Buksińskiej, która była jedyną nauczycielką angielskiego w tamtejszym liceum. Z domu wyszła drobna kobieta, poniżej półtora metra wzrostu, tuż po czterdziestce, z tak wielkim uśmiechem jak ona sama.

Regina od razu zabrała nas do domu Józefa Babkowskiego. Był mocno zbudowanym, krzepkim mężczyzną, miał siedemdziesiąt dziewięć lat. Głębokie zmarszczki na jego twarzy wyrażały jego ciężkie i pracowite życie. Pan Babkowski był uważany za historyka miasta. Przez całą wojnę ukrywał małą żydowską dziewczynkę, ryzykując bezpieczeństwo swoje i swojej rodziny. Pamiętał rodzinę Sokolskich i powiedział, że robił zakupy w dwóch sklepach, których byli właścicielami. Podniósł rękę i wyciągnął ją, niezbyt wysoko, i powiedział: „Och, to byli porządni, niewysocy ludzie”. Prawdę mówiąc, mój ojciec był najwyższy z sześciu braci i dwóch sióstr, a miał tylko 168 cm wzrostu.

Regina Buksińska i Józef Babkowski. Kadr z filmu"Podróż do Augustowa"
Regina Buksińska i Józef Babkowski. Kadr z filmu”Podróż do Augustowa”

Oprowadził nas po rynku i pokazał, gdzie mieszkała moja rodzina. Powiedziałam, że chcę iść na cmentarz, aby złożyć wyrazy szacunku. Regina powiedziała “Cmentarza nie ma”, a pan Babkowski powiedział “O tak, jest” i poprowadził nas na długi spacer przez miasto do gęstego lasu. Odpychając gałęzie od twarzy, zdałam sobie sprawę, że cmentarz już nie istnieje. Pan Babkowski mówił dalej po polsku, a Regina tłumaczyła, że Niemcy zabrali wszystkie macewy i wykorzystali je do budowy dróg i chodników, resztę ułożyli w żydowskim getcie. Zapytałam: „Czy ciała nadal tu są?” Jego odpowiedź brzmiała: „Tak”. Stanie na grobach moich krewnych sprawiało, że czułam się dziwnie. W lesie stał piękny drewniany dom, w którym niegdyś przygotowywano ciała do żydowskiego pochówku, teraz mieszkała w nim polska rodzina. Tuż obok cmentarza żydowskiego stał duży cmentarz katolicki. Był całkowicie nienaruszony, wszystkie groby były na swoich miejscach.

Pan Babkowski powiedział wtedy: „Przejdźmy na drugą stronę miasta, gdzie było getto”. Dotarliśmy do niedużej dzielnicy małych domów. W rogu dużej działki znajdowało się wiele pogruchotanych nagrobków, pogrążonych w wysokiej trawie. Opowiedział nam wtedy, jak w 1941 roku, kiedy Niemcy weszli do miasta, zabrali wszystkich Żydów w wieku 15-65 lat i rozstrzelali ich w lasach pod Szczebrą, w sumie tysiąc pięćdziesięciu mężczyzn. Powiedział, że mimo odległości ludzie w mieście słyszeli wystrzały i strasznie się bali.

Macewy na terenie dawnego getta żydowskiego na Barakach. Widok z roku 1980 (po lewej) i współczesny (po prawej)
Macewy na terenie dawnego getta żydowskiego na Barakach. Widok z roku 1980 (po lewej) i współczesny (po prawej)

Wszyscy wpakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy do lasu, niedaleko miasta, by zobaczyć, gdzie miało miejsce to przerażające wydarzenie. Wysokie sosny wznosiły się ku niebu. Ojciec opowiadał mi o pięknych polskich lasach. W tym momencie drzewa nie wydawały mi się już tak piękne i nie mogłam się doczekać powrotu do Warszawy. Ulżyło mi, że moi dziadkowie zmarli śmiercią naturalną na początku lat trzydziestych.

Byłam naprawdę przygnębiona w drodze powrotnej do hotelu. Milczałam, co jest u mnie rzadkością. Postanowiłam wtedy, że muszę coś zrobić, aby upamiętnić bliskich i wszystkich tych, którzy zginęli w Holokauście. Trudno było w to uwierzyć, ale teraz ani jeden mieszkaniec Augustowa nie był Żydem.

Po kilku tygodniach poważnych przemyśleń zadzwoniłam do Ambasady Polskiej w Waszyngtonie i umówiłam się na spotkanie z I sekretarzem, panem Bronisławem Stawińskim. Pojechałam się z nim zobaczyć, bo było to tylko czterdzieści pięć minut jazdy od mojego domu w Wirginii. Kiedy wszedł do pokoju, od razu pomyślałam, że wygląda jak mój zmarły ojciec. Rzeczywiście, powiedział mi, że jego babcia była Żydówką, a rodzina ukrywała się w czasie wojny w lesie. Powiedziałam mu, że chciałabym odrestaurować cmentarz żydowski i wybudować pomnik na cześć ludzi narodowości żydowskiej, którzy zginęli w Holokauście.

Sekretarz Stawiński był bardzo życzliwy i powiedział, że skontaktuje się z burmistrzem Augustowa((W tamtych czasach na czele władz miasta stał nie burmistrz lecz naczelnik)) w celu uzyskania pozwolenia na budowę pomnika. Burmistrz odrzucił naszą pierwszą prośbę, ale nalegaliśmy i za drugim razem dostaliśmy pozwolenie. Sekretarz Stawiński skontaktował mnie wtedy z organizacją żydowską zrzeszającą wszystkich Żydów w Polsce; ich siedziba mieściła się w Warszawie. Grupa nosiła nazwę Związek Religijny Wyznania Mojżeszowego, a prezesem był Moses Finkelstein. Pan Finkelstein zrobił dla nas wszystko. Sporządził plany, które wysłałam, i załatwił wszystkie potrzebne na tym etapie pieniądze. Jego partnerem w organizacji był nieżydowski szef biura Jerzy Komack. Razem odbyli kilka podróży z Warszawy do Augustowa na spotkanie z burmistrzem i ustalenie, gdzie będzie pomnik i jak duży może być ogrodzony teren.

Po powrocie do domu w Wirginii postanowiłam odwiedzić chrześcijańskie cmentarze z dużymi, wysokimi nagrobkami, aby znaleźć pomnik, który mi się podobał. Znalazłam ten idealny na cmentarzu w Aleksandrii w Wirginii i zrobiłam mu zdjęcie. Następnie udałam się do polskiego kamieniarza w Arlington w stanie Wirginia, który był na tyle uprzejmy, że bez wynagrodzenia narysował mi szkic pomnika i zwymiarował go. Napisał też instrukcje, jak ciąć kamień i jakiego materiału użyć. Wysłałam szczegóły i zdjęcia do Polski i już na miejscu zatrudniono rzeźbiarza Tobiasza Jana Trzcińskiego.

Przede mną były teraz dwa duże projekty; jeden, aby znaleźć inne osoby pochodzące z Augustowa, a drugi, aby zebrać pieniądze na budowę pomnika. Pan Stawiński podał mi nazwę i numer telefonu organizacji w Nowym Jorku „Independent Suwalk and Vicinity Benevolent Association” (Niezależne Stowarzyszenie Dobroczynne Suwałk i Okolic), która została powołana w 1905 roku. Mój ojciec przez lata chodził tam na zebrania. Pewnego lata moi rodzice zaopiekowali się Stanleyem, synem jednego z członków, który akurat przechodził przez niełatwy proces rozwodowy. Tak bliscy byli ludzie lata temu.

Pewnego dnia pojechałam z córką Jill pociągiem do Nowego Jorku na spotkanie z pochodzącym z Augustowa członkiem „Independent Suwalk and Vicinity Benevolent Association”. Był to wielkoduszny i elegancki człowiek, Sam Grodowski. Opowiedział mi o dwóch kobietach, które również przybyły z tej okolicy, Lubie Lewinson i Racheli Nunburg. Rachela mieszkała niedaleko mnie, w Maryland.

Pojechałam porozmawiać z Rachelą w kolejnym tygodniu. Kiedy weszłam do koszernego sklepu spożywczego, siedziała za ladą i nie chciała wstać. Była raczej zdystansowana i nieufna wobec mnie. Zrozumiałam, kiedy powiedziała mi, że była w obozie koncentracyjnym. Po chwili ożywiła się i obiecała przekazać darowiznę. Powiedziałam jej, że skontaktuję się z nią, kiedy zbiorę wszystkie pieniądze.

Przeprowadziłam kampanię zbierania funduszy, wysyłając listy i dzwoniąc do ludzi. Wykorzystałam adresy i telefony rodziny i znajomych, moje członkostwa w klubach, gazety i radio. Najwięcej pieniędzy otrzymaliśmy od rodziny i bliskich. Byłam bardzo aktywna politycznie, więc miałam dużą bazę adresową. Darowizny przyszły od gubernatora Wirginii Johna Daltona, naszego kongresmana Joela Broyhilla i członka Rady Nadzorczej1 Toma Davisa.

Była podobna ilość osób pochodzenia żydowskiego i nieżydowskiego, które przekazywały datki. Udało się zebrać wszystkie potrzebne fundusze! I ponieważ byłam członkiem Gildii Aktorów Filmowych i Amerykańskiej Federacji Telewizji i Radia, pomyślałam, dlaczego nie sfilmować ceremonii. Jeden z hojnych pacjentów mojego byłego męża, pan Don McNary, wsparł realizację filmu.

Lekcje polskiego brałam u przyjaciółki sekretarza Stawińskiego, młodej kobiety o imieniu Mira Creech((https://pl.wikipedia.org/wiki/Mira_Modelska-Creech [przyp. red.])). Została moją nauczycielką i przyjaciółką. Naprawdę potrzebowaliśmy więcej pieniędzy, a jej mama w Warszawie pomogła nam wymieniać pieniądze na czarnym rynku. Jej siostra Anna została moją tłumaczką, a także zatrudniła dla mnie polską ekipę filmową Interpress. Kazano mi przywieźć własny film Kodaka, ponieważ w Polsce brakowało filmu.

W 1981 roku, zaledwie rok po tym, jak napisałam do organizacji żydowskiej w Polsce, polecieliśmy do Polski na poświęcenie pomnika. Był sierpień, pogoda była naprawdę ciepła i nie zanosiło się na deszcz. Zatrzymaliśmy się w hotelu Victoria w centrum Warszawy, ale większość czasu spędziliśmy w domu Modelskich – Miry i jej mamy. Był to okres braków żywnościowych, a mimo to byli bardzo gościnni. Solidarność zyskiwała wpływy i wyglądało na to, że Rosjanie mogą wkroczyć siłą i przejąć miasto.

Hotel Victoria Intercontinental przy ul. Królewskiej w Warszawie. Początek lat 80-tych
Hotel Victoria Intercontinental przy ul. Królewskiej w Warszawie. Początek lat 80-tych

Sytuacja była bardzo napięta i trudno było zdobyć jedzenie. Trzeba było czekać w długich kolejkach po chleb, a potem przejść do innej kolejki po trochę mięsa. Zdobycie kanapki zajęłoby cały dzień. Moja przyjaciółka Mira i jej siostra Anna zabrały nawet trochę papieru toaletowego z naszej hotelowej łazienki. Policja pilnowała hotelu, więc tylko goście hotelu mogli wejść. Ludzie mieli pieniądze, ale nic nie było w sklepach. Pewnego dnia staliśmy w długiej kolejce po faszerowaną bułkę, nie z hot dogiem, ale z grzybami.

To był trudny czas na wykonanie tego, co planowaliśmy, ponieważ w Polsce panował stan wojenny((Tu autorka się myli, gdyż stan wojenny został wprowadzony dopiero 13 grudnia 1981 roku [przyp. red.])). Już następnego dnia, kiedy byliśmy w Augustowie, filmowaliśmy uroczystość, to nasz hotel w Warszawie, hotel Victoria został otoczony przez polskich żołnierzy powstrzymujących z bronią w ręku protestujących członków Solidarności. Moja ekipa filmowa bardzo martwiła się o moje bezpieczeństwo, a ja martwiłam się o ich rodziny.

Przyjechaliśmy do Polski z kartonami jedzenia, cukru, mąki, z papierosami i prezentami dla wszystkich, którzy nam pomogli. Kiedy kręciliśmy scenę ze mną siedzącą na ławce na rynku, kobieta krzyczała przez okno po polsku: “Daj nam jedzenie! Nie rób nam zdjęć!”

Dzień przed ceremonią biegaliśmy i kręciliśmy różne sceny, m.in. tę w lesie z panem Babkowskim i wywiady w hotelu. Następnego dnia na ceremonii byłam szalenie podekscytowana, bo polskie flagi zasłaniały las przed pomnikiem na cmentarzu. Wokół ogrodzonego terenu posadzono rośliny podarowane przez miasto. Dwadzieścia osiem organizacji podarowało kwiaty i postawiło je na pomniku. Harcerze i harcerki stanęli na straży honorowej i także wręczali kwiaty. Sekretarz partii komunistycznej mówił najpierw o „tej historycznej okazji”, a następnie przemówił burmistrz witając nas wszystkich oraz wspomniał o obywatelach Polski, którzy zginęli i zostali pochowani na tej świętej ziemi. Ksiądz Zdatowski również przemówił i powiedział, że ma wielki szacunek dla Żydów, gdyż on również przebywał w obozie koncentracyjnym w Moghaven((Prawdopodobnie chodzi tu o obóz koncentracyjny Mauthausen)). Podziwiał ich wolę przetrwania, bez względu na to, jak ciężko im było; byli chłostą zmuszani do ciągnięcia wozów, upadali, a potem wstawali i ciągnęli je dalej. Mówił o pamięci o Żydach i poszanowaniu ich wspomnień.

Pan Finkelstein przemawiał mówiąc: „W czasie, gdy do Augustowa weszli Niemcy, jedna trzecia z 4000 jego mieszkańców było Żydami. Prowadzili aktywne życie ramię w ramię z nieżydowskimi mieszkańcami tej społeczności. Byli kupcami, wykwalifikowanymi rzemieślnikami i fachowcami. Niektórzy z nich mieli młyny i liczne sklepy. To była dobrze prosperująca społeczność żydowska. Mieli bibliotekę i pomagali biednym. Mieli wiele synagog, w których mogli się modlić, tak jak wy macie kościoły. Wyszkolili też wielu gojow i nauczyli ich handlu. Byli prawdziwymi sąsiadami i przyjaciółmi”. Rabin Hertz, przyjezdny rabin skandował piękne słowa za zmarłych: „Al moleh rak hamim”. W tym czasie w Polsce nie było stałych rabinów. Rabin Hertz pochodził z Brooklynu w USA.

Mówiłam przez kilka minut. Przemowa, którą przygotowywałam po polsku przez pół roku, uleciała mi z pamięci, gdy zobaczyłam te wszystkie twarze patrzące na mnie. Położyłam kamień na pomniku i powiedziałam, że zgodnie z tradycją żydowską zostawiamy kamienie na grobie, który odwiedziliśmy, aby pokazać, że tam jesteśmy i że nam zależy. Anna przetłumaczyła wszystko, co powiedziałam, zakończyłam słowami „jen-koo-yea” po polsku (dziękuję) i to sprawiło, że wszyscy się uśmiechnęli i klaskali. Następnie wykopałam mały dołek w polskiej ziemi i zakopałam puszkę ze wszystkimi nazwiskami tych, którzy przekazali pieniądze na urzeczywistnienie tego marzenia.

Na uroczystość przyszły trzy osoby, z którymi kontaktowałam się w Ameryce. Pan Sam Grodowski opuścił Augustów w latach 30-tych jako młody chłopak. Rachael Nunburg, ocalała z getta w mieście, spędziła trzy lata w Auschwitz i której ojciec był jednym z mężczyzn rozstrzelanych w lesie. Uczestniczyła również Luba Feldman, słodka kobieta z New Jersey. Tuż po uroczystości pan Grodowski zaaranżował płatne przeniesienie nagrobków z żydowskiego getta i umieszczenie ich za pomnikiem.

Uroczystość odsłonięcia pomnika na starym cmentarzu żydowskim w Augustowie. Kadry z filmu “Podróż do Augustowa”

Cała nasza czwórka przekazała datki, dlatego po jednej stronie pomnika umieściliśmy cztery nazwiska: Sokolsky, Grodowski, Lewinson i Słowatychi. Po nich następują słowa: „Miejsce poświęcone – na tym cmentarzu spoczywają tysiące Żydów mieszkańców Augustowa i Ziemi Augustowskiej”.

Zaraz po ceremonii podeszła do mnie jedna kobieta i powiedziała po polsku, jak bardzo się cieszy, że stoi tam pomnik. Miała sąsiada Żyda, który był jej dobrym przyjacielem i byli bardzo blisko ze sobą.

Po ceremonii wszyscy byliśmy radośni, ale to szybko zmieniło się dla mnie we łzy. Kamerzysta podszedł do mnie zdenerwowany i powiedział, że ktoś ukradł niebieską plastikową torbę, którą zostawił na ziemi z filmem, który nakręciliśmy dzień wcześniej. Wygląda na to, że myśleli, że to jedzenie. Policja próbowała go znaleźć i wielu mieszkańców miasteczka zajrzało do koszy na śmieci, a nawet ogłoszono to przez głośniki z samochodu przejeżdżającego przez miasto. Bezskutecznie, beznadziejnie.

Macewy na dawnym cmentarzu żydowskim w Augustowie - stan pierwotny. Fot. Naomi Zeavin
Macewy na dawnym cmentarzu żydowskim w Augustowie – stan pierwotny. Fot. Naomi Zeavin

Nakręciliśmy tylko dzień ceremonii. Powiedziałam, że to koniec, nieważne. Po prostu nie mogłam wymyślić, co zrobić. Ale Anna i ekipa byli wspaniali i nalegali, abyśmy zrobili zdjęcia następnego dnia przed powrotem do domu. Kamerzysta wstał o świcie, i aby mnie zaskoczyć podwinął spodnie, a następnie poszedł z aparatem brodzić w rzece Netcie, żeby zrobić wspaniałe ujęcie szerokiej rzeki, przez którą mój ojciec kiedyś przepłynął stając się bohaterem miasta. Film „Podróż do Augustowa” jest dziś na płytach CD oraz w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie i w Yod Visham w Izraelu.((Kopię z polską ścieżką dźwiękową przekazaliśmy również do Augustowskich Placówek Kultury [przyp. red.]))

Słyszałam, że wiele osób oglądało film w Waszyngtonie w sali badawczej Muzeum Holokaustu. Kilkoro z nich pojechało do Polski, aby zwiedzić cmentarz i pomnik. Jedna rodzina, Fishbine, wynajęła autobus dla członków rodziny, aby zwiedzić Augustów. Dodali duży własny kamień na cmentarzu. Inny mężczyzna, Hank Hchonzeit, pojechał z córką do Augustowa. Urocza Regina była przewodnikiem obu rodzin.

Regina, mój anioł, czuwał nad cmentarzem ponad trzydzieści lat. Urzędnicy w mieście są odpowiedzialni za utrzymanie cmentarza, ale kiedy coś się zepsuje, ja muszę zająć się naprawą. Regina i jej rodzina udają się i upewniają się, że okolica jest czysta i usuwają liście. Przynoszą też kwiaty i świece. Miasteczko jest w stu procentach chrześcijańskie, a jednak zawsze znajduje tam kwiaty lub świece, spoczywające na podstawie pomnika. W ostatnich latach pojawiły się graffiti i zniszczenia. Choć w mieście nie ma ani jednego Żyda, nie pojmuję, dlaczego swastyki i zniszczenia pojawiają się co roku. Burmistrz miasta karze tych, którzy wyrządzają szkody, ale wielu uchodzi to na sucho.

“List do Boga” pozostawiony na pomniku w 2007 roku. Fot. Aneta Chilmon

Od dnia ceremonii wracałam do Augustowa trzy razy, ostatnio ponad trzydzieści lat temu. W Ambasadzie Polskiej w Waszyngtonie zyskałam wielu przyjaciół.

Drzwi zostały dla mnie otwarte, a niektóre ekscytujące doświadczenia sprawiły, że dzięki powołaniu do odnowienia cmentarza, moje życie stało się pełniejsze i bardziej niezapomniane. Pierwsze wydarzenie miało miejsce, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi i dwóch młodych przystojnych mężczyzn, ubranych w ciemne garnitury, stanęło pod moimi drzwiami. Pokazali mi swoje odznaki FBI i chcieli ze mną porozmawiać. Zaprosiłam ich i pomyślałam: co zrobiłam? Wygląda na to, że przez lata nagrywali mnie, obserwowali, podsłuchiwali moje rozmowy telefoniczne i wiedzieli o moich wizytach w polskiej ambasadzie. W naszym domu również gościliśmy wielu dostojników z ambasady.

Był to czas komunizmu lat 80-tych, a w grudniu 1981 r. polski ambasador w Ameryce F. Romuald Spasowski poprosił o azyl polityczny. Agenci zapytali mnie, czy mogłabym skłonić sekretarza Stawińskiego do ucieczki. Rozmawiałam o tym z Bronisławem, ale on miał rodzinę w Polsce, więc powiedział, że chciałby, ale nie może; bałby się o ich bezpieczeństwo. Kilka lat później FBI przyszło ponownie i poprosiło mnie o szpiegowanie nowego pierwszego sekretarza, z którym się zaprzyjaźniłam, Krzysztofa Nowakowskiego. Dałam z siebie wszystko, ale nie dostałam dla nich żadnych ciekawych informacji. Chris do dziś jest moim dobrym przyjacielem. Kilka lat później, kiedy odwiedzałam Polskę, on, jego żona i syn opiekowali się mną, kiedy pojechałam ponownie odwiedzić Augustów.

Niedługo po moich wizytach w FBI dostałam nominację od prezydenta Ronalda Reagana. Wpisałam te dwie wizyty w Polsce oraz nazwiska i daty w moim kwestionariuszu. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że to nie miało znaczenia i dostałam nominację w 1985 roku.((Autorka otrzymała nominację na Członka Komitetu Doradczego ds. Sztuki 14 maja 1985 r. z rąk Prezydenta Ronalda Reagana [przyp. red.]))

Kolejne ekscytujące wydarzenie miało miejsce z udziałem Ambasady Polskiej w 1991 roku. Zaprzyjaźniłam się z nowym I sekretarzem Andrzejem Jareckim z niekomunistycznej już Ambasady Polski. Był bardzo wysokim, szczupłym i wytwornym słynnym dramatopisarzem i reżyserem filmowym w Polsce. Otrzymał wiele nagród, w tym odpowiednik naszego Oscara((Tu autorka chyba trochę przesadziła. Film “Marysia i Napoleon” na podstawie dramatu Andrzeja Jareckiego otrzymał w 1967 roku wyróżnienie na Międzynarodowym Festiwalu Filmu Barwnego w Barcelonie)). Ze względu na wzrost antysemityzmu na świecie chciałam wyprodukować nową wersję filmu z polską i angielską ścieżką dźwiękową. Pomógł mi w tym sekretarz Jarecki, podkładając jeden z głosów po polsku i pomagając w tłumaczeniu.

Wiele antysemickich incydentów miało miejsce we Francji. To skłoniło mnie do skontaktowania się z Ambasadą Francji w Waszyngtonie. Rozpoczęłam współpracę z sekretarzem prasowym Pierre Gunardem, który otworzył mi wszystkie drzwi. Przejrzałam wszystkie ich papiery i akta i dodałam zdjęcia z Francji w nowej wersji “Podróży do Augustowa”.

Nowa wersja okazała się sukcesem i zaproszono mnie do pokazania filmu na Festiwalu Żydowskim w San Francisco. Bliskim przyjacielem sekretarza Andrzeja Jareckiego był noblista z 1980 roku, poeta Czesław Miłosz, który wówczas wykładał na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Jarecki chciał, żeby obejrzał film. Wraz z jego listem polecającym i telefonem od niego do pana Miłosza zostałam zaproszona do jego domu. Zadziwiło mnie, że poświęca mi tyle czasu mimo jego zapracowania w ważnych instytucjach. „Jak tobie, takiej drobnej, młodej kobiecie, w pojedynkę i w tak krótkim czasie, udało się wznieść pomnik poświęcony Żydom za żelazną kurtyną?”

Moja odpowiedź była taka, że tysiące rąk pomagało i wiele serc spełniło marzenie. Żydzi wierzą, że jeśli kogoś się wspomina, ten ktoś odżywa, a mając pomnik ludzie są niejako zmuszeni do myślenia o Żydach, którzy tam kiedyś mieszkali. Oni odżywają.

Naprawdę wierzę, że to Bóg prowadził mnie przez całą drogę w tej podróży, bo bez Niego nie udałoby mi się. Jestem tylko jednym z jego narzędzi.




 
  1. Fairfax County Board of Supervisors []
Opublikowano Dodaj komentarz

Tajemnice niemieckiej okupacji w Augustowie

czyli sprawa uratowanej dziewczynki i historia upamiętnienia Żydów augustowskich

W 1980 roku (lub wiosną 1981) mój teść Józef Babkowski poprosił mnie o podwiezienie jego i jego znajomych do Urzędu. Okazało się, że tymi znajomymi są Żydzi z USA – 3 albo 4 osoby po 70-tce, dobrze mówiące po polsku, elegancko ubrane. Mój teść miał wtedy ok. 77 lat i chorował na serce, więc moja pomoc była mu jak najbardziej potrzebna. Woziłem go i jego gości do Urzędu Miasta i do Naczelnika Powiatu. Być może jeszcze gdzieś, bo służyłem, jako kierowca ze trzy, cztery razy. Potem jadłem z nimi obiad w domu u Babkowskich. Przybysze zachowywali się swobodnie w mojej obecności, ale nie przypominam sobie, żeby w rozmowie poruszano temat budowy pomnika ku czci augustowskich Żydów.

Nie byłem wówczas świadomy, w jakim celu goście z USA odwiedzają urzędy i co załatwiają. Pamiętam, że była wśród nich kobieta około 80-tki, o wesołym i dość głośnym sposobie bycia, sprawiająca wrażenie osoby wiodącej rej w tym towarzystwie. Z ich wypowiedzi wynikało, że są to byli mieszkańcy Augustowa.

Ich wizyta w Augustowie nie potrwała długo, bodajże parę dni. Cały ten czas towarzyszył im Józef Babkowski. Dopiero później dowiedziałem się, że załatwiali sprawę budowy i odsłonięcia pomnika nad jeziorem Necko, poświęconego Żydom augustowskim. W uroczystości odsłonięcia nie wziąłem udziału, bo nie zostałem o tym wydarzeniu powiadomiony. Jestem przekonany, że gdyby nie pomoc mojego teścia, pomnik ten nigdy by nie powstał. A już w latach 70-tych Józef Babkowski zabiegał o utworzenie cmentarzyka żydowskiego na terenie dzielnicy Limanowskiego (dawne Baraki), gdzie w czasie wojny było getto. To jego inicjatywa przełożyła się na powstanie tego miejsca pamięci.

Jako chłopiec chodziłem z moim tatą do jego rodziny, gdzie przy grze w karty wspominano wojnę. Pamiętam, jak opowiadano, że Niemcy wyznaczali gospodarzy, którzy mieli konie, żeby w określone dni podstawiali furmanki do lokalnego transportu. Najczęściej było to drewno do tartaku na Lipowcu, ale jednego dnia wożono nagrobki z cmentarza żydowskiego i ładowano je do wagonów. Dokąd je wywieziono – nikt nie wiedział. Prawdopodobnie miały posłużyć, jako materiał budowlany. Pamiętam jak mówiono, że Niemcy zabraniali karmić konie owsem, bo ten był zarezerwowany tylko dla niemieckich koni wojskowych.

Mój teść był osobą mocno doświadczoną przez życie, zapewne przez to pozostał bardzo skryty i trzymał swoje tajemnice tylko dla siebie. Urodził się w 1902 roku w Strękowiźnie koło Augustowa i tam mieszkał mniej więcej do połowy II wojny światowej, prowadząc gospodarstwo rolne. W czasie wojny zabudowania zostały spalone, prawdopodobnie przez Niemców, bo leżały z dala od wsi i mogły dawać schronienie partyzantom. Razem z żoną i dziećmi tułał się potem po wsiach powiatu augustowskiego, zatrzymywał u rodziny i znajomych. W sumie, do końca wojny przebywał w 11 różnych miejscach. Po wyzwoleniu wybudował dom w Augustowie przy ówczesnej ulicy Armii Czerwonej 1 (dziś Mostowa 1A) na gruzach domu należącego przed wojną do jakiegoś Żyda. Doczekał się 10 dzieci, zmarł w 1982 roku w Augustowie.

Przed wojną teść miał oprócz gospodarstwa rolnego także firmę budowlaną (do dziś stoją drewniane budynki Domu Opieki Caritas w Studzienicznej pod Augustowem, postawione przez jego zakład), nieraz więc prowadził interesy z augustowskimi Żydami i utrzymywał z nimi bardzo dobre stosunki. Być może te znajomości spowodowały, że w czasie wojny razem z żoną przechowywali żydowską dziewczynkę, prawdopodobnie była to Krystyna Rechtman (córka Leona czy Maxa – nie wiadomo. Leon i Max Rechtmanowie pochodzili z Augustowa). Po wojnie pisała listy po polsku do Babkowskiego, przychodziły z RPA, ale teść nigdy i nikomu ich nie ujawnił. W latach 1937 i 1938 Janinie i Józefowi Babkowskim urodziły się dwie córki, które niestety zmarły w wieku niemowlęcym. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że uratowana dziewczynka miała papiery którejś ze zmarłych. Nie wiem tego na pewno, ale wydawałoby się to logiczne. Możliwe, że Babkowscy pomagali też doktorowi Szorowi (pisownia fonetyczna). Niestety teść o pewnych sprawach nie rozmawiał ani ze mną, ani nawet ze swoimi dziećmi. Dawał do zrozumienia, że lepiej go nie pytać, bo nie wiadomo, kto jeszcze będzie w Polsce rządził. O historii przechowywania przez Babkowskich żydowskiej dziewczynki nie słyszałem więc od nich samych, natomiast wielokrotnie opowiadali mi o tym starsi mieszkańcy Augustowa. Jedno jest pewne – Józefa Babkowskiego i Leona Rechtmana łączyły bardzo dobre stosunki oparte na olbrzymim zaufaniu.

Po wojnie teść utrzymywał kontakty z Leonem i Maxem Rechtmanami. Leon mieszkał w Austrii w Salzburgu do końca życia, zmarł w połowie lat 80-tych. Mieszkała tam również Gienia (?) Rechtman, prawdopodobnie jego córka. Max osiadł chyba w USA. Nie znam okoliczności, w jakich rodzina Rechtmanów przetrwała wojnę. Syn Leona, Owadio Rechtman wyjechał w 1936 roku na tereny ówczesnej Palestyny, w czasie wojny nie był w Polsce. Około 1966 roku Józef Babkowski pojechał do Salzburga na zaproszenie Leona i gościł tam, co najmniej kilkanaście dni. Rechtmanowie byli przed wojną bardzo majętni. Należały do nich kamienice przy Rynku Zygmunta Augusta 9 i 40, kamienica przy ul. 3-go Maja (tzw. Dom Turka), posiadali też szereg działek w okolicy obecnej szkoły nr 5 przy ul. Nowomiejskiej oraz przy ul. Kwaśnej i budynek magazynowy przy ul. Młyńskiej. Prawdopodobnie mieli również kilka jezior, a także część dzierżawili. Podobno Rechtmanowie podarowali te działki przy Nowomiejskiej pod budowę szkoły „tysiąclatki”. Możliwe, że było to w ramach jakiegoś układu, umożliwiającego Leonowi przyjazd do Polski w pierwszej połowie lat 60-tych. Moja żona pamięta, że Leon Rechtman był w Augustowie co najmniej dwa razy i kupił rodzinie Babkowskich telewizor. Po roku 1968 już więcej do Polski nie przyjechał. Co ciekawe, dzięki staraniom i zabiegom Józefa Babkowskiego, z pomocą mecenasa Stanisława Sipowicza i notariusza Kulowskiego, nieruchomości Rechtmanów (oprócz Domu Turka) nie przeszły na Skarb Państwa, a ich administratorem został nie kto inny, jak właśnie Józef Babkowski. Opiekował się tymi majątkami aż do śmierci, po nim przejął ten obowiązek jego syn Franciszek. W 1991 roku do Augustowa przyjechał z Izraela syn Leona Rechtmana, Owadio. Razem z Franciszkiem Babkowskim, z pomocą adwokata Tadeusza Nettera, odzyskali Dom Turka i do roku 2005 sprzedali wszystkie pozostałe nieruchomości. Owadio Rechtman bywał w Augustowie kilkakrotnie, a ok. 1995 roku przyjechał ze swoją córką.

Na zakończenie zabawna anegdota. Krótko po wyjeździe tej „delegacji” z USA zadzwoniono do mnie z Powiatowego Biura PZPR. Zdziwiłem się, bo do partii nigdy nie należałem. Przyjął mnie niejaki towarzysz Święcicki, który zagadnął: – A co Wy tak, towarzyszu, wozicie tego Babkowskiego? Ja na to krótko: – Bo to mój teść. Wyraźnie zaskoczony towarzysz Święcicki złapał powietrze i po dłuższej chwili wydukał: – Aha, aha, aha… Tego nie przewidział, a ówczesne przepisy nie zabraniały wozić teścia!

Sprawa żydowskiej dziewczynki pozostaje do dziś niewyjaśniona do końca. Parę lat temu pisałem do ambasady Izraela i Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie, ale odpowiedziano mi, że w ich rejestrach nie figuruje żaden Józef Babkowski. Może ktoś ma jakąkolwiek wiedzę na ten temat i mógłby tę opowieść uzupełnić? A ja mam nadzieję, że moje wspominki komuś się przydadzą.

Opowieść spisała i opracowała Małgorzata Zachorowska

Artykuł ilustrują kadry z filmu “Journey to Augustów” autorstwa Naomi Sokol Zeavin.


Na początku lat 80-tych, niemal czterdzieści lat po likwidacji augustowskiego getta, nad jeziorem Necko odsłonięto pomnik, który upamiętnił mieszkańców Augustowa żydowskiego pochodzenia. Po kolejnych czterdziestu latach ciszy nadszedł czas, aby ponownie zacząć głośno rozmawiać o tamtych ludziach. Większość z nich zginęła w Holocauście. Nieliczni, jakby przeczuwając złe czasy, opuścili Augustów przed wybuchem II Wojny Światowej. I Ci właśnie, którzy ocaleli opowiedzieli nam swoją historię i historię Augustowa widzianą swoimi oczami w “Księdze pamięci Żydów augustowskich“. Planujemy wydać ją na początku 2022 roku. Zespół tłumaczy z języka hebrajskiego i jidysz już pracuje nad tekstem, którego fragmenty co jakiś czas publikujemy na naszej stronie. Zbiórka na sfinansowanie tego najbardziej kosztownego etapu trwa. Teraz, gdy ponad 90% kwoty zostało już zebrane, prowadzimy ją poprzez naszą własną stronę, utrzymując regulamin z nagrodami za wsparcie. Wpłacając nie tylko masz gwarancję uzyskania nagrody, ale też udzielasz głosu ludziom, którzy przez tak wiele lat milczeli. Zapraszamy: https://jzi.org.pl/kategoria-produktu/kpza/

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Augustów

O tym, jak odkryłam moją drugą „małą ojczyznę” i poznałam rodzinę Janusza

OD ROKU 1967 DO DZIŚ…

Kiedy zaczyna znikać nasz pierwszy świat, ta mityczna kraina początku, in­stynktownie zaczynamy sobie szukać miejsca rezerwowego. Drugiej małej oj­czyzny i drugiej rodziny.

Byliśmy już z Januszem cały sezon razem i właśnie mieliśmy się przenieść do Kalisza, kiedy postanowił poznać mnie ze swoją rodziną zamieszkałą w Au­gustowie i okolicznych wsiach, które zwane były przez mieszkańców powiato­wego Augustowa „prowincją”.

Babcia Elżbietka
Babcia Elżbietka

Zdawałam sobie sprawę z wagi tej chwili i nie będę ukrywać, bałam się: jacyś nieznajomi, obcy ludzie w jednej chwili mają się stać moimi najbliż­szymi. Szłam ulicą w kierunku jego domu, liczyłam kroki. Na ganeczku do­mu rodzinnego Janusza, na ulicy Tadeusza Kościuszki pod numerem 13, siedziała wsparta o kostyle Elżbietka Malinowska, babka Janusza. Na głowie miała chusteczkę, bieluteńkie, pachnące szarym mydłem włosy i uśmiecha­ła się do mnie całą swoją grubowatością. Była tęga, duża i lekko pochylona. Ganek był też krzywy i też pochylony jak babcia Elżbietka. Domek niewiel­ki, zapuszczony, przypominał trochę czterookienną chatkę, w układzie sy­metrycznym, z sienią na przestrzał. Z domu wybiegła, żeby mnie przywitać, Olimpia, mama Janusza. Maleńka, zawsze uśmiechnięta i serdeczna. Ręce pośpiesznie wycierała w fartuch, bo kończyła właśnie faszerować kurczaka na moje przyjęcie. Kurczak był jej najlepszym daniem. Chciała, żeby od najlepszego zaczęło się moje wrastanie w rodzinę Janusza, w jego świat, w świat jego kolegów i znajomych. Poznawałam także jego z innej, niezna­nej mi dotąd strony. To nie zawsze było łatwe. Często czegoś nie rozumia­łam, coś mnie irytowało. Ale już nigdy nie mogłam sobie pozwolić na chłodną obserwację Augustowa, oglądania go krytycznie, z zewnątrz, jak zapuszczonego peerelowskiego miasteczka. Wszystko wokół stawało się tak­że moje. Własne… Mój Kamień chował się za horyzontem. Wchodziłam w nowy WIDNOKRĄG.

Przez cały czas pobytu w Augustowie jeździliśmy po okolicznych wsiach w poszukiwaniu starych lamp naftowych do Januszowej kolekcji. Nasze wyprawy czę­sto były połączone z odwiedzinami miejsc szczególnych, takich jak Janówka czy Topiłówka. Tam Michałowskich, wojennych wygnańców z Augustowa, gnanych pieszo do obozu w zadymkę, śnieżycę, mróz porzucili Niemcy, kiedy front był tuż, tuż… Tam Janusz dowiedział się, co to jest wojenny głód, bezdomność, nie­życzliwość sąsiedzka i strach. Poznawałam ten ciągle nowy jeszcze dla mnie świat krok po kroku. Potem przyszła kolej na rodzinę ze wsi.

Odwiedzaliśmy cały rozległy ród Malinowskich w Netcie i Żarnowie.

Z młodymi jeździłam na traktorze, a Stacha, cioteczna babka Janusza, uczyła mnie doić krowę. Trochę udawałam własne nieuctwo, żeby im się przy­podobać. O wsi wiedziałam przecież dużo. Jestem w końcu etnografką z dy­plomem! A dzieciństwo w Kamieniu też było nieustannym poznawaniem obyczajów wiejskiego świata. Ale teraz to była inna wieś. Inny jest punkt wi­dzenia, kiedy jako etnograf chodzi się po wsi, prowadzi wywiady, zadaje lu­dziom głupie pytania, a jeszcze inny, kiedy na wieś patrzy się z wysokości dworskiego ganku. Przyszłam tu z innego świata i mając już za sobą kawał ży­cia, stanęłam wobec nowej perspektywy. Tym razem chciałam poczuć się członkiem tej nowej dla mnie społeczności. No, może członkiem to przesada, ale kimś naprawdę jej bliskim.

Chyba w 1988, może już w 1989 roku byliśmy na grobach w Cłach. To ma­ła wyrębinka przy drodze, też bardziej przypominająca przecinkę niż trakt — a na niej krzyże, krzyże, krzyże z patyczków, z szyszek i kijków. Leżą płasko na poszyciu, igliwiu, wzdłuż wgłębień, które jak zasypane okopy wojenne ciągną się jeden obok drugiego. Na drzewie, pod którym stoi jedyny, biały, drewniany krzyż, kartka wyrwana z zeszytu, zgnieciona, zamokła, a na niej dziecinnym pi­smem napisane, że tu leżą pomordowani przez NKWD i UB w lipcu 1945 roku. Padał deszcz, czekaliśmy w samochodzie, aż przestanie lać, żeby zrobić zdjęcia.

Jak oni znaleźli te groby? — zapytałam potem fufajkowatego grubasa, któ­ry z drugim takim samym pił wino „Wino” przy drodze, na polance w desz­czu, ukryty pod liściem chrzanu. Spojrzał, długą chwilę milczał, widocznie nieufny, i wreszcie wymamrotał: „Jednemu z sąsiedniej wsi przyśnił się oj­ciec. Ślad po starym zaginął w 1945. Dopiero się przypomniał. Widać wcze­śniej nie mógł się śnić. Teraz kazał się synowi odkopać i pochować po chrześcijańsku. Wskazał mu miejsce. Właśnie tu, ale lepiej nie gadać! Jak ten, co mu się przyśniło, powiedział, to zaczęli go ciągać po posterunkach”.

Parę dni potem Janusz pokazał mi Kubrynia. Chodził po rynku w Augu­stowie. Uśmiechnięty, zadowolony, chyba nawet bardzo zadowolony. W 1945 to on denuncjował tych, którzy tam leżą. Wtedy, u progu wolnej Polski, wszy­scy go znali i wiedzieli o nim wszystko. A jednak nikt go nie tknął. Tacy to byli „sąsiedzi”! Kubryń był podwładnym Szostaka z UB, największego morder­cy w okolicy.

Szostaka pokazał mi jeszcze Janek Swiderski w latach sześćdziesiątych, kiedy pływaliśmy po augustowskich jeziorach z moim byłym mężem Jerzym Adamskim. Ten Szostak morderca nadal sobie spokojnie żył, przefarbowany na hobbystę kolekcjonera. Żył tak aż do 1987 roku. Nad Nettą miał muzeum osobliwości. Zbierał i rzeźbił korzenie podobne do różnych stworów, specjalizował się w diabłach, zbierał buteleczki po perfumach, hodował czaplę, lisa i królika. Żył tak, aż któregoś dnia wszystko spaliło mu się do cna. Samotny, opuszczony przez wszystkich Szostak latał wkoło jak oszalały z wiadrem wody. Wył, ryczał, błagał i wzywał pomocy. Tłum stał milczący, patrzył i czekał, aż wszystko spłonie. Bezruch i cisza! Zemsta za pomordowanych ojców i braci.

Ta ziemia wciąż ma swoje tajemnice. Ale piękno i cisza szczelnie je przykrywają.

Januszek u fotografa
Januszek u fotografa

W domu w Augustowie oprócz babci Elżbietki i mamy Olimpii mieszkał jeszcze brat Janusza Jurek z żoną Barbarą i synem Bogusiem. Mama praco­wała do emerytury w sklepie, Jurek od zawsze w budownictwie. Ale tak na­prawdę bardziej był rybakiem niż budowlańcem. Jak miał czas, to wychodził na ryby jeszcze głęboką nocą. Wracał zawsze z tarczą. Wiedział, gdzie jaka ry­ba, wiedział, kiedy bierze. Kaidy połów był zmierzony. Każda większa sztu­ka zapisana. Te zeszyty przechowywane są do dziś. Ale teraz już Jurek ryb nie łowi. Na emeryturze „łowi” stare kapliczki, cmentarze, pomniczki i wszyst­ko, co świadczy o inności, co nie jest z naszego plastikowego świata. Doku­mentuje to w czasie długich codziennych wędrówek z Barbarą u boku, przemieszczając się małym, bardzo już wysłużonym fiacikiem. Jurek to znaw­ca tych ziem. O każdym swoim odkryciu opowiada z takim przejęciem, jakby natknął się na jeszcze nieodkrytą wyspę na Oceanie Spokojnym.

Stary pożydowski dom przy Kościuszki, w którym urodzili się obaj, Ja­nusz i Jurek, kupili ich dziadkowie, Marcin i Elżbietka Malinowscy, których przywiała tu Wielka Rosyjska Rewolucja Październikowa. Malinowscy miesz­kali przedtem w Odessie, gdzie dziadek Janusza miał warsztat szewski. Pra­cowało u niego kilku ludzi, podobno większość chromych, jednonogich, żeby było taniej. „Szewcowi nogi niepotrzebne” — mawiał dziadek Marcin, znany ze specyficznego poczucia humoru. Grupa kalek, jedni bez nogi, inni bez rę­ki, z zapamiętaniem stukają młotkami w podeszwy butów pod czujnym okiem mistrza Sajetana z „Szewców” Witkacego czytającego im na głos „Kapitał” Marksa, ten fragment o „środkach produkcji”, które do nich nie należą, a po­winny. Janusz grał Sajetana w kaliskich „Szewcach”, spektaklu Maćka Prusa. Teraz w kreacyjnym dokumencie mógłby być i swoim dziadkiem Marcinem, i Sajetanem.

Dziadek Marcin z chłopcami
Dziadek Marcin z chłopcami

Dziadek Marcin do Odessy pojechał za chlebem. Urodził się jeszcze w XIX wieku w Żarnowie, w chacie z glinianą polepą zamiast podłogi, gdzie ludzie i zwierzęta spali i mieszkali razem. Było ich dwunastu braci, więc nie było jak dzielić majątku. Marcin jako najenergiczniejszy z nich, ale też nielu­biący pracy na roli, w lnianej koszuli przepasanej sznurkiem, z tobołkiem na plecach i chlebem na drogę wyjechał do Warszawy, gdzie uczył się szewstwa na ulicy Piwnej, w domu „gołębiarki”. Każdy stary warszawiak wie, gdzie to jest, ale nie wie, że to naprzeciwko naszego domu, w którym z jego wnukiem Januszem mieszkamy od czasu, kiedy przyjechaliśmy tu z Poznania. Marcin wyuczył się na Piwnej szewstwa i pojechał dalej — na wschód. Potem, jak Mar­cin i Elżbietka w 1918 roku uciekali z Odessy przed bolszewikami, to cały swój majątek zamienili na papierowe ruble. Elżbietka chciała złote, ale decy­dował Marcin, którego wprawdzie wyzywała od „żarnowskich kluch”, ale za­wsze aż do samej śmierci mu ustępowała. Gdy okazało się, że te papierowe ruble są nic niewarte, Elżbietka wyciągnęła jakieś swoje zaskórniaki, zarobio­ne w Odessie na obszywaniu żon carskich oficerów i aktorek, i kupiła za nie w Augustowie ten pożydowski dom na ulicy Kościuszki.

Januszek w drodze do szkoły teatralnej
Januszek w drodze do szkoły teatralnej

Ich córka, mama Olimpia, wyszła za Bolka Michałowskiego, nauczyciela. Pobrali się w 1936 roku. Miłość była gorąca, ale krótka. W 1940 Sowieci wy­wieźli go na Wschód. Olimpia „odkrytoje pisma” od męża z zesłania prze­chowywała w szufladzie białego bufetu w przedwojennej kopercie z fałszywym dla niepoznaki adresem nadawcy. Kartki były wygniecione i spłowiałe. Bolek wysyłał je Olimpii najpierw z kopalń, z Krzywego Rogu z dalekiego Kaukazu, skąd udało mu się uciec. Potem przychodziły już listy z okolic Siedlec. Na po­czątku wojny był szefem wywiadu AK obwodu augustowskiego. Bolka, gdy już wracał z partyzantki do domu, zamordowali najprawdopodobniej enkawudzi­ści razem z miejscowymi ubolami. Olimpia została sama, bez zawodu, ale za to z dwoma chłopcami i starymi rodzicami na utrzymaniu.

Janusz w młodości nigdy nie widział profesjonalnego teatru, ale za to du­żo czytał, pięknie recytował wiersze i na wszystkich akademiach był pierwszy i najlepszy. Pewnego dnia podjął męską decyzję, że zostanie aktorem. W sa­mej Warszawie. Z drewnianym kuferkiem i w marynarce w kratę uszytej przez babcię Elżbietkę, z włosami w plerezę na cukier i butelką tranu dla zdrowia pojechał w ślad za swoim dziadkiem Marcinem do Warszawy.

Nasz dom w Augustowie
Nasz dom w Augustowie

Nasz dom w AugustowieA teraz pomieszkujemy latem w jego rodzinnym domu w Augustowie. Wy­remontowaliśmy stary, stupięćdziesięcioletni, a może nawet starszy dom. Po­stanowiliśmy przywrócić mu to, co kiedyś było piękne, i to, co zostało zapomniane. Na starych belkach i pobielanych ścianach zawisły rodzinne foto­grafie. Dla mamy Janusza, która na starość miała problemy z poruszaniem się. chcąc jej ułatwić codzienne ablucje, wybudowaliśmy przy jej pokoju własną łazienkę. „Tyle lat tu żyję i nie wiedziałam, że w ścianie jest woda” — powiedzia­ła zdziwiona i przestraszona, gdy pierwszy raz odkręciła kurek. Teraz mama Ja­nusza już nie żyje, Jurkowie przeprowadzili się do bloków w śródmieściu Augustowa.

Przydomowy ogród wypiękniał przez lata, ale tylko w połowie i od wscho­du. Od wschodu, bo w Augustowie majątek starszego brata jest zawsze od wschodu. Młodszy ma grządki na zachodzie. Także na zachodzie Jurek ma oranżerię, którą zbudowaliśmy mu na końcu ogródka, od Kopernika. Szklany pawilon ukryty w zieleni pachnie tak samo jak w wielkiej oranżerii w Kamieniu, tej, co była zaraz obok domku Grabowskiego, tego ogrodnika z grubym paznokciem. Czasami chodzę tam podumać, pomilczeć i zrozu­mieć, jak to w przeszłości tkwi przyszłość. Z naszymi sąsiadami Wiśniewski­mi z naprzeciwka, z drugiej, tej parzystej strony Kościuszki, bardzo się przyjaźnimy. Zosia robi pyszne puszyste kołduny, jak nikt w okolicy, a syn Zbyszek, który wtedy, przed laty, zaczynał od sprzedawania marchewki z wóz­ka, teraz otwiera co i rusz sklepy-salony rowerowe w całym Augustowie.

Mama Olimpia
Mama Olimpia

Augustów i jego okolice to dla mnie druga mała ojczyzna. Dom, w którym urodził się Janusz, to taki zastępczy Kamień. A do rodziny Janusza czasami bliżej mi niż do niektórych członków mojej…

Kończę pisać ten fragment książki w naszym zielonym saloniku w Augu­stowie, w dawnym szewskim warsztacie dziadka Marcina. Potem była tu kuch­nia, w której babcia szyła. Tu też umarła. Kiedy niedługo przed swoją śmiercią już prawie niewidząca mama Janusza, przerażona, wyrwana ze snu, wbiega­ła do przerobionego przez nas pomieszczenia — zielonego salonu — i pytała, gdzie jesteśmy, nie poznając miejsca, Janusz spokojnie odpowiadał: „W warsz­tacie szewskim u dziadka, Mamo”.


Powyższy tekst to tylko jeden mały fragment autobiograficznej książki pani Izabelli Cywińskiej pod tytułem “Dziewczyna z Kamienia”. Dotyczy Augustowa i augustowskiej rodziny Janusza Michałowskiego, męża pani Izabelli. Polecamy przeczytać w całości!