Opublikowano Dodaj komentarz

Historie nieprzeoczone – Sąsiedzi

Wkrótce premiera oczekiwanej książki Józefa Matyskieły pt. "Historie nieprzeoczone. Znad Biebrzy, Netty i Kanału Augustowskiego". Aby pokazać jak ciekawą pozycją jest ta publikacja, prezentujemy jeden z trzydziestu rozdziałów z tej książki pt. "Sąsiedzi". Pozostałe są równie interesujące, pełne informacji i fotografii z archiwum rodziny autora, a przede wszystkim relacji najstarszych mieszkańców regionu. Książkę można nabyć w naszym sklepie internetowym.

Mój stryj Mieczysław Matyskieła był wziętym kowalem. Swego fachu uczył się przed wojną u żydowskich kowali Chijeła i Chackiela w Sztabinie. Od imienia pierwszego z nauczycieli zawodu pochodził późniejszy przydomek stryja – „Chijeł”. Tenże Chijeł ponaglał nieraz swoją opieszałą małżonkę słowami: „Dicha, Boba!”. W miejscu dzisiejszego Banku Spółdzielczego mieszkał nieznany dziś z nazwiska krawiec.

W przedwojennym krajobrazie naszych miasteczek i wsi była obecna ludność żydowska. W Jaziewie mieszkał przedstawiciel tej znanej z doskonałej znajomości spraw finansowych i handlowych nacji. Nazywał się Lejbka. Jego żona chodząc utykała. Wynajmował on wraz z rodziną niewielki domek w małym końcu wsi, naprzeciwko posesji Ludwika Matyskieły i prowadził tam sklepik. Właściciel tego domku Kazimierz Aniszko otrzymał go wraz z 1 hektarem łąki w spadku po ciotce Grabowisze. Sąsiadem Lejbki od strony lasu był ożeniony z Władysławą Suchwałkówną Władysław Wiszniewski, mieszkający pod jednym dachem z rodziną żony. Po przyjściu Sowietów w 1939 roku Wiszniewski pełnił we wsi funkcję predsiedatiela sielsowietu. Po drugiej stronie żydowskiego interesu mieszkała – również w małym domku – rodzina Jarmoszków.

W sklepiku sprzedawano przysłowiowe „mydło i powidło”, czyli towary pierwszej potrzeby, takie jak: chleb, kajzerki, cukier, cukierki, wódkę, śledzie, sól, przyprawy, papierosy, zapałki, mydło, igły, nici, naftę, świece czy smarowidło do wozów. Dopuszczalny był też handel wymienny. Za jedno jajko można było dostać na przykład agrafkę. Co kilka dni Lejbka wyruszał po zaopatrzenie do Augustowa lub Suwałk, wioząc do miasta skupione we wsi jaja lub jakiegoś cielaka. Zaprzęgał w tym celu do furmanki „kutego na wszystkie cztery” kasztana, który latem „był na zadaniu”, czyli pasł się na pastwisku u Ludwika Matyskieły. Starsi chłopcy nieraz dla grandy przywiązywali tylne koło żelaźniaka do słupa i mimo użycia bata wóz nie mógł ruszyć.

W piątek przed szabasem sklepik był zamykany wcześniej niż zwykle. Rozpoczynając o zachodzie słońca świętowanie, Lejbka nieraz zapomniał zamknąć drzwi od środka i niejeden spóźniony klient, wchodząc tam mógł usłyszeć dochodzące z sąsiedniego pokoju słowa modlitwy, wypowiadane w niezrozumiałym i pełnym pochrząkiwań języku. Zrobiwszy kilka kroków dalej i odsłoniwszy lekko kotarę, mógł ujrzeć Żyda ubranego w czarny chałat, z jarmułką na głowie, kiwającego się jak w transie w blasku szabasowych świec, który – choćby świat miał się walić – za nic nie przerwałby swojej modlitwy.

Lejbka miał dwie córki: Dorkę i Dopkę oraz dwóch młodszych synków: Chaimka ur. w 1932 roku i nieco młodszego Berka. Młode Żydówki na początku lata przyjeżdżały ze szkół do Jaziewa na wakacje. Ich niepospolita uroda intrygowała miejscową kawalerkę. Wieczorami zbierali się gromadnie wokół sklepu i nie wiadomo, co by się stało, gdyby przezorny Żyd czym prędzej nie wywiózł córek do rodziny w mieście.

Mężczyzna w okularach to Zejdeke Merecki, sztabiński rzeźnik. Poni-żej jego siostrzenica Fejga (przeżyła Shoah) i siostrzeniec Meir (zginął w Treblince). Pozostałe osoby to dwaj niespokrewnieni mieszkańcy Jasionówki. Fotografia pochodzi z książki wydanej w języku angielskim przez siostrzeńca Zejdeke Mereckiego Berla Schustera (tytuł po polsku to „Umrę nie dziś, lecz jutro”). Fotografię udostępniła p. Joanna Ko-szycka ze Sztabina
Mężczyzna w okularach to Zejdeke Merecki, sztabiński rzeźnik. Poniżej jego siostrzenica Fejga (przeżyła Shoah) i siostrzeniec Meir (zginął w Treblince). Pozostałe osoby to dwaj niespokrewnieni mieszkańcy Jasionówki. Fotografia pochodzi z książki wydanej w języku angielskim przez siostrzeńca Zejdeke Mereckiego Berla Schustera (tytuł po polsku to „Umrę nie dziś, lecz jutro”). Fotografię udostępniła p. Joanna Koszycka ze Sztabina

Chłopcy nie chodzili jeszcze do szkoły i bardzo chętnie przebywali w sąsiedztwie u swoich polskich rówieśników. Upewniwszy się, że matka nie widzi, często zajadali się kapustą gotowaną na wieprzowinie w domu niejednego z nich.

Na pamiątkę czterdziestoletniej wędrówki z Egiptu do ziemi obiecanej obchodzono na przełomie września i października hebrajskie święto szałasów – Sukkot. Mimo jesiennego chłodu i deszczu rodzina Lejbki przeprowadzała się do skleconego z jedliny i słomy szałasu – kuczki. Spożywano tam posiłki i odprawiano modły. Miejscowe łobuzy dokuczały pobożnym Żydom, przewracając szałas lub wsuwając na tyczce wieszkę słomy do środka. Ci, za każdym razem, musieli zaczynać modlitwę od początku.

Na jakieś dwa lata przed wybuchem wojny Lejbka opuścił Jaziewo i przeniósł się z rodziną do domu zakupionego w Augustowie koło „Klęczącego Pana Jezusa”. Sklepik przejął Jan Bielawski, który handlował tam do wybuchu wojny. W pożydowskiej chatce mieszkali w czasie wojny: Kosakowski Garbaty z rodziną, Bogdanka i Suchwałczycha z trójką dzieci. Co się zaś stało z rodziną Lejbki w czasie Zagłady? W Księdze Pamięci Żydów Augustowskich, w wykazie rodzin żydowskich wysłanych z getta do Treblinki widnieje wpis: Lejb Biedak z rodziną. Jest wielce prawdopodobne, że jest to właśnie rodzina jaziowskiego sklepikarza.

W Sztabinie istniał kahał, czyli żydowska gmina. Na Rybackiej była bożnica i większość żydowskich zabudowań. Mieszkał tam też rzeźnik Zejdek Merecki, który rozwijał swój interes, dostawiając coraz to nowe budy. Wieprze i woły kupował w okolicznych wsiach, a środkiem transportu zwierząt była furmanka. W pamięci mojej mamy pozostało następujące zdarzenie:

Działo się to przed wojną. Mieszkaliśmy u stryja w Jaminach koło Rogowa. Latem, pewnego razu, usłyszeliśmy od łąk wołanie o ratunek. Wkrótce okazało się, że to Zejdek potrzebuje pomocy. Zakupił on w Jagłowie dużego, chyba dwumetrowego wieprza. Było sucho, więc wybrał się drogą na skróty, przez łąki. Pokonując nieco sfatygowany mostek na rowie, wywrócił się z furmanką. Słysząc lament, pospieszyliśmy ze stryjem na pomoc. Widok był nieciekawy. Zwierz ze związanymi nogami leżał obok wywróconej furmanki i pokwikiwał, a Żyd chodził dookoła i biadolił. Stryjo pocieszył go i zaraz zabraliśmy się do usuwania skutków wypadku. Wspólnymi siłami wciągnęliśmy wieprza na przechylone drabiny i postawiliśmy żelaźniak na cztery koła. Wówczas Zejdek ucieszył się jak dziecko. Dziękując za okazaną pomoc, nie zapomniał jednak o interesach. Zapytał zaraz stryja – zwracając się do niego po imieniu – czy przypadkiem nie ma kartofli na sprzedanie, a usłyszawszy twierdzącą odpowiedź, zamówił dwa metry z dostawą do domu. Po kilku dniach stryjo wyprawił mnie z kartoflami do Sztabina. Po drodze zajechałam do Winiewiczów, prosząc brata Jadzi – Gieńka, by wskazał mi drogę i pomógł przy rozładunku. Po opróżnieniu worków Zejdek powiedział, żebym zaczekała. Po chwili wyniósł z masarni zawinięte w papier pęto kiełbasy. Cóż to był za aromat i smak! Jedliśmy z Gieńkiem, łamiąc kawałek po kawałku. Resztę przywiozłam do domu. Najlepszą kiełbasę w Sztabinie robił właśnie Zejdek i Polak Kozłowski.

Żydzi tworzyli odrębną grupę. Mieli własny język, obyczaje i obrzędy religijne. Żydowski kirkut znajdował się w miejscu, gdzie teraz jest strażacka remiza. Będąc czasem u Winiewiczów, widziałam żydowskie pogrzeby. Obok cmentarza mieszkały ubogie siostry Halanówny. Wynajmowano je na płaczki. Szlochając i rwąc z głów włosy, szły za zmarłym, który owinięty w całun, był niesiony na marach.

Pamiętam Sońkę, która mieszkała obok Winiewiczów. Była wysoką i ładną, tlenioną blondynką. Chodziła z naszą młodzieżą na zabawy i jadła kiełbasę. Za ten bluźnierczy występek rodzina ją wyklęła.

Dziś mówi się czasem o nieporozumieniach pomiędzy Polakami a Żydami. Z pewnością różnie bywało – jak to między sąsiadami. Ja o Żydach złego słowa nie powiem. Wiem tylko, że wiele krzywd i niegodziwości doznałam w swoim życiu ze strony polskich sąsiadów.

Sztabin, wczesna wiosna 1938 roku. Po spacerze, przed domem Starzyńskich. Od lewej: Jadwiga Winiewicz, Eugeniusz Winiewicz, Sonia Starzyńska. Fotografia z archiwum Marii Ryszkiewicz ze Sztabina
Sztabin, wczesna wiosna 1938 roku. Po spacerze, przed domem Starzyńskich. Od lewej: Jadwiga Winiewicz, Eugeniusz Winiewicz, Sonia Starzyńska. Fotografia z archiwum Marii Ryszkiewicz ze Sztabina

Od wsi do wsi jeździł furmanką zaprzężoną w siwego konia obwoźny handlarz Abram Oliwa, który z daleka obwieszczał swoje przybycie nawoływaniem: „Do Oliwy! Do Oliwy!…” W handlu tym obywano się bez pieniędzy. W zamian za szmaty, pakuły, a czasem jakąś kurę, można było nabyć śledzie kobylaki, mydło i stołowe naczynia. Po wojnie, gdy zabrakło Żydów, skupem szmat trudnili się jeżdżący furmankami, a potem i budami (samochodami), różni handlarze. Pamiętam nawoływania jadącego wiejską ulicą handlarza: „Matki! Szmatki na wymianę! Hop!” – oraz ważenie szmat przy użyciu sprężynowej ręcznej wagi (ciekawe, czy miała legalizację). Za szmaty można było dostać coś z „kredensu”, czyli emaliowane, blaszane talerze i miski, emaliowane garnki, rondelki i kubki oraz szklanki z grubego szkła.

I jeszcze przypowieść zasłyszana przed laty od ojca, który pewnego razu w czasie wyjazdu na targ w Augustowie był świadkiem następującego zdarzenia. Na poboczu drogi stał Żyd z furmanką, z której spadło koło. Przejeżdżający obok nasi rodacy, zamiast udzielić pomocy, śmiali się z tego jakby chcieli powiedzieć: „Dobrze mu tak.” Żyd na to odparł: „Nie śmiej się bratku, z czyjego wypadku.”

Co było dalej? Ukształtowane od dziesięcioleci nie najgorsze relacje między sąsiadami brutalnie przerwała wojna. Oto, co na ten temat przekazał Piotr Chilicki:

Gdy przyszli Niemcy, to zrobili dla tych wszystkich Żydów z naszej okolicy małe getto za młynem wodnym w Augustowie. Wcześniej był tam koński rynek. Ogrodzili teren, a przy bramie postawili baraki. Na początku jeszcze kwitł handel. Za żywność można było kupić różne wartościowe rzeczy.

Było to pewnie jeszcze w 1941 roku. Mama przygotowała coś z żywności: i masła, i sera, i mięsa, i mąki. Ojciec zaprzągł konika i pojechaliśmy do Augustowa. Jeszcze polska policja pilnowała i niemiecka również, i jeszcze można było do getta wejść i pohandlować. Ojciec kupił sobie buty kruki. Miały one tylko jeden szew z tyłu. Były ciężkie, ale nie przepuszczały wody. Kupił też dobre imadło, piękny garnitur i trochę pościeli. Ja siedziałem na furze i pilnowałem, a ojciec ze trzy razy tak obracał. Potem tych wszystkich Żydów wywieźli do Bogusz koło Grajewa. Ale to nie byli zamożni Żydzi. Zamożnych wywieźli ruscy na Sybir i oni po wojnie wrócili. Poginęli najbiedniejsi.

Suchowola, 5.04.1938 rok. Sonia Starzyńska i Freida Kramer. Fotografia z archiwum Marii Ryszkiewicz ze Sztabina
Suchowola, 5.04.1938 rok. Sonia Starzyńska i Freida Kramer. Fotografia z archiwum Marii Ryszkiewicz ze Sztabina

Jednym z niewielu, którzy przeżyli wojnę, był augustowski Żyd Izaak Wolf Białobrzecki, syn Szmula Leiby. Wróciwszy z syberyjskiego zesłania, 9 lipca 1946 roku sprzedał on swoją nieruchomość położoną przy ulicy 3 Maja pod numerem 45 Bolesławowi Rybakowiczowi, synowi Kazimierza, mieszkającemu przy ulicy Krakowskiej 9 (obecnie Wojska Polskiego). Rybakowicz pochodził ze Sztabina i był stryjem mojej mamusi Heleny Matyskieła z d. Tomaszewskiej z Jamin. Nieruchomość, składająca się z placu o powierzchni około 700 m kwadratowych i parterowego drewnianego domu z przyległościami, poszła za kwotę 1000 dolarów, co w przeliczeniu na złotówki, licząc ówczesny kurs dolara po 100 zł, dało kwotę stu tysięcy złotych. Tyle kosztował wtedy dobry koń. Można więc powiedzieć, że stryjek dobrze zainwestował swoje pieniądze. Okazyjne kupno nieruchomości w dobrej cenie wiązało się z tym, że Białobrzeckiemu śpieszyło się z wyjazdem do Palestyny. W „Księdze Pamięci Żydów Augustowskich” ujęty jest w wykazie augustowian zamieszkałych w Izraelu. Osiedlił się w osadzie Kiriat Bialistok, założonej przez ocalałych z Holokaustu białostockich Żydów.

Jedna z historii opisanych w Księdze Pamięci ma związek z moją rodzinną wsią. Otóż w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych Jan Chojnowski, zwany Szczepanem, prowadził w Jaziewie bar piwny. Któryś ze starszych mieszkańców wsi, pamiętający przedwojenne czasy, nazwał go (oczywiście po „jaziowsku”)„Kadyś”. Chodziło się więc na piwo „do Kadysia”. Było to nawiązanie do dawnego mieszkańca Augustowa, właściciela kamienicy przy rynku, w której znajdowały się hotel i słynna karczma – Kadysza Nowodworskiego.

Jeśli zaś chodzi o inne nazwiska wymienione w Księdze, z wieloma z nich spotkałem się w czasach nam współczesnych. I tak: w Ełku mieszkał Białobrzecki, w Szczuczynie – Borensztajn i Galanty, w Zambrowie – Netter, w Białymstoku – Melcer. Czy osoby je noszące miały coś wspólnego z Żydami? Niekoniecznie. Nie każdy Wajs jest przecież Żydem. Chociaż Borensztajn handlował po rynkach. Obracając końmi, bydłem i świniami, nie przestrzegał wymogów weterynaryjnych i z tego względu ciągle przysparzał problemów powiatowemu lekarzowi weterynarii. Galanty handlował mięsem.


Pierwsza strona aktu notarialnego zawartego u notariusza Władysława Krzemińskiego w Augustowie, który potwierdził nabycie nieruchomości. Dokument udostępniony w 2011 roku przez Halinę Ułanowicz, córkę Bolesława, mieszkającą z rodziną w dwupiętrowym domu zbudowanym na zakupionej od Białobrzeckiego działce
Pierwsza strona aktu notarialnego zawartego u notariusza Władysława Krzemińskiego w Augustowie, który potwierdził nabycie nieruchomości. Dokument udostępniony w 2011 roku przez Halinę Ułanowicz, córkę Bolesława, mieszkającą z rodziną w dwupiętrowym domu zbudowanym na zakupionej od Białobrzeckiego działce

Nasze narody współistniały od wieków i od czasu do czasu chyba też współżyły. Stąd nigdy nie wiadomo, gdzie szukać naszych korzeni. Moja babcia ze strony mamy Anna Tomaszewska z d. Rybakowicz, była rodzoną siostrą Bolesława – tego, który, jak napisałem wcześniej, miał głowę do interesów. Ich przodkowie od pokoleń mieszkali w Sztabinie i onegdaj nosili nazwisko Rybak (Rybakowicz – pisali się w czasach nam bliższych). Nazwisko Rybak było popularne wśród Żydów wschodnioeuropejskich. Rybakowiczowie mieli w Sztabinie olejarnię i gręplarnię wełny. Czerń włosów mego wuja Wincentego Tomaszewskiego z Jamin była raczej niespotykana wśród słowiańskich nacji.

Jeszcze parę lat wcześniej mieszkańcy okolicznych miejscowości używali w potocznej mowie wielu określeń pochodzenia hebrajskiego. Oto niektóre z nich:

mieć kiepeł – mieć głowę
dicha – szybko
szajgiec – urwis
hiewra – gromada, grupa, sitwa
całym kahałem – przy udziale wielu osób, tłumnie
geszeft – interes
rejwach – hałas
giwałt – zawołanie wyrażające strach, panikę, zaskoczenie
tref, trefny – nielegalny

Luty 2009 r.
Kwiecień 2024 r.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Pamiętajmy o tych, których już nie ma wśród nas

Nadeszła jesień, złota polska jesień mieniąca się żółcią i czerwienią opadających liści. Białe nitki wszechobecnego babiego lata oplatają wszystko, na czym się zahaczą. Na łąkach rude turzyce kołyszą się w rytmie powiewów wiatru. W przydomowych ogrodach wybiera się ostatnie warzywa, z sadów znikają „zimowe" jabłka. Na polach, po zebranej kukurydzy, setki żurawi zbierają resztki ziarna i przygotowują się do odlotu na południe Hiszpanii. Jesienne szarugi, pierwsze przymrozki, coraz krótsze dni, a dłuższe wieczory upływają na rodzinnych i sąsiedzkich pogaduszkach. Często dominuje w nich nostalgia i wspominanie przeszłości.

W polskiej katolickiej tradycji początek listopada to dni szczególne. Pierwszy listopada – Dzień Wszystkich Świętych, drugi listopada – Dzień Zaduszny. Przez kilka następnych dni, w świątyniach, wierni modlą się w ramach tzw. wypominków za zmarłych ze swoich rodzin, sąsiadów, znajomych. Już od połowy października na cmentarzach odbywa się sprzątanie grobów, trzeba wygrabić liście, wyczyścić pomnik i zadbać o to, żeby to miejsce wyglądało godnie. Pojawiają się na mogiłach świeże kwiaty, pierwsze znicze. Widać i czuć powagę i wyjątkowość tego miejsca. Pierwszego i drugiego listopada cmentarze toną w morzu chryzantem i innych kwiatów, odprawiane są msze święte i odbywa się procesja po cmentarzu. Wieczorem, z daleka widać łunę zniczy, które rozświetlają mrok.

W moich przewodnickich wyprawach zaglądam też na nadbiebrzańskie cmentarze. Właśnie tam najłatwiej powiedzieć kilka słów o historii regionu, o ludziach, którzy tę ziemię umiłowali, pracowali dla jej pomyślności, a często za wolność oddali swoje życie. Turyści, zwłaszcza ci najmłodsi, w takim miejscu dużo łatwiej rozumieją i zapamiętują to, co staram się przekazać.

Na trasie moich wędrówek szczególną pozycję zajmuje cmentarz w Jaminach. Wokół kościoła na wzgórzu, wśród starych sosen, rozciąga się parafialna nekropolia. Setki, a może tysiące grobów —wśród nich cztery miejsca, którym poświęcam szczególną uwagę. Nawet dzisiaj nie wszyscy wiedzą o Obławie Augustowskiej — na tym cmentarzu, tak jak na wielu innych z terenu sowieckiej, barbarzyńskiej obławy, stoi tablica-obelisk z nazwiskami osób z tej parafii, którzy nie wrócili po aresztowaniu. Nie wiadomo, gdzie spoczywają ich kości. Kilka metrów dalej jest grób 14. żołnierzy niemieckich z okresu I wojny światowej. Zostali pochowani w poświęconej ziemi przez Polaków, przeciwko którym walczyli. Obok rząd 25. białych krzyży. Tu spoczywa 25. niewinnych niczemu mieszkańców jamińskiej parafii rozstrzelanych 20 czerwca 1944 roku w ramach odwetu za śmierć niemieckiego żołnierza.

Grób rotmistrza Moczulskiego na cmentarzu w Jaminach
Grób rotmistrza Moczulskiego na cmentarzu w Jaminach

Kilkanaście metrów w stronę parkanu pochowany jest rotmistrz Wiktor Maciej Moczulski. Żołnierz września 1939 roku. Poległ 25 września 1939 r. w potyczce z sowietami tuż nad Biebrzą na dolistowskich łąkach. Pochowany w nocy na jamińskiej nekropolii z udziałem tylko kilku osób. Dla mnie – mieszkańca Dolistowa – postać rotmistrza i miejsce pochówku to coś szczególnego.

Jaminy, Sztabin, Krasnybór. Na cmentarzu w Krasnymborze góruje wysoki na 6 metrów, piękny, odlany z żeliwa pomnik. Spoczywa tu Wiktoria Rymaszewska, księgowa i zaufana współpracownica hrabiego Karola Brzostowskiego – twórcy Rzeczypospolitej Sztabińskiej. Zmarła 20 lutego 1850 r., a pomnik zaprojektował i wykonał sam hrabia. Niedługo potem, bo 25 lipca 1854 r., we Francji, zmarł też hrabia. Doczesne szczątki Brzostowskiego spoczywają na cmentarzu Montmorency w Paryżu. Może warto byłoby sprowadzić prochy do ukochanego przez hrabiego Sztabina?

Nagrobek Wiktorii Rymaszewskiej na cmentarzu w Krasnymborze
Nagrobek Wiktorii Rymaszewskiej na cmentarzu w Krasnymborze

Takiego honoru doczekały się prochy gen. Nikodema Sulika i jego żony Anieli. Dowódca 5. KDP wraz z 2. Korpusem walczył na froncie włoskim w czasie II wojny światowej. Brał udział w heroicznym boju o Monte Casino. Po wojnie osiedlił się w Anglii, gdzie zmarł 14 stycznia 1954 r. Mieszkańcom Kamiennej Starej dzień 12 września 1993 r. był dniem szczególnym. Otóż po latach prochy gen. Sulika i jego żony Anieli wróciły do ojczyzny, do rodzinnej wsi, zostały złożone na cmentarzu w Kamiennej Starej w grobie obok kościoła. Takie było życzenie i ostatnia wola generała.

Natomiast na cmentarzu w Dolistowie jest pochowany Wincenty Toedwen. Łotysz z pochodzenia, mieszkaniec Dzięciołowa, kapitan wojsk napoleońskich. Brał udział w słynnej szarży szwoleżerów Kozietulskiego na wąwóz Samosiera. Przeżyło tę szarżę tylko 25 żołnierzy, wśród nich Wincenty Toedwen. We wspomnieniach pisał, że był ranny w nogę, a jego koń miał 7 ran i niestety padł. Kapitan wrócił do Dzięciołowa. Żył jeszcze w 1847 roku. Kiedy zmarł, nie wiadomo. Miejsce pochówku na dolistowskim cmentarzu jest nieoznaczone, ale wiele wskazuje na to, że jest to tzw. piwnica na starym cmentarzu.

Na Czerwonym Bagnie, co praw-da nie ma cmentarza, ale jest zbiorowa mogiła 36 mieszkańców wsi Grzędy, którzy zostali zamordowani przez niemieckich okupantów w nocy z 15 na 16 sierpnia 1943 r. Na tymże Czerwonym Bagnie 8 września 1944 r. w ramach operacji Burza rozegrała się tragiczna bitwa. Około 400 naszych żołnierzy walczyło z przeważającymi siłami wroga. Zginął dowódca ugrupowania rotmistrz Konopko ps. Grom i ok. 100 jego żołnierzy. O ich heroizmie przypomina pomnik na Grzędach.

Ileż jest jeszcze grobów i cmentarzy, które wymagają naszej pamięci – niestety – nie zawsze możemy je odwiedzić i schylić głowę. Myślę teraz, chociażby o zbiorowym grobie w Naumowiczach, gdzie spoczywa błogosławiona Marianna Biernacka z Lipska. Kobieta ta złożyła największą ofiarę za życie swojej synowej i jej jeszcze nienarodzonego dziecka.

W tych szczególnych dniach modlimy się za dusze św. pamięci naszych najbliższych, ale myślę, że należy wspomnieć też tych bezimiennych, którzy walczyli za Polskę, którzy mogą nam świecić przykładem.

Anioł Pański to krótka modlitwa – poświęćmy chwilę tym, których już nie ma wśród nas.

artykuł ukazał się w numerze 11/2022 miesięcznika "Nasz Sztabiński Dom"
 
Opublikowano Dodaj komentarz

Zaproszenie na spotkanie autorskie z Józefem Matyskiełą

Józef Matyskieła, urodzony w 1956 roku w Jaziewie. Jest absolwentem Liceum Ogólnokształcącego w Suchowoli z roku 1975. Studiował na wydziale weterynaryjnym Akademii Rolniczej w Lublinie. Studia ukończył w roku 1980, uzyskując dyplom lekarza weterynarii. Przez wiele lat pełnił funkcję Powiatowego Lekarza Weterynarii – obecnie na emeryturze. Od dawna zajmuje się pisaniem wierszy i tekstów, głównie o tematyce historyczno-wspomnieniowej, m.in. do miesięcznika „Nasz Sztabiński Dom”. W swojej twórczości literackiej powraca do lat młodości spędzonych na wsi, skąd, jak twierdzi, nigdy nie wyprowadził się do miasta. Inspiruje go również otaczająca nas, często absurdalna rzeczywistość. Fascynuje się historią rodzinnych stron, odkrywaniu której poświęca każdą wolną chwilę. Dostrzega w tym wyjątkową rolę swego pokolenia, które jego zdaniem łączy niejako pamięć o epoce ojców i dziadów z zaawansowanym technologicznie światem „pamięci komputerowej” i „cybernetycznej przestrzeni” naszych dzieci oraz wnuków. Mówi o sobie, że ma do spłacenia dług wobec minionych, ale też przyszłych pokoleń.

Dotychczas wydał: tomik wierszy satyrycznych i fraszek pt. Strofy wyczesane (2020 r.) oraz zbiór esejów pt. Dwa brzegi Biebrzy (2023 r.).

W swojej najnowszej książce pt. "Historie nieprzeoczone. Znad Biebrzy, Netty i Kanału Augustowskiego" pięknym językiem opisuje historię swojej małej ojczyzny opierając się na swoich własnych wspomnieniach oraz na tym, co udało mu się ocalić z pamięci innych osób - mieszkańców Jaziewa, Jamin, Sztabina i okolic. Nadarza się właśnie okazja, by spotkać się z Józefem Matyskiełą, porozmawiać o jego książce, historii regionu, a także o planach na przyszłość.

W dniu 10 listopada o godzinie 12.00 zapraszamy do wiejskiej świetlicy w Jaziewie na spotkanie z autorem. Będzie można na miejscu nabyć egzemplarz książki i uzyskać dedykację p. Matyskieły. Tych, którzy nie będą mogli dotrzeć w tym dniu do Jaziewa informujemy, że sprzedaż wysyłkowa książki rozpocznie się 5 listopada w sklepie internetowym: https://jzi.org.pl/produkt/historie-nieprzeoczone/

Serdecznie zapraszamy!

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Jesień w polskim lesie

Choć z oddalenia wielu mil i lat, pamiętam słodki szept i szum polskiego lasu, jego nieskalane piękno i zapach.

Las bowiem pachnie rok cały: Wiosną wonią młodych liści, traw i kwiatów; latem żywicą i jagodami; jesienią więdnącymi liśćmi i grzybami, a zimą czerstwym, czystym jak kryształ powietrzem.

Lecz mówmy o jesieni. Jest ona czasem zmienna, ale większość dni jesiennych w lasach polskich bywa pięknych jak bajka.

Lat temu kilka – już po deportacji z kraju – patrzyłem na drobne, skupione .chmurki, które przedświt niewidocznego jeszcze słańca zabarwił liliowo-różowymi barwami, i zdawało się, że to fata morgana wrzosów kwitnących w sosnowym lesie, nad którymi nucą skrzętnie pszczoły, zajęte ostatnim miodobraniem.

Liście, zmieniwszy zieleń na odcień złota i czerwieni, lecą na dywan leśny, i szeleszcząc pod stopami, pachną jak spalany bursztyn, iż chciałoby się ten zapach umiłowany skondensować bodaj w grudce żywicy i przynieść do mieszkania, by trwał jak owad w bursztynie.

Często i rzewnie gra wiatr w drzew koronach, a do tej gry włączają się gromady rozświergotanych drobnych ptasząt, skupiających się do odlotu. Wysoko ponad lasem przelatują klucze dzikich gęsi lub żurawi.

Wszystkie cerwidy (cervidae), czyli zwierzęta. pełno-rogie, jak rogacze; jelenie, daniele i łosie tracą późną jesienią swe poroża. I dziwne, iż mimo dużej nieraz ilości tych zwierząt mało komu zdarzyło się znaleźć ich rogi.

Sedno bodaj w tym, że zwierzyna po odpadnięciu rogów zagrzebuje je starannie w ściółce leśnej.

W słoneczne dni lecą drobniutkie pajączki na białosrebrzystej przędzy „babiego lata”, czepiającego się krzewów i gałęzi drzew, zdobiąc ich korony.

Przed zimą chowają się wszystkie chrząszcze i motyle. Korniki dawno wyszły z pod kory drzew i teraz wgryzają się w rdzeń najmłodszych pędów drzew iglastych. Szeliniaki w korzeniach starych pni. Motyle zaś i leśne ćmy, już to w kokonach, już to jako gąsienice zakopują się w mchach „po uszy”.

Jeże i borsuki znoszą suche liście do swych nor, gdzie całe miesiące zimowe spać będą bez przerwy.

Gdy zajść w krzewy leszczyny, to wiewiórki niezadowolone „czukają” na człowieka, który im – wzorowym gosposiom – śmie przeszkadzać w pilnej pracy zrywania orzechów, które gromadzą w dziuplach na zimę. Barwne sójki zrywają znów żołędzie, a każdą żołądź chowają w innym miejscu pod mchem, i często o nich zapominają. I stąd nawet w litych drzewostanach iglastych wyrastają młode dębczaki, które „same” się zasiały.

Sójki, naśladując ptaki przelotne skupiają się na kilka dni w liczne wrzaskliwe gromady, ,jakby gotowały się do odlotu. Pozostają jednak przez zimę na miejscu i stąd przysłowie: „Wybiera się jak sójka za morze”.

Nad brzegami łąk leśnych krzewy tworzą obramowanie lasu. Tu purpurowe liście dzikiej kaliny współzawodniczą z karminowymi jagodami swego krzewu.

Tam znów jarzębiny i dzikie róże przybrały się w tysiące rumianych korali, niby młode Polki w krakowskich strojach.

Felieton został opublikowany w „Dzienniku Chicagoskim” z 1 października 1955 r.
 
Opublikowano Dodaj komentarz

Białostoccy literaci zapoznali się z JZI

Fot. J. Drozdowska

 O Jamiński Zespole Indeksacyjnym w Nauczycielskim Klubie Literackim w Białymstoku

Na pierwszym powakacyjnym spotkaniu Nauczycielskiego Klubu Literackiego w Białymstoku miało miejsce niecodzienne spotkanie. Dzięki zgodzie naszej prezes Grażyny Cylwik i członkom klubu miałam okazję moim koleżankom i kolegom po piórze przedstawić działalność Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego. Szkoda, że tak się ułożyło, iż byłam sama. Myślę, że ciekawiej byłoby, gdyby jeszcze ktoś wsparł mnie w opowieści o naszym stowarzyszeniu. Starałam się jak mogłam najlepiej zaprezentować różnorodną działalność JZI. Na spotkanie tego dnia przyszły 23 osoby. Opowiedziałam w skrócie kim jesteśmy i czym się zajmujemy zarówno od strony genealogicznej jak i wydawniczej. Słuchaczy szczególnie interesowała nasza działalność genealogiczna, co było dla mnie wielkim zaskoczeniem. Myślałam, że będę miała więcej zapytań o sprawy związane z publikacjami. A było inaczej. Przekazałam adresy do naszych stron internetowych, powiedziałam o wyszukiwarce i myślę, że zainteresowani genealogią będą z nich korzystać. Dużą radość sprawiła mi deklaracja jednej z moich koleżanek klubowych, że jeżeli tylko pozwoli jej na to czas, dołączy do nas. Jest młodą osobą znającą świetnie języki rosyjski i ukraiński, pracuje zawodowo na Excelu. Myślę, że byłoby dla nas wielką radością, gdyby Beata Kulaga nas wsparła swoją pomocą. Do Białegostoku pojechałam z moim kolegą Czesławem Kowalewskim, mogłam więc zabrać ze sobą walizkę książek wydanych przez JZI. Starałam się, by pokazać różnorodność naszych wydawnictw. Opowiedziałam także o książkach, w których znajdują się utwory osób z Nauczycielskiego Klubu Literackiego. Lista liczy już dziewięć wydanych pozycji. Są na niej dwa wydawnictwa indywidualne, czyli Historie pazurem wojny kreślone autorstwa Krystyny Gudel i moje Opowieści z domu pod topolą. Na liście jest dziesiąta książka zbiorowa, którą przesłałam do składu dla Krzysztofa, a w pracy jest kolejna moja z opowieściami spod Trukieli.

Tego dnia nie zabrakło stałych punktów naszych klubowych spotkań, czyli konkursu jednego wiersza, tym razem wygranego przez Bożenę Siemieńczuk-Bartoszewicz, pokazu obrazów tworzonych przez klubowiczów, w tę niedzielę pędzla Zbigniewa Nowickiego oraz opowieści o nich autora i Joanny Pisarskiej, a także tradycyjnych rozmów przy herbacie, kawie i słodyczach.

Do tekstu wraz z podziękowaniem za publikację dołączam wspomnianą listę wydawnictw. Podkreśliłam na niej nazwiska osób będących członkami NKL w Białymstoku. Dziękuję wszystkim, którzy byli uczestnikami spotkania, w tym jeszcze raz szczególnie Grażynie oraz Kazimierzowi Słomińskiemu, redaktorowi naszego kwartalnika literackiego „Najprościej”, który zawsze zawiadamia nas nas o kolejnych spotkaniach i warsztatach twórczych, a Czesławowi za wspólną podróż.

Książki wydane przez Jamiński Zespół Indeksacyjny, w których są utwory członków Nauczycielskiego Klubu Literackiego (NKL) w Białymstoku. Układ chronologiczny.

1. Gudel Krystyna: Historie pazurem wojny kreślone. Redaktor Krzysztof Zięcina; opracowanie tekstu Krystyna Gudel; opracowanie graficzne i przypisy Ryszard Korąkiewicz; przedmowa prof. Adam Dobroński; słowo wstępne Zbigniew Mierzejewski; korekta Jamiński Zespół Indeksacyjny, projekt okładki Krzysztof Zięcina; zdjęcia archiwalne: zbiory autorki, archiwum JZI; skład Krzysztof Zięcina. Twardy Róg: Jamiński Zespół Indeksacyjny, 2017. - (Ocalić od Zapomnienia).

2. Drozdowska Józefa: Opowieści z domu pod topolą z ilustracjami Renaty Rybsztat. Redakcja: Ryszard Korąkiewicz, Krzysztof Zięcina; korekta: Regina Kantarska-Koper; projekt okładki Krzysztof Zięcina; ilustracje Renata Rybsztat; ilustracja na okładce Renata Rybsztat, zdjęcie autorki Helena Wysocka; skład Krzysztof Zięcina. Twardy Róg: Jamiński Zespół Indeksacyjny, 2018. - (Ocalić od Zapomnienia).

3. Tak zwyczajnie na śmierć. O bł. Mariannie z Lipska nad Biebrzą 1888-1943. Redakcja: Krzysztof Anuszkiewicz, Bożena Diemjaniuk, Józefa Drozdowska; ilustracja na okładce Renata Rybsztat; projekt okładki i skład Krzysztof Zięcina. Kurianka-Twardy Róg: Jamiński Zespół Indeksacyjny, 2018. [W książce są wiersze: Tadeusza Dejneckiego, Józefy Drozdowskiej, Wandy Łomnickiej-Dulak, Bogdana Nowickiego, Małgorzaty Pieńkowskiej, Katarzyny Wiktorii Polak oraz proza Barbary Aleksiejczyk i Alicji Bolińskiej].

4. Dawne przedmieścia Augustowa. Wiersze. Redakcja: Józefa Drozdowska, Leonarda Szubzda; wybór wierszy Józefa Drozdowska; ilustracja na okładce Renata Rybsztat; zdjęcia w tekście Józefa Drozdowska; projekt okładki i skład Krzysztof Zięcina. Augustów-Twardy Róg: Jamiński Zespół Indeksacyjny, 2019. [W książce są wiersze: Ireny Batury, Józefy Drozdowskiej, Barbary Gałczyńskiej, Krystyny Gudel, Bożeny Klimaszewskiej, Czesława Kowalewskiego, Celiny Mieńkowskiej, Anny Moczek, Jana Saczki, Urszuli Sieńkowskiej-Cioch, Leonardy Szubzdy, Krystyny Walickiej i Waldemara Piotra Wiśniewskiego].

5. Jaminy. T.3. Zgony. Redaktor Krzysztof Zięcina; rys historyczny Ryszard Korąkiewicz; korekta: Zbigniew Mierzejewski, Sabina Filipkowska, Urszula Wojewnik; opracowanie okładki Kamila Zięcina; zdjęcie na okładce Tomasz Chilicki, zdjęcia współczesne w tekście: Aneta Chilmon, Tomasz Chilicki, Ryszard Korąkiewicz; skład Krzysztof Zięcina. Twardy Róg: Jamiński Zespół Indeksacyjny, 2019. - (Parafie Nadbiebrzańskie). [W książce są dwa wiersze Józefy Drozdowskiej].

6. Lipsk. Urodzenia. Śluby. Zgony. Redakcja: Krzysztof Zięcina, Ryszard Korąkiewicz; rys historyczny: Ryszard Korąkiewicz, Sabina Filipkowska; wiersze Józefa Drozdowska; korekta Urszula Zalewska; opracowanie okładki Kamila Zięcina; zdjęcie na okładce Ryszard Korąkiewicz, zdjęcia archiwalne: kolekcje rodzinne mieszkańców parafii, archiwum Krystyny Cieśluk, archiwum JZI; skład Krzysztof Zięcina. Twardy Róg: Jamiński Zespół Indeksacyjny, 2022. - (Parafie Nadbiebrzańskie).

7. Herbat wielbicielka rodowodem z Jamin. Limeryki pogwarkowe. Koncepcja wydawnicza Józefa Drozdowska; opracowanie limeryków: Józefa Drozdowska, Leonarda Szubzda; opracowanie graficzne Krzysztof Zięcina; projekt okładki i skład Krzysztof Zięcina. Augustów-Twardy Róg: Jamiński Zespół Indeksacyjny, 2023. [W książce są limeryki: Józefy Drozdowskiej, Krystyny Gudel, Urszuli Krajewskiej-Szeligowskiej, Celiny Mieńkowskiej, Waldemara Pawła Pieńkowskiego, Leonardy Szubzdy, Piotra Waldemara Wiśniewskiego. Krystyny Walickiej i Zofii Wróblewskiej].

8. Stowarzyszenie Jamiński Zespół Indeksacyjny. Redaktor Ryszard Korąkiewicz; opracowanie graficzne i tekstu Ryszard Korąkiewicz; projekt okładki Krzysztof Zięcina; skład Ryszard Korąkiewicz. Twardy Róg: Jamiński Zespół Indeksacyjny 2023. [W książce są także informacje o spotkaniach literackich i książkach Józefy Drozdowskiej i Krystyny Gudel].

9. O św. Wawrzyńcu. Koncepcja wydawnicza i opracowanie Józefa Drozdowska; redakcja: Józefa Drozdowska, Krzysztof Zięcina; zdjęcie na okładce Tomasz Chilicki, zdjęcia w tekście: Józefa Drozdowska, Tomasz Chilicki; projekt okładki, opracowanie graficzne i skład Krzysztof Zięcina. Twardy Róg: Jamiński Zespół Indeksacyjny, 2023. [W książce jest esej Bożeny Diemjaniuk, wiersze: Bożeny Diemjaniuk, Józefy Drozdowskiej, Krystyny Gudel, Joanny Pisarskiej i Leonardy Szubzdy; szkice prozą Józefy Drozdowskiej oraz bibliografie Józefy Drozdowskiej i Beaty Niedźwieckiej].

10. O augustowskich ulicach [w przygotowaniu] [W książce będą wiersze: Genowefy Balukiewicz, Ireny Batury, Beaty Bronakowskiej, Tadeusza Dawidejta, Józefy Drozdowskiej, Krystyny Gudel, Hanny Karp, Bożeny Klimaszewskiej, Czesława Kowalewskiego, Celiny Mieńkowskiej, Janiny Osewskiej, Jana Saczki, Kazimierza Słomińskiego, Erazma Stefanowskiego, Leonardy Szubzdy, Krystyny Walickiej, Piotra Waldemara Wiśniewskiego i Krystyny Zawadzkiej oraz akwarele Zdzisława Rutkowskiego].

Tekst Józefa Drozdowska, fot. Reginy Kantarskiej-Koper, Czesława Kowalewskiego, Joanny Pisarskiej, Kazimierza Słomińskiego i Józefy Drozdowskiej


 
Opublikowano Dodaj komentarz

Odnalezienie rodziny po ponad 150 latach

Na początku września obecnego roku, spotkało mnie bardzo ciekawe doświadczenie genealogicznego poszukiwacza. Na prośbę naszego kolegi Andrzeja Szczudło zaopiekowałam się jego znajomymi, Państwem Sibigów. Pierwszeństwo oddam słowom Pana Tadeusza J. Sibigi, który tak opisał swoją „Wycieczkę do Krasnopola”:

Wycieczka do Krasnopola

Mimo, że moja żona Elżbieta Wałukiewicz upomina mnie, żebym nie zaczynał wszystkiego ab ovo, to muszę jednak napisać od początku, dlaczego tam pojechaliśmy. Zatrzymaliśmy się w domu gościnnym w Krasnem.

Genealogią zajmuję się od około 20 lat. Na platformie MyHeritage utworzyłem drzewo rodziny swojej i żony. 11 lipca dostałem mejl od młodego człowieka z USA z pytaniem, czy Antoni Wałukiewicz w moim drzewie, urodzony w 1850 r. może być Antonim Walukiewiczem w jego drzewie, lecz urodzonym w 1849 r. Obaj mieli za żonę Jadwigę Kwiatkowską. Oczywiście, że tak! Pomyłka w dacie urodzenia była u mnie. W późniejszej korespondencji doszliśmy, że on, Sean Meyer z Indiany, jest w dziewiątym pokoleniu krewnym mojej żony. Od niego dowiedziałem się, że gniazdem rodowym Walukiewiczów i Wałukiewiczów jest Krasnopol.

Wyposażeni przez Seana w informacje o mieszkańcach Krasnopola i o stowarzyszeniu Jamiński Zespół Indeksacyjny wyruszyliśmy w podróż do Krasnopola. Tam spotkaliśmy członkinię stowarzyszenia i zapaloną genealożkę panią Justynę Stolarską. Trafiliśmy w dziesiątkę, pani Justyna jest osobą, która zdigitalizowała i przetransformowała ręczne wpisy ksiąg parafialnych z Krasnopola. Jest także niezwykle ujmująca i życzliwa. Ileż to my się dowiedzieliśmy!

Dotychczas nasza wiedza o rodzinie żony kończyła się na ojcu Antoniego Wałukiewicza, Onufrym. Po rozmowie z panią Justyną i przeglądzie dokumentów doszliśmy, że protoplastą rodu mógł być Antoni Walikiewicz, wymieniony w dokumencie lokacyjnym Krasnopola, któremu to nadano ziemię w dzierżawę i prawo osiedlenia się tamże. Potomkami Antoniego i przodkami mojej żony mogli być Stanisław, ale już z nazwiskiem Walukiewicz, Klemens i Antoni, już Wałukiewicz.

Fragment Aktu Lokacyjnego Krasnopola ze wskazaniem Antoniego Walikiewicza. Źródło: AGAD
Fragment Aktu Lokacyjnego Krasnopola ze wskazaniem Antoniego Walikiewicza. Źródło: AGAD

Pani Justyna powiedziała nam, że w Krasnopolu mieszka dziewięćdziesięciotrzyletni Klemens Andrzej Walukiewicz ze swoimi synami. Podała nam również numer telefonu do jego córki Alicji. Umówiliśmy się na wizytę. Jakież było nasze zdziwienie i radość, gdy odkryliśmy wspólnie, że Klemens Andrzej i Elżbieta są dalekimi kuzynami. Wspólnym ich przodkiem okazał się być również Klemens, ojciec jego pradziadka, Jana Józefa, i pra pradziadka Elżbiety, Onufrego. Wizyta była niezwykle miła, ale szkoda, że krótka.

Klemens Walukiewicz i Elżbieta Wałukiewicz
Klemens Walukiewicz i Elżbieta Wałukiewicz

Synowie Klemensa Andrzeja prowadzą gospodarstwo mleczarskie a jeden z nich, Krzysztof, jest ludowym artystą rzeźbiarzem, którego figura św. Floriana zdobi front remizy OSP w Krasnopolu.

Figurka św. Floriana przy remizie w Krasnopolu
Figurka św. Floriana przy remizie w Krasnopolu

Wycieczka byłaby niepełna bez wizyty na cmentarzu, gdzie odwiedziliśmy groby krewnych - dziadków Klemensa Andrzeja, Kazimierza i Teodory z Makowskich oraz rodziców, Witolda i Władysławy z Daniłowiczów.

Nasze archiwum domowe wzbogaciło się o przekazane przez panią Justynę Stolarską skany dokumentów historycznych i rodzinnych i moc informacji dotyczących sposobów pozyskania z Internetu wielu innych danych.

Strona z książki "Inwentarze Guberni Szczeberskiej" wymieniająca Stanisława Walukiewicza
Strona z książki "Inwentarze Guberni Szczeberskiej" wymieniająca Stanisława Walukiewicza

Na koniec jestem winien informację o różnicach w pisowni nazwisk. Pradziadek żony, Antoni, osiadły we Lwowie, i jego potomkowie pisali się Wałukiewicz, jak i moja żona używająca panieńskiego nazwiska. Przodkowie w Krasnopolu i Klemens Andrzej piszą się Walukiewicz, chociaż w księdze parafialnej urodzeń, w metryce Klemensa Andrzeja, jego ojciec Witold podpisał się W. Wałukiewicz! Antoni, któremu w akcie lokacyjnym dano prawo osiedlenia się w Krasnopolu został odczytany jako Walikiewicz. Wiele tego rodzaju różnic w pisowni wynikało z faktu, że dokumenty parafialne były pisane ręcznie ze słuchu i większość zapisywanych była niepiśmienna. Pisarz kościelny jak usłyszał, tak napisał, a zapisywany nie był w stanie zweryfikować, tego co pisarz zapisał.

Tadeusz J. Sibiga
Krępa, 9 września 2024r.

Grób najstarszych Walukiewiczów na Cmentarzu Nowym
Grób najstarszych Walukiewiczów na Cmentarzu Nowym

Według mnie Pan Tadeusz znacznie przeszacował mój wkład w odnalezienie przodków żony. To wkład osób indeksujących, bo bez ich pracy ekspedycja Pana Tadeusza nie miałaby szans powodzenia. Dzięki zindeksowaniu dużej ilości metryk chrztów z Parafii Krasnopol (pozostały do odczytania jeszcze lata 1841-1858), w ciągu kilku godzin udało się ustalić linię przodków żyjącego Pana Klemensa Andrzeja Walukiewicza i odnaleźć ogniwo łączące obie linie. Po ponad 150 latach obie rodziny odnalazły się i miały szansę spotkać się. Pani Elżbieta Wałukiewicz mogła poznać miasteczko Krasnopol, gdzie jej przodkowie osiedlili się i są wymienieni w Akcie lokacyjnym Krasnopola (AGAD) i Inwentarzu Guberni Szczeberskiej opracowanym przez Grzegorza Krupińskiego i wydanym przez nasze JZI (s. 251).

Czy warto indeksować cudze metryki? Grzebać w starych papierach, które nie dotyczą twojej rodziny?

Uważam, że tak. Warto przywoływać pamięć o ludziach, którzy żyli w naszych miejscach przed nami, jeśli zachowały się jakiekolwiek materiały.

W tym miejscu chcę podziękować Ks. Krzysztofowi Mulewskiemu, byłemu Proboszczowi Parafii Krasnopol, który 4 lata temu zadbał o uporządkowanie Archiwum Parafialnego i zachęcił nasze stowarzyszenie do rozpoczęcia indeksacji ksiąg metrykalnych. Miejmy nadzieję, że częściej będziemy spotykali pomoc i wsparcie dla naszych prac w indeksowanych przez nas parafiach.

Myślę, że historia poszukiwań Rodziny Walukiewiczów z Krasnopola jest dużą motywacją i inspiracją do dalszej pracy. Pozostały jeszcze 17 lat metryk chrztów Parafii Krasnopol, więc wiem co będę robić najbliższej jesieni i zimy.

 
Opublikowano Jeden komentarz

Ja to mam szczęście… czyli fart genealoga

Nie trzeba nikogo przekonywać, że szczęście w życiu jest czymś ważnym. Najważniejsze jest szczęście rozumiane jako dobrostan człowieka, ale ja tu chciałbym pochylić się nad innym znaczeniem tego słowa. Chodzi o dosyć przypadkowe skorzystanie z wyjątkowo korzystnych okoliczności. Jest to takie szczęście, kiedy sukces odnosimy bez specjalnego wysiłku. Angielskojęzyczne osoby mają na to oddzielne określenie „luck”, co po polsku można tłumaczyć jako fart.

Szczęście w genealogii, a raczej farta trzeba mieć. Muszę się pochwalić, że zaznałem tego już kilkakrotnie. Dziś chciałbym tu opisać ostatni przypadek, a raczej logiczny ciąg zdarzeń, które wprowadziły mnie w przekonanie, że jestem szczęściarzem.

Jest rok 2014. Szczęśliwym zbiegiem wielu okoliczności wybieramy się do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Lecimy tam w czwórkę, w pełnym składzie rodziny na wesele córki mojej szkolnej koleżanki Brygidy (z pomaturalnej szkoły w Henrykowie k. Ząbkowic Śląskich, która związała mnie z Dolnym Śląskiem). Wesele w Chicago to punkt główny naszej wyprawy, ale są też punkty poboczne. Reszta rodziny myśli o turystyce, ja bardziej o genealogii. Gdzie tu znaleźć kompromis?

Kiedy przebrzmiały weselne dzwony i zwiędły kwiaty, którymi hojnie obdarowano młodą parę, Marthę i Timothy’ego, ruszamy w drogę na zwiedzanie Ameryki. Kierujemy się z Chicago na wschód, najpierw do Cleveland, do Niagary (tu spotkanie ze wzmiankowanym już Johnem Rynkiewiczem), Nowego Jorku i Springfield w stanie New Jersey.

Aldona i Andrzej Szczudłowie w Nowym Jorku

Kiedy główne apetyty rodziny na turystykę i odwiedzenie dwojga krewniaków, Elżbiety i Cezarego, zostają zaspokojone, nieśmiało wspominam o swoich potrzebach genealogicznych. Mówię o chęci odwiedzenia Pensylwanii, a szczególnie skromnego miasteczka Shenandoah, gdzie już ponad 100 lat wcześniej lądowali moi krewni z rodziny Rynkiewiczów, krewni po ojcowskiej matce Mariannie Rynkiewicz (1898- 1970). Wiem o tym od kilkunastu lat dzięki założonej przez Edwarda Wojtakowskiego (1940- 2022) stronie internetowej, na którą zajrzał genealog z Buffalo, John Rynkiewicz. I chociaż później okazało się, że moi Rynkiewiczowie nie są krewnymi (bliskimi) tego Amerykanina, wspiera on mnie w poszukiwaniach, pomaga namierzyć właściwych krewniaków. Ci właściwi, moi mieszkali w górniczym miasteczku Shenandoah, które w szczycie węglowej prosperity miało 20 tysięcy mieszkańców, a teraz, po wyczerpaniu złóż węgla, tylko pięć tysięcy.

Nie bez dyskusji jest zgoda na mój plan. Na szczęście po mojej stronie jest starszy syn Michał, który siedzi za kierownicą. Jedziemy do Shenandoah i po kilku godzinach jazdy jesteśmy na miejscu. Spędzamy w miasteczku kilka emocjonujących godzin. Poznajemy tam ledwie troje przypadkowych osób: fryzjera, dziewczynę z rodu Twardzików, znanego w Ameryce z produkcji polskich pierogów, ale przede wszystkim Andy’ego Ulicnego.

Andy Ulicny i autor; Shenandoah, 2014 r.

Wskazał go fryzjer zapytany o kogoś, kogo w tym miasteczku interesuje genealogia. Po wstępnej rozmowie telefonicznej docieramy do niego. Nie mówi o zaskoczeniu, ma dla nas czas i ochotę na rozmowę. Rzucam hasło „genealogia” i słyszę potwierdzenie, że to i jego hobby. Ma na komputerze bogatą bazę danych osób pochowanych na lokalnych cmentarzach. Podaję kilka ważnych dla mnie nazwisk: Rynkiewicz, Buchowski… jest! Pokazuje swoje wpisy, co robi na mnie duże wrażenie. Uświadamiam, że w krótkiej wizycie nie jestem w stanie zaspokoić swoich potrzeb. Nie zadowalając się wydrukiem na kilku stronach pytam czy nie udostępni mi swojej bazy na pendriv'a? Bez namysłu Andy godzi się na to i ładuje swoje dane na mojego pendrive. Jestem tym zachwycony.

Potem zwiedzamy cmentarze, znajdując liczne nagrobki Rynkiewiczów, ale i innych osób o nazwiskach bardzo kojarzących się z moim i sąsiadów z Sejneńszczyzny. Robimy wiele zdjęć, aby potem w domu, już na spokojnie wszystko to przeanalizować.

Po powrocie do kraju nadal jestem pod wielkim wrażeniem podróży do USA i spotkanego w Shenandoah genealoga. Zapraszam go do znajomych z Facebooka, czytam jego posty. Widzę, że jest to postać nieprzeciętna, bardzo szanowana w lokalnym środowisku. Bardziej niż z genealogii Andy jest znany z tego, że komentuje mecze futbolu amerykańskiego, sportu nr 1 za oceanem.

Jimmy Doyle i Andy Ulicny w dyżurce komentatorów

Po kilku latach znajomości zauważam, że Andy Ulicny wydał książkę o swoim mieście Shenandoah. Po krótkich staraniach książka jest już w moim domu. I chociaż nie znajduję w niej wątków o moich Rynkiewiczach, cieszę się, że mam „coś” o ważnym miejscu dla genealogii mojej rodziny.

Kolejny powód do radości to fakt, że Andy jest bliskim znajomym Christy Shukaitis, wielce zasłużonej dla zgłębiania i dokumentowania genealogii moich Szczudłów i skoligaconych z nimi Łabanowskich.

Kiedy wydaje się, że znajomość z Andy Ulicnym jest już „odfajkowana” i nie wniesie nic nowego, dociera do mnie mail od… Johna Ulicnego. Na wstępie już pisze, że jest kuzynem Andy’ego Ulicnego, i że po badaniach DNA jest również moim krewnym. Wie o tym, gdyż podobne badania zrobił mój ojciec Zygmunt Szczudło. Łączą nas aż trzy nazwiska: Łabanowski, Rynkiewicz i Stabiński. To trzecie nazwisko nie do końca mnie przekonuje, ale po kilkukrotnej wymianie korespondencji z Johnem i „wykopkach” metrycznych w parafii krasnopolskiej upewniam się, że John ma rację.

Kilka miesięcy później, wiosną 2022 roku niespodziewanie John melduje, że latem tego roku będzie na Festiwalu Bluesa w Suwałkach. Przyjedzie z żoną Marią Mele. Czuję się zaskoczony przyjazdem gości z Ameryki, ale także tym, że suwalski festiwal ma taką rangę w świecie. Jeśli przyjeżdżają na niego z ojczyzny bluesa, musi być dobry. Doceniając wysiłek krewniaka, który planuje dotrzeć aż zza oceanu, deklaruję że i ja tam będę.

Modyfikuję lekko wakacyjne plany, aby w rodzinnych stronach, na Suwalszczyźnie, być w czasie festiwalu i spotkać się z Johnem. W tym roku Suwałki Blues Festival ma wydanie jubileuszowe, organizowany jest 15. raz. Jedziemy z żoną i uczestniczymy tylko w ostatnich dwóch dniach festiwalu, 9- 10 lipca.

Umawiamy się telefonicznie, że spotkamy się z Amerykanami dzień po festiwalu, w hotelu w którym oni kwaterują. Jedziemy tam z pikającymi sercami. Obawy o trudności językowe w porozumieniu się szybko rozwiewamy, bo John przyjechał z żoną Marią Mele, która zna język polski. Z uśmiechem pogodna Maria opowiada, że ma polskie korzenie, jej ojcem był Tadeusz Kasztelan, andersowiec rodem spod Wilna. Maria urodziła się w Ameryce i niechętnie uczyła się języka polskiego. Rodzice jednak nie odpuszczali, za co dopiero dziś Maria jest im wdzięczna.

Z Johnem jest inaczej, mimo, że od dziecka świadomy polskich korzeni, języka polskiego się nie nauczył i teraz cierpi. Widać, że chciałby znać go dobrze, może nie tyle do kontaktów, bo jest z natury nieśmiały, ale do czytania dokumentów.

To nasza pierwsza bezpośrednia rozmowa, więc staramy się jak najwięcej poopowiadać o sobie i wspólnych wątkach rodzinnych. Przy okazji wyjaśnia się, że pierwszym przewodnikiem Johna po polskich archiwach był Daniel Paczkowski, mój kolega ze stowarzyszenia Jamiński Zespół Indeksacyjny. To on też wyszukał mu pierwsze metryki z polskich zasobów.

Drugiego dnia spotykamy się z Amerykanami w Archiwum Państwowym w Suwałkach. Maria zaraz musi nas opuścić, bo za godzinę prowadzi lekcję on-line języka angielskiego. Kiedy dopytujemy się o szczegóły, okazuje się, że John z Marią nie lecieli na festiwal z Ameryki. Już od roku mieszkają w Warszawie i do Suwałk przyjechali pociągiem. Skromnie, nie używając samochodu, zwiedzają miasto.

Maria zostawia nas w archiwum, a John dostaje zamówiony mailowo stos teczek z metrykami. Pisane ręcznie po polsku i po rosyjsku… Widać, że John czuje się całkiem bezradny, nie zna polskiego, a tym bardziej cyrylicy. Pomagam mu ratując sytuację. Po powrocie Marii przy obiedzie w restauracji „Karczma Polska” omawiamy dalsze, już wspólne plany. Amerykanie doceniają spotkanie z nami i dlatego przedłużają swój pobyt o 3 dni. Dostępna oferta na kolejne noclegi jest w kamedulskim klasztorze w Wigrach. Następnego dnia przewozimy ich do nowego hotelu, ale zanim zacznie się doba hotelowa, mamy kilka godzin czasu. Postanawiam czas ten zagospodarować po swojemu. Zapraszam gości do pojazdu i pokonujemy trasę kilkunastu kilometrów do Krasnopola, który jest dla nas obu z Johnem miejscem pochodzenia naszych przodków. Pierwsza myśl - odwiedzimy cmentarz, bo przecież z nikim nie jesteśmy tu umówieni. W Krasnopolu są dwa cmentarze. Nic nas nie goni, kolejno docieramy do obu, robiąc dużo zdjęć nagrobków z „naszymi” nazwiskami.

Andrzej Szczudło, Maria Mele i John Ulicny w Krasnopolu

„Nekroturystyka”[1] nas nie zadowala, dobrze byłoby spotkać aktualnych mieszkańców. Szybka myśl - jedziemy do cioci Danuty Rynkiewiczowej. Od dwóch lat jest wdową, ale może ucieszy się z wizyty krewniaków, doceni fakt, że o niej pamiętamy? Po chwili zajeżdżamy na podwórko ostatnich w Krasnopolu Rynkiewiczów. W progu wita nas Elżbieta, synowa cioci Danki, żona Bogdana. Po przywitaniu dowiadujemy się, że za kwadrans w tym domu ma się pojawić Jola, córka cioci Danki, która od lat mieszka w Maroku. Jest ode mnie kilka lat młodsza i mimo, że jest moją kuzynką, nigdy jej nie spotkałem. Znaliśmy się tylko z maili i rozmów przez Skype’a. Nie mogłem uwierzyć w swojego farta! Wpadłem przypadkowo, bez umówienia i spotykam kuzynkę z Maroka. Jola z córką, wnuczką i siostrzenicą dociera wkrótce. Siadamy do przygotowanego przez ciocię wcześniej stołu, faktycznie przygotowanego dla rodziny Joli. Serdeczne przywitanie, pół godziny rozmowy o aktualiach w naszym życiu i ruszamy w stronę Wigier zainstalować Amerykanów w klasztornym hotelu.

John Ulicny, Maria Mele, Andrzej Szczudło, Jolanta Abou Hilal; Krasnopol

Po obiedzie do zagospodarowania pozostaje jeszcze wieczór, ale już mamy na to pomysł. Jak zwykle w lecie, sejneńska Fundacja „Pogranicze” organizuje cykliczne koncerty Orkiestry Klezmerskiej Teatru Sejneńskiego. Dziś jest jeden z nich, z czego skwapliwie korzystamy.

Koncert w sejneńskiej synagodze. Gra Orkiestra Klezmerska Teatru Sejneńskiego

Natchnieni piękną muzyką wracamy na noclegi. Czwartek jest trzecim, dodanym ze względu na nas dniem pobytu Johna i Marii na Suwalszczyźnie. Nie mam przygotowanego planu, ale liczę na swoją spontaniczność i orientację w terenie. Gorączkowo próbuję zdefiniować potrzeby genealogiczne mojego amerykańskiego krewniaka. Ruszamy w kierunku Sejn. Po drodze mijamy wieś Radziuszki, gdzie obaj mamy swoich krewnych Łabanowskich. Ale mijamy ją bez zatrzymania, bo faktycznie nie znamy tam żadnego członka rodziny. Zmierzamy dalej w stronę Sejn. Na wysokości Sumowa uświadamiam sobie, że mijamy właśnie odnowiony niedawno dom Andrzeja Sidora. Znam imiennika ledwie kilka lat i doceniam jego dorobek fotograficzny. Z Internetu można poznać jego artystyczną biografię[2].

Aldona i Andrzej Szczudłowie, Maria Mele, John Ulicny, Andrzej Sidor

Sidorowie to rodzina bardzo licznie rozpowszechniona na terenie Ziemi Sejneńskiej, prawie wszyscy mają z nimi jakieś połączenie. Ja również wielokrotnie znajdywałem Sidorów na gałęziach swojego genealogicznego drzewa, więc dlatego od lat gromadzę metryki Sidorów. Andrzej w genealogii jest na początku tej drogi, więc niedawno pomagałem mu wypisać kilka pokoleń przodków z moich danych. Odtąd już się znamy. Wstępujemy do Sidorów i już na wejściu od Dominiki, żony Andrzeja, słyszymy zaproszenie na kawę.

Korzystamy z tego i w ciekawej, sympatycznej rozmowie, mija nam jakieś pół godziny. Z niepokojem zerkam na zegarek, bo już przez Messengera zdążyłem umówić się na spotkanie z kolejnym fotografem, Krzysztofem Palewiczem. Krzysztof kilka miesięcy wcześniej ogłosił konkurs. Pokazał na Facebooku zdjęcie, w którym za szybą kuchni dopatrzyłem się pół kota, druga połowa była niewidoczna. A że wieś nazywa się Półkoty, konkurs wygrałem. Za to bingo należała mi się flaszka śliwowicy. Na odjezdnym od Sidorów dostajemy w prezencie najnowsze wydanie albumu ze zdjęciami Andrzeja. Autor nie może się nie cieszyć, że jeden album pojedzie do Ameryki.

Do Palewiczów docieramy lekko spóźnieni, ale flaszka nie przepada. Wręcza mi ją organizator konkursu. Zapewniam, że dowiozę ją do domu we Wschowie. W domu Palewiczów nowość. Zapraszają nas do nowo dobudowanego pokoju, akurat na takie okazje jak dziś.

Aldona Szczudło, Maria Mele, Jadwiga Palewicz (mama Krzysztofa), John Ulicny, Majka i Krzysztof Palewiczowie; w domu Palewiczów

Krzysztof, prowadzący z żoną Majką gospodarstwo agroturystyczne, jest ponadto znanym w regionie fotografikiem, i ma już co pokazać. Oglądamy publikowane już albumy z jego pięknymi zdjęciami okolicznej przyrody. Pijemy kolejną kawę, rozmawiamy w kilku grupach jednocześnie. Rozmowy pęcznieją, wątek goni wątek, a ja znów w niepokoju zerkam na zegarek. Przed nami kolejne wyzwanie. Jesteśmy umówieni na rejs statkiem po jeziorach augustowskich. Gwarantuje nam to Aneta Cich, przewodniczka profesjonalna, ale i członkini Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, do którego i ja należę. Łączy nas genealogiczna pasja. Tego dnia Aneta obsługuje wycieczkę, a nas obiecała zabrać z nią na statek. Szybko żegnamy się z rodziną Palewiczów i ruszamy w kierunku Augustowa. Mamy do pokonania trasę ponad 40 km. Czas dojazdu sugerowany przez GPS źle rokuje naszym planom, ale jest nadzieja, że … droga będzie wolna, samochód sprawny, pojedziemy z wiatrem itp. Rzeczywistość pozbawia nas złudzeń. Pędząc na złamanie karku docieramy do portu w Augustowie w 6 minut po planowanym czasie odpływu. Widzimy nasz statek kilkadziesiąt metrów od brzegu. Nie ma mowy o zawrócenia go do portu. Trudno mieć pretensję do kapitana i Anety, rozumiemy to. Interes większości pasażerów przeważył, nie można było dłużej czekać. Zniechęceni myślimy o opcji „B”, co by tu pokazać naszym amerykańskim gościom?

Najbliższym obiektem do odwiedzenia wydaje się Muzeum Kanału Augustowskiego. Wkrótce docieramy tam i podziwiamy eksponaty. Pokazując Marii i Johnowi poszczególne plansze i eksponaty próbuję opowiedzieć jak przełomowe technicznie było dzieło firmowane nazwiskiem generała Ignacego Prądzyńskiego, który skupiając potencjał inżynieryjny polskiej armii podjął się zadania skierowania rzeki i kanałów w niezwyczajnym kierunku, pod górkę. Po twarzach gości widzę, że doceniają kunszt generała.

W Muzeum Kanału Augustowskiego

Ochoty i pomysłu na dalsze zwiedzanie Augustowa nie mamy, więc po obiedzie w portowej restauracji ruszamy w stronę Sejn. Nieusatysfakcjonowany do końca gorączkowo myślę, co by tu jeszcze pokazać? I nagle przed oczami widzę drogowskaz: Studzieniczna! Bez namysłu skręcam w prawo i po kilkuset metrach jestem na parkingu. Wysiadamy z samochodu z zamiarem zwiedzenia najbardziej słynnego miejsca pielgrzymkowego Suwalszczyzny. Parking jest prawie pusty, tylko na drugim jego końcu widać autobus. Ze zwykłej ciekawości zerkam na numery rejestracyjne i …podskakuję do góry. Zobacz, mówię do Aldony, ten autobus ma leszczyńską rejestrację! Może ktoś znajomy będzie w środku? Podchodzimy do autobusu i wnikliwie przyglądamy się wychodzącym. Szanse na spotkanie na Suwalszczyźnie samochodu z rejestracją z naszych stron są znikome, ale jeśli to się udało to może… Niestety nikogo znajomego nie widzimy, ale… zza ich pleców wyłania się… Aneta, nasza przewodniczka z niedoścignionego statku. Okazuje się, że statek, którym płynęła ze swoją wycieczką, akurat z naszego Leszna, czego wcześniej nie wiedzieliśmy, zawitał do Studzienicznej. To typowa trasa, upamiętniona przez papieża Jana Pawła II. Jest po tej wizycie pomnik papieża - dodatkowy powód, aby zawijały tam wszystkie statki pływające po jeziorach.

Aldona, Andrzej i Aneta w Studzienicznej

Zwiedzamy święte miejsce; usadowioną na półwyspie kapliczkę, zaglądamy do studni, której woda podobno działa uzdrawiająco, fotografujemy się przy pomniku polskiego papieża. Miejsce to ma swoje odniesienie również w historii naszych wspólnych z Johnem krewniaków, Rynkiewiczów z Krasnopola. Opowieść rodzinna głosi, że Józef Rynkiewicz (1871- 1959), ożeniony w 1891 roku ze Stefanią Stawińską miał z nią 12 dzieci. Kiedy pierwsze troje kolejno umarły, małżonkowie uznali to za jakieś fatum i za radą starszych, wybrali się z błagalną pielgrzymką do Studzienicznej. Najwięcej dała z siebie Stefania, która szła pieszo, a tuż za nią wozem konnym asekurował ją mąż Józef. Sytuacja ta, wypisz wymaluj, zobrazowana jest w filmie pt. „Przez siedem mostów”, gdzie rolę naszego Józefa grał wspaniały Franciszek Pieczka.

Nie pamiętam jak zakończyła się wyprawa z filmu, wiem jednak, że Rynkiewiczowie doczekali się później jeszcze dziewięciorga dzieci, co jako genealog rodzinny potwierdziłem danymi z metryk parafii Krasnopol. Sześcioro z nich dożyło dorosłości, a pierwszym dzieckiem w tej grupie była moja babcia Marianna (1898- 1969). Najprawdopodobniej, jeśli wierzyć ustnym przekazom dziadków, sytuacja ta miała miejsce na przełomie wieków, w latach 1895-1897.

Znając tę historię, zawsze ze wzruszeniem odwiedzam Sanktuarium w Studzienicznej. Miejsce to wywarło również mocne wrażenie na naszych amerykańskich gościach.

Kolejną miejscowością do odwiedzenia tego dnia były Frącki, puszczańska wieś na trasie Augustów - Sejny. John Ulicny znał je tylko ze starych metryk, dokumentujących losy rodziny Stabińskich, więc trudno się dziwić, że po zatrzymaniu skierowaliśmy się do najbliższego domu z pytaniem o tę rodzinę. Okazało się, że Stabińskich jest tu wiele rodzin, a najbliżsi mieszkają 100 metrów dalej, blisko Czarnej Hańczy, z którą mają również biznesowe związki organizując spływy kajakowe. Zaskoczeni naszym najściem szybko przyznali się do krewnych za oceanem. Wiedzą o nich, chociaż bieżących kontaktów nie utrzymują. Robimy kilka pamiątkowych fotek przy ich domu i umawiamy się na kolejne kontakty i spotkania.

Wreszcie Frącki John widzi w realu
Rodzina Stabińskich znad Czarnej Hańczy

Dzień powoli się kończy, a my wieziemy gości do klasztoru w Wigrach na nocleg. Po kolacji się rozstajemy. Następnego dnia podwożę Amerykanów na pociąg do Suwałk, skąd odjeżdżają do Warszawy.

Po wakacjach mamy stały kontakt przez Internet i telefon. Wkrótce dowiadujemy się, że John z Marią postanawiają spędzić w Polsce drugi rok, z tym że teraz już w Gdyni. Uruchamiam swoje znajomości w Trójmieście, aby znaleźć im stosowne lokum. Jednak znajdują je sami.

W marcu 2023 roku umawiamy się na spotkanie na naszym terenie, we Wschowie i okolicach.

Amerykańscy goście z rodziną Andrzeja

Zwiedzamy miasto, obowiązkowa jest fotka pod pomnikiem byka Ilona, sprowadzonego przed laty z Ameryki protoplasty hodowli bydła w słynnej firmie POHZ Osowa Sień. Podoba im się miasto z taką ilością zabytków. U siebie tego nie mają. Ze Wschowy wybieramy się do Wrocławia, aby tam w krótkiej wizycie pokazać Halę Stulecia, Panoramę Racławicką i stare centrum miasta. Wrocław robi na gościach z USA wielkie wrażenie, mówią nawet o planach zamieszkania tutaj na trzeci rok.

Następnego dnia promujemy region leszczyński. Zwiedzamy centrum Leszna i zamek w Rydzynie, związany z osobą króla Stanisława Leszczyńskiego.

Na sali balowej Zamku w Rydzynie John próbował zatańczyć z Marią

Już za miesiąc czeka nas nowe wyzwanie: do Polski przyjeżdża siostra Johna, Alexis, z mężem Danielem Gomezem. Trudno byłoby przegapić taką okazję do kontaktu. Umawiamy się na spotkanie w Toruniu. Wybieramy to miejsce z dwóch powodów: po pierwsze aby nie fatygować zbytnio „świeżych” Amerykanów, którzy kwaterują w nieodległej Gdyni, po drugie mieszka tam u córki mój wujek, senior Marian Rynkiewicz, również krewny Johna. W toruńskiej kawiarni na rozmowach w serdecznej atmosferze spędzamy dwie godziny. Znajdujemy też czas na spacer po Starówce i odwiedzenie Muzeum Pierników.

Pamiątkowe fotki ze spotkania, w kawiarni i na toruńskiej Starówce

Znacznie poważniejsze wyzwanie czeka nas za miesiąc, kiedy odwiedzi Polskę druga siostra Johna, Maryann, z mężem Michaelem Beatrice. Tym razem goście lądują w Wilnie, na kilka dni. Razem z Johnem i Marią przybyłymi z Gdyni, zwiedzają miasto, z którego pochodził ojciec Marii Mele. 10 maja 2023 r. autobusem docierają do Sejn.

Wizyta czwórki amerykańskich krewniaków w Sejnach, rodzinnych stronach naszych przodków, jest wydarzeniem. Jestem na nie przygotowany; wynająłem salę w hotelu na spotkanie, zaprosiłem gości z okolicy. Zadbałem o to, aby w spotkaniu uczestniczyli przedstawiciele trzech łączących nas rodzin; Rynkiewiczów, Łabanowskich i Stabińskich. Przybyło kilku starszych panów z Frącek i reprezentantka młodego pokolenia Aneta Stabińska, która zajmuje się fotografią artystyczną.

Na tę okoliczność opracowałem prezentację multimedialną, pokazującą nasze połączenia rodzinne: Łabanowskich, Stabińskich, Rynkiewiczów, Ulicnych i Szczudłów. Podobną w treści prezentację miał również John Ulicny.

W trakcie spotkania familijnego w restauracji „U Henryka” (fot. Aneta Stabińska)

Następny dzień jest również pełen wrażeń. Po noclegu w hotelu „U Henryka” w Sejnach zabieram gości w plener. Pokazuję im swoje rodzinne gospodarstwo we wsi Gawieniance (foto poniżej), gdzie z żoną Haliną gospodaruje najmłodszy z trójki moich braci Krzysztof Szczudło.

Dalej zmierzamy do Frącek, głównej miejscowości związanej z rodziną Stabińskich. Spacerujemy po wsi wypatrując poznanych wczoraj krewniaków. Okolica jest piękna; obok las i nurt rzeki Czarnej Hańczy. Chciałoby się zatrzymać tutaj na dłużej, ale nie można. Program jest napięty.

Spacer po Frąckach

Kolejnym punktem naszego planu na dzień 11 maja 2023 r. jest rejs statkiem po jeziorach augustowskich. Atrakcja niespełniona przed rokiem, teraz dochodzi do skutku. Przewodzi nam Aneta Cich z Augustowa, moja koleżanka z Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, profesjonalna przewodniczka turystyczna. Wie wszystko o regionie i sprawnie realizuje potrzeby turystów. Czas rejsu statkiem szybko mija, musimy wracać do Sejn. Zanim jednak wylądujemy w hotelu, decydujemy się na wypad do Radziuszek, wsi od wieków zasiedlonej przez rodzinę Łabanowskich, naszych Łabanowskich, których przedstawicielki, Bożena i Teresa uczestniczyły w spotkaniu genealogicznym rodzin w Sejnach. Nie zastajemy w domu Grzegorza Łabanowskiego, brata Bożeny i Teresy, ale oglądamy posesję, robimy zdjęcia.

Radziuszki, przed domem Grzegorza Łabanowskiego

Widzę to miejsce po raz pierwszy, chociaż od wielu lat wiem, że to stąd na przełomie wieków wyruszała na emigrację za ocean Bronisława Łabanowska (1887- 1977), wnuczka Tomasza i Floryanny Wiktorii Szczudło (1834- 1900). Już w Ameryce, konkretnie w Shenandoah, PA, skąd John Ulicny również wywodzi swoje korzenie, z Janem Stankiewiczem w latach 1905- 1925 urodziła siedmioro dzieci. Oczami wyobraźni widzę ich zmagania z niełatwym jednak życiem w Ameryce. Wiem o tym sporo dzięki Chistinie Shukaitis, której córka Bronisławy, Jadwiga Starke, była „drugą matką”. Pisałem o nich na swoim blogu.

Wizyta w Radziuszkach kończy pełen wrażeń dzień. Następny, 12 maja 2023 r., jest ostatnim dniem pobytu amerykańskich gości w Sejnach. Chcemy go w pełni wykorzystać, aby był zapamiętany, a Sejny stały się w Ameryce tematem barwnych opowieści o krainie przodków. Jedziemy na charakterystyczny dla miasteczek kresowych, pełen kolorytu targ w Sejnach. Wczuwamy się w klimat miejskiego targowiska, które dzięki bliskiej granicy z Litwą i różnicy cen jest często międzynarodowe.

Na targowisku w Sejnach

Na pół dnia rozstajemy się z zagranicznymi gośćmi, gdyż oni już wcześniej przez Internet zarezerwowali sobie warsztaty kuchni regionalnej w klasztorze wigierskim. Ucząc się przyrządzania kartaczy, sękaczy i innych specjałów regionalnej kuchni z Suwalszczyzny spędzają tam czas do południa.

W tym czasie ja z żoną Aldoną odwiedzam bazylikę, w której odbywa się msza święta. W piątkowe przedpołudnie to niezwyczajne, ale szybko wyjaśnia się przyczyna. Uroczysta msza święta ze sztandarami jest elementem ceremonii otwarcia Muzeum Kresów Rzeczypospolitej Obojga Narodów z udziałem ministra kultury Przemysława Glińskiego, posła Jarosława Zielińskiego i innych oficjeli. Jest tu też godna reprezentacja mojego stowarzyszenia, Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego: Justyna Stolarska, Aneta Cich i Sylwester Jasiński. Uczestniczymy w rytuale przecięcia wstęgi i otwarciu muzeum, ale do zwiedzania ekspozycji, unikając tłumu, przychodzimy z gośćmi później, po obiedzie.

Już na starcie Muzeum Kresów ma bogatą kolekcję zbiorów z klasztoru dominikanów

Na popołudnie zaplanowałem zwiedzanie Krasnogrudy, miejsca związanego z rodziną naszego noblisty Czesława Miłosza. Amerykanie również kojarzą to nazwisko. Zachwycają się urokliwym miejscem i pełnym zieleni krajobrazem.

Pamiątkowa fotka przed dworkiem Kunatów, wujostwa Czesława Miłosza w Krasnogrudzie

W sobotę rano odwożę czworo Amerykanów na dworzec PKP w Suwałkach. Program ich pobytu na terenie północno- wschodniej Polski jest wykonany.

W jakiś czas po odjeździe Johna z Marią do Gdyni oraz Maryann z mężem do USA dowiadujemy się, że nasza sympatyczna para planowała spędzić trzeci rok w Polsce, tym razem we Wrocławiu. Miało to nastąpić jesienią 2023 roku, po powrocie z wesela syna Marii. Terminu tego jednak nie udało się dotrzymać, gdyż John w USA zachorował. Badania i leczenie się przeciągnęły i nowym terminem ich przylotu do Polski jest lipiec 2024 r. Przylecą tylko na tydzień zamknąć swoje sprawy w Polsce, po czym wracają do Stanów, aby osiąść w nowo nabytym domu w okolicach Filadelfii.

Podsumowując swoją przygodę z Johnem i Marią stwierdzam, że są oni wyjątkowi. W ciągu ponad dwudziestu lat, kiedy mam kontakty z wieloma potomkami emigrantów z naszych rodzin, tylko oni zdobyli się na tak długi pobyt w kraju przodków. A ja czuję się wyjątkowym szczęściarzem, któremu udało się zobaczyć miejsce w Ameryce, gdzie mieszkali moi krewni, a także gościć zagranicznych krewnych w naszym pięknym kraju.

[1] Nekroturystyka – na czym polega? Jakie miejsca warto zwiedzić? – Dzień Dobry TVN

[2] Andrzej Sidor – Szeroki Kadr

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Groby weteranów. Apel!

„Nie tylko genealodzy zyskują dzięki indeksacji ksiąg metrykalnych” – to cytat z publikacji, zamieszczonej na stronie https://jzi.org.pl/o-nas/o-nas-napisali/.  To ja właśnie zyskałam! I to bardzo dużo! Ubolewam tylko nad sobą, że tak późno (bo dopiero w lutym 2024 r.) odkryłam bogate zasoby kopii ksiąg metrykalnych i wyszukiwarkę, łatwą w obsłudze, dobrze działającą. Stało się to dzięki Pani Justynie Stolarskiej z Krasnopola, która przysłała do mnie mail w sprawie swojego krewnego. Z nawiązanej korespondencji dowiedziałam się o Stowarzyszeniu JZI oraz o jego bogatych zasobach. Zaczęłam uczyć się z nich korzystać. A niedawno, 10 maja br., miałam przyjemność poznania Zespołu tworzącego Stowarzyszenie JZI.  Całemu Zespołowi przekazuję słowa najwyższego szacunku i uznania. Jakże wielką radością było poznanie na zjeździe Stowarzyszenia tylu ciekawych, ofiarnych i pracowitych Osób! Każda rozmowa mnie wzbogacała, uczyła i dopingowała do pracy na moim własnym, skromnym poletku społecznej działalności.

Od 2019 r. zajmuję się bowiem mogiłami poległych i weteranów walk o wolność, niepodległość i granice Polski w latach 1863-1920, a szczególnie w Powstaniu Sejneńskim 1919 oraz w wojnie polsko-bolszewickiej 1918-1920. Na stronie internetowej https://powstancy-sejnenscy.pl/ widoczne są rezultaty tej działalności. Z kilkuletnich doświadczeń, wynikających z działań na rzecz rejestracji mogił w IPN jako GROBÓW WETERANA, mogę w pełni docenić, jak ważna jest tu możliwość skorzystania z efektów działalności Stowarzyszenia JZI, szczególnie w licznych przypadkach znajdywania na pomnikach błędnych dat urodzin czy lat życia.

Gdy daty na pomniku nie są zgodne z dokumentacją poświadczającą zasługi weterana, to zgłoszenie mogiły do rejestracji w IPN nie jest możliwe. Należy w takim przypadku wykazać, że napis na pomniku nie jest co prawda precyzyjny, ale w mogile rzeczywiście spoczywa nie ktoś inny, ale ten właśnie zasłużony weteran. W sprawach tego typu dowodem był dla IPN akt zgonu, pobierany przez rodzinę w Urzędzie Stanu Cywilnego. Dotarcie do rodzin było jednak bardzo trudne. Kolejne kartki, zostawiane na mogiłach z prośbą o kontakt, skutkowały odpowiedzią czasami dopiero po 2-3 latach.

Prosiłam często o pomoc Pana Andrzeja Szczudło, który w wielu niezwykle trudnych przypadkach bardzo pomógł (np. na pomniku napis: imię nazwisko i nic więcej albo: imię, nazwisko, żył 77 lat). Także Pan Stanisław Jachimowicz telefonicznie przekazywał informacje ze znalezionych przez siebie aktów urodzeń, ślubów czy zgonów. Gdybym przez te lata skojarzyła, że Panowie nie są tylko pojedynczymi entuzjastami genealogii, ale że jest także cała duża grupa entuzjastów, skupiona w Stowarzyszeniu JZI, to o ile szybciej rozwiązywałabym problemy związane z rozbieżnością dat! Stąd wniosek i apel: indeksacja ksiąg metrykalnych to wspaniałe narzędzie, inspirujące do prowadzenia na cmentarzach parafialnych szerokiej akcji wyszukiwania i zgłaszania do rejestracji w IPN mogił weteranów walk o wolność i niepodległość Polski.

Podstawę takiego działania stanowi ustawa z dnia 22 listopada 2018 r. o grobach weteranów walk o wolność i niepodległość Polski (Dz. U. z 2018 r., poz. 2529). Tekst ustawy znajdziemy pod adresem: https://ipn.gov.pl/pl/upamietnianie/groby-weteranow-walk-o/akt-prawny/63913,Akt-prawny.html

Wniosek o rejestrację mogiły, przygotowany do własnoręcznego edytowania lub w wersji PDF, znajduje się pod adresem: https://ipn.gov.pl/pl/upamietnianie/groby-weteranow-walk-o/wnioski-o-wpis-do-ewide/64093,Wnioski-o-wpis-do-ewidencji.html

Wypełniony wniosek o rejestrację mogiły, załączniki dokumentujące zasługi weterana, opis miejsca położenia grobu oraz dwa zdjęcia mogiły weterana (cały grób i czytelny napis z bliska) należy wysłać do regionalnego oddziału IPN (np. dla Sejn jest to oddział białostocki, a dla Olecka olsztyński). Wniosek o rejestrację może złożyć dowolna instytucja lub osoba prywatna. W przypadku pozytywnej weryfikacji wniosku, po 2-8 miesiącach od daty złożenia, wnioskodawca na wskazany we wniosku adres otrzymuje zaświadczenie z numerem rejestracji mogiły oraz tabliczkę GRÓB WETERANA. Ogólnodostępna informacja o rejestracji mogiły umieszczana jest w BIULETYNIE INFORMACJI PUBLICZNEJ IPN. Wyszukiwarkę znajdujemy pod adresem: https://bip.ipn.gov.pl/bip/form/241,Ewidencja-grobow-weteranow-walk-o-Wolnosc-i-Niepodleglosc-Polski.html. Wpisanie do wyszukiwarki nazwiska i imienia weterana oraz akceptacja zapisanego na czerwonym tle słowa FILTRUJ powoduje wyświetlenie szeregu informacji, dotyczących między innymi przyczyny rejestracji mogiły jako GROBU WETERANA.

W razie pytań i wątpliwości służę pomocą. Mój mail:

ir**************@gm***.com












Na zdjęciu na górze widać, jak wygląda przesłana pocztą, zapakowana tabliczka, o wymiarach 8 cm na 15 cm, którą po rozpakowaniu przyklejamy do pomnika. Stanowi ona materialny wyraz rejestracji mogiły w centralnym systemie IPN.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Tragiczne losy rodziny Stanulewiczów

Jedną z najokrutniejszych represji okupacyjnych władz sowieckich w latach 1939-1941 były deportacje rodzin polskich do Związku Radzieckiego.

Ziemię augustowską w tym gm. Sztabin objęły 3 fale deportacyjne: 10 lutego 1940 r., 13 kwietnia 1940 r. i 22 czerwca 1941 r. W trzech deportacjach wywieziono z terenu Augustowszczyzny ponad 2 tysiące osób.

Deportowano głównie rodziny uczestników wojny polsko-sowieckiej 1918-1921, osadników wojskowych, leśników, nauczycieli.

W pierwszej wywózce 10 lutego 1940 r. znalazło się 11 rodzin z Jastrzębnej II, w tym rodzina Wincentego Stanulewicza. Ojciec rodziny Wincenty wraz z najstarszą córką Zofią (ur. 1923 r.) przebywali w tym czasie poza linią demarkacyjną na terenie okupacji niemieckiej w Serskim Lesie i uniknęli wywózki do ZSRR.

NKWD zabrało matkę Jadwigę Stanulewicz z d. Urbańską będącą w ciąży i 5 dzieci w wieku: 5, 7, 10, 12 i 16 lat. Zima była wówczas bardzo mroźna. W dniu wywózki mróz sięgał minus 30°C. Rodzinę pod eskortą odwieziono na stację kolejową Jastrzębna, gdzie stały przygotowane bydlęce wagony, do których załadowano zwożone rodziny.

Następnie pociąg ruszył na wschód w nieznane. Wieziono ich przez miesiąc aż do podnóży zachodniego Uralu (Permska Obłast).

Rodzina Stanulewiczów wraz z innymi zesłańcami z Jastrzębnej II mieszkała w posiołku Miel, a potem Czurocznaja, gdzie ciężko pracowali przy wyrębie lasów.

Oderwanie siłą od rodzinnych stron było dla wszystkich wielką tragedią, jednak można sobie wyobrazić, jakim dramatem było życie samotnej matki będącej w ciąży i jej pięciorga nieletnich dzieci. Kobieta zdana na siebie, bez wsparcia męża, do tego nie w pełni sprawna – niesłysząca. Józef Szmygiel z Jastrzębnej II wywieziony również na Ural z 6-osobową rodziną wspomina, że rodzinie Stanulewiczów trudno się żyło bez dorosłego mężczyzny. Kto mógł z dzieci, to pracował przy oczyszczaniu wyrębów, paleniu gałęzi itp. Chłopcy łapali ryby w sąsiedniej rzece, latem żywiono się darami lasu, zieleniną, jagodami.

Nie było w rodzinie pełnowartościowych pracowników, stąd i przydziały żywności na kartki były niewystarczające. Na niepracującego przy wyrębie lasu przypadało 300 gramów chleba bez żadnego tłuszczu. To prowadziło do wycieńczenia organizmu, do niedożywienia.

Sąsiedzi – mieszkańcy Jastrzębnej II pomagali rodzinie w miarę swych skromnych możliwości.

Gdy urodziła się córka Lucyna, to kobiety pomagały Jadwidze Stanulewiczowej, dostarczając materiały na pieluszki i niezbędne przy porodzie rzeczy. Solidarność sąsiedzka była duża, ale możliwości pomocy były niewielkie. Wokół lasy, góry i niegościnna, obca ziemia.

28 sierpnia 1941 r. ogłoszono dla Polaków – zesłańców amnestię. Mogli zmienić miejsce obecnego zamieszkania. Postanowiono jechać na południe, gdzie zaczęto formować oddziały wojskowe pod dowództwem gen. Andersa. Wraz z wojskiem przemieszczały się rodziny zmobilizowanych, pragnące opuścić terytorium Związku Radzieckiego i przedostać się do Iranu (Persji).

Wspomina Leokadia Szyper z Lipska: „Na Uralu w miejscowości Czurocznaja przebywało nas ok. 100 rodzin. Wszyscy zadecydowali, żeby przed zimą wyjechać z Uralu na południe. Był listopad 1941 r. Załadowano nas na 3 barki i płynęliśmy rzekami aż do miejscowości Biereżniki nad Kamą niedaleko miasta Perm. Tutaj nastąpiło rozproszenie rodzin. Do tego czasu rodzina Wincentego Stanulewicza była w komplecie”. Większość wyruszyła na południe i ostatecznie przez splot niekorzystnych sytuacji skierowana została na Syberię do Kurgańskiej Obłasti.

W Biereżnikach pozostały jedynie 3 rodziny, w tym Stanulewiczów i Gramadzkich z Lebiedzina.

Jakie były dalsze losy rodziny? Brak jest jakichkolwiek wiarygodnych relacji świadków. Przypuszczalnie musieli natknąć się na jakiś polski transport wiozący na południe zmobilizowanych żołnierzy do Armii W. Andersa lub wyjeżdżające rodziny żołnierzy i dotrzeć do Morza Kaspijskiego, przez które odbywała się ewakuacja drogą morską do portu Pahlawi w Iranie. A może matka z dziećmi samodzielnie, pełna determinacji jechała różnymi środkami transportu na południe, pokonując olbrzymie przestrzenie. Była to podróż pełna dramatycznych zdarzeń, w czasie której zmarło czworo jej dzieci (p. tabela). Dotarła jednak do Iranu i tutaj w Teheranie zmarło następnych dwoje, a matka Jadwiga dotarła z cywilnymi uchodźcami aż do Afryki, gdzie zmarła w mieście Mombasa (Kenia). Akty zgonu wystawione przez Kapelanów Uchodźców Polskich podają miejsca śmierci i cmentarze, gdzie dzieci i matka zostali pochowani. Odpisy są w posiadaniu Zofii Sujaty z d. Stanulewicz z Jastrzębnej II. Nie ma jedynie żadnych dokumentów dotyczących zgonu czworga dzieci, które przypuszczalnie zmarły w czasie transportu na południe jeszcze na terenie ZSRR.

Niech ta relacja z opisem tragicznych losów jednej z polskich rodzin będzie przypomnieniem wydarzeń sprzed 60-ciu lat, jakie dotknęły mieszkańców Ziemi Sztabińskiej w czasie okupacji sowieckiej 1939-1941 r.

L.p.ImięPokrewieństwoRok urodzeniaData zgonuPrzyczyna zgonuMiejsce pochówku
1Lucynacórka19401942 (?)ZSRR na trasie ewakuacji
2Leonardacórka19351942 (?)ZSRR na trasie ewakuacji
3Mieczysławsyn19331942 (?)ZSRR na trasie ewakuacji
4Stanisławsyn19301942 (?)ZSRR na trasie ewakuacji
5Janinacórka192411.05.1942zapalenie płucTeheran (Iran)
6Józefsyn192820.05.1942gruźlicaTeheran (Iran)
7Jadwiga z d. Urbańskamatka189403.10.1942Mombasa (Kenia)
Artykuł ukazał się w miesięczniku “Nasz Sztabiński Dom” nr 5(50) maj 2002 r.
 
Opublikowano Dodaj komentarz

Antoni Sosnowski z Krasnopola w Ameryce

Genealodzy, którzy mają w swoim drzewie genealogicznym krewniaków, emigrantów do Ameryki, zazwyczaj muszą rekonstruować ich losy, korzystając z różnorodnych dokumentów podróżnych, nekrologów, spisów ludności oraz wycinków z lokalnych gazet. Przyczyny tego są oczywiste – często ci emigranci byli niepiśmienni, a ci, którzy posiadali umiejętność pisania, rzadko chcieli opisywać swoje przeżycia. Krewni krasnopolskich Rynkiewiczów i Sosnowskich mieli jednak szczęście, gdyż w ich kręgu pojawiła się Joan Dorothy Flinders z d. Robertson (1936-2021), wnuczka Antoniego Sosnowskiego (1881-1950) i Wiktorii Rynkiewicz (1887-1973), która napisała książkę o rodzinie oraz wiele innych tekstów. Poniżej zamieszczam jeden z nich.

Andrzej Szczudło

Niniejsza publikacja przedstawia skrót historii Polski z jaką musieli się mierzyć moi przodkowie.

Słabość polityczna i militarna Polski sprawiła jej rozbiór przez Rosję, Prusy i Austrię. W 1795 roku Polska została wymazana z mapy Europy na ponad 100 lat. Próby wyrwania niepodległości poprzez powstania były nieskuteczne i Polska nie odzyskała suwerenności do 1918 roku. Żmudny proces odbudowy i jednoczenia narodu był wciąż niewystarczający kiedy przerwała go II wojna światowa i zaczął się sześcioletni okres okupacji niemieckiej i sowieckiej. Cena, jaką Polska zapłaciła była wysoka; miliony ludzi zostało zamordowanych, w tym cała społeczność żydowska. Kraj był zdewastowany, a nadto duże straty terytorialne tylko częściowo decyzją aliantów zrekompensowane przesunięciem granic na zachód. Po wojnie Polska była ujarzmiona przez Związek Sowiecki i nie była w pełni demokratycznym państwem do 1989 roku. (DK Eyewitness Travel Guide, 1210, p. 37)

Akt urodzenia Antoniego Sosnowskiego

Antoni Sosnowski urodził się 26 grudnia 1881 roku w Krasnopolu jako syn Adama i Dominiki Grzędzińskiej. Natomiast Wiktoria Rynkiewicz, córka Mikołaja Rynkiewicza i Julii Karłowicz, przyszła na świat w Jeglówku 18 grudnia 1887 roku. Obydwie rodziny emigrowały do Ameryki w 1900 roku. Wiktoria miała wtedy 13 lat, a Antoni 17. Choć rodzina Wiktorii dotarła nieco wcześniej, ona sama musiała poczekać pewien czas, aż przejdzie test wzroku (tzw. eye test). W międzyczasie pozostawała u krewnych przez około rok i dopiero potem wyruszyli razem statkiem do Ameryki.

Jej rodzina osiedliła się w Versailles, w New London, Connecticut, gdzie Wiktoria spotkała Antoniego Sosnowskiego. Młodzi pobrali się 4 lutego 1911 roku w Versailles i doczekali się czwórki dzieci: Barbary Marii, Teodory Konstancji, Józefa Teodora i Julii Heleny. Wszystkie dzieci przyszły na świat w Versailles. W 1920 roku Antoni i Wiktoria przenieśli się do Valley Falls, w Providence, Rhode Island. Oboje zatrudnili się w fabryce bawełny Londsdale Mill. Pierwszy dom zakupili przy Elm Street w Valley Falls. Nie było tam dostępu do elektryczności, korzystano tylko z lamp gazowych; kanalizacja również nie była dostępna. Po dziewięciu latach przeprowadzili się do South Attleboro, w Bristol, Massachusetts, gdzie za trzy tysiące dolarów gotówką zakupili swój drugi dom przy 15 Robinson Street. Następnie zainstalowali tam elektryczność oraz łazienkę z kanalizacją, zakupili nowe meble do jadalni i salonu, dywan, radio oraz gramofon (Victrola music box).

Zdjęcie ślubne Wiktorii i Antoniego Sosnowskich; źródło: www.familysearch.org

Posiadali około pół akra ziemi (około 20 arów) i zajmowali się hodowlą świń, które Antoni ubijał jesienią. Dodatkowo hodowali kurczaki, króliki, indyki i gęsi. Czasami mieli również dostęp do świeżych ryb, jeśli ktoś z rodziny je złowił. Antoni prowadził także duży ogród warzywny. Spożywali wszystko, co tam urosło. Sąsiad, Pan Mason, regularnie wiosną przyjeżdżał z koniem, aby orać ten ogród. Cała czwórka dzieci pracowała w ogrodzie, zbierając pomidory i inne warzywa przez całe lato, ucząc się tym samym od rodziców pracy i wspierania rodziny. Wiktoria dbała o duży ogród kwiatowy, który był uważany za najlepiej utrzymany w okolicy, hodując peonie, róże, fiołki i lilie. W piwnicy ich domu znajdowała się przestrzeń do przechowywania, częściowo z drewnianą podłogą, gdzie magazynowano wiele warzyw zebranych z ogrodu. Dodatkowo, Wiktoria miała także własną kiszoną kapustę.

Rodzina sporządzała także własne butelkowane piwo, które stanowiło prawdziwy przysmak, szczególnie gdy wnuki przychodziły z wizytą. Czasami dzieci były zaskakiwane pojawieniem się nowo narodzonych kociąt, co zawsze wywoływało uśmiechy na ich twarzach – dzieci uwielbiały je. Zupa była podawana raz w tygodniu i tylko Antoni jadł ją codziennie. Wiktoria trzymała się polskich tradycji kulinarnych. Zazwyczaj przygotowywała dania z wieprzowiny i kurczaka, a kapusta była kluczowym składnikiem jej kuchni, podobnie jak inne polskie specjały. Codziennie polski piekarz objeżdżał okolicę swoją ciężarówką, wypełnioną różnymi smakołykami, takimi jak pączki, ciastka, rolady i chleb. Dla wnuków było to zawsze ekscytujące, ponieważ mogły wybierać spośród wielu możliwości – to było dla nich szczególnym przywilejem.

O godzinie 4 rano Antoni odbierał od sąsiadów odpady kuchenne, aby nakarmić świnie.

Rodzina Antoniego należała do Polskiego Kościoła Narodowego. Antoni czytał polskie gazety, a Wiktoria modliła się z modlitewnikami. Co niedzielę Wiktoria chodziła do kościoła, natomiast Antoni nie. W domu porozumiewali się po polsku, ale równocześnie uczyli się angielskiego. Oboje byli ludźmi honoru, ambitnymi, pracowitymi i lubiącymi aktywny tryb życia. Antoni był łagodnym człowiekiem o zwykle powściągliwym usposobieniu, podczas gdy Wiktoria, choć również łagodna, była bardziej ekspresyjna i lubiła wyrażać swoje myśli.

Antoni i Wiktoria Sosnowscy z córką Julią Heleną i wnuczką Joan Dorothy (autorką artykułu); źródło: www.familysearch.org

Ich córka Barbara zmarła 18 lipca 1937 roku w wieku zaledwie 25 lat na zapalenie płuc, pozostawiając sześciomiesięczną córkę Mary Faith oraz dwuletniego synka Johna Ronalda. Ten czas był niezwykle smutny dla rodziny. Krótko przed śmiercią Barbara powiedziała do członków rodziny: ludzie w białym zbliżają się, co miało dać im poczucie spokoju i trochę pociechy. Jej mąż John Arruda w późniejszym czasie poślubił inną wspaniałą kobietę, Mary Mendez (1912-2000), która opiekowała się dwójką małych dzieci. Cztery lata później para doczekała się własnej córki, Faith Ann (1943-2014).

Antoni Sosnowski upamiętniony na stronie Find A Grave

Po śmierci ojca Wiktorii, Mikołaja Karłowicza, jej matka, Julia, przeniosła się do siostry Wiktorii, Mary Shalkowski. Dom Shalkowskich znajdował się naprzeciwko domu Antoniego i Wiktorii, tworząc zgrane sąsiedztwo i udane relacje rodzinne. Brat Wiktorii, mieszkający w Connecticut i Rhode Island, regularnie odwiedzał ich. Latem starsza już Julia, matka Wiktorii, czasami siadała na werandzie, gdzie podawano galaretkę. Jej prawnukowie obserwowali, jak starała się trafić łyżeczką do ust, co z uwagi na drżące ręce było trochę trudne. Wtedy wydawało nam się to zabawne. Julia cieszyła się obecnością swoich wnucząt, a one z kolei korzystały z rzadkiej możliwości spędzania czasu z taką wyjątkową osobą.

Antoni wraz z żoną upamiętniony w kamieniu na cmentarzu w Seekonk, Bristol County, Massachusetts, USA

6 października 1950 roku Antoni zmarł w swoim domu na gruźlicę w wieku 66 lat. Był to trudny czas dla rodziny, która bardzo za nim tęskniła. Dodatkowo przygnębiające było dla nich to, że Antoni nie uczęszczał do kościoła i miał ograniczone zaufanie do nauczania kościelnego. Ze względu na jego brak aktywności religijnej i sposób, w jaki był postrzegany przez duchowieństwo, jego żona musiała zapłacić księdzu, aby odprawił modlitwy za jego duszę, mające pomóc mu opuścić czyściec.

Antoni będzie pamiętany ze względu na swój poświęcony trud dla rodziny, jego przywództwo i ciężką pracę. Wiktoria nie chciała pozostać sama, dlatego jej córka Julia z rodziną, zanim dwa lata później wyjechała szukać pracy w Kalifornii, zamieszkała u niej. Wkrótce przed ich wyjazdem Wiktoria przeniosła się do Cumberland w Rhode Island, aby zamieszkać z córką Dorotą (Dot) Wollen, która przygotowała dla niej mały apartament w swoim domu. Wiktoria (Baka) spędziła tam ostatnie 15 lat swojego życia. Cieszyła się wiejskim klimatem i wizytami rodziny. Telewizja była dla niej początkowo tajemnicą, ale z czasem stała się dla niej fascynującym źródłem rozrywki. Mogła spędzać godziny, przekonana, że ludzie z ekranu patrzą i rozmawiają z nią osobiście.

Rodzinne zdjęcie potomków Sosnowskich i Rynkiewiczów. Autorka tekstu – wnuczka Antoniego i Wiktorii Sosnowskich – Joan Dorothy w środku

5 grudnia 1953 roku Wiktoria doświadczyła strasznej tragedii, gdy jej jedyny syn Józef został zamordowany nożem podczas bójki w barze w Daly City, Kalifornia. To były niesamowicie smutne i trudne dla niej chwile, tracąc syna w tak okropnych okolicznościach. Mimo to, była zdeterminowana, aby uczestniczyć w jego pogrzebie, co doprowadziło do tego, że po raz pierwszy w życiu wsiadła na pokład samolotu, aby dotrzeć do córki Julii, mieszkającej w San Fernando. Dopiero wtedy cała rodzina udała się do Daly City na ceremonię pogrzebową i pochówek.

Wiktoria, znana jako Baka, była silną, religijną kobietą, która miała głęboką wiarę w Boga, który ją wspierał w najtrudniejszych chwilach jej życia. Mam wciąż jej polski modlitewnik liczący 192 cienkie strony oraz kilka portfelików. Wiktoria zmarła 6 lutego 1973 roku w Providence, Rhode Island, na zawał serca w wieku 85 lat. Pozostawiła po sobie dwie córki, Dorotę i Julię, 7 wnuków i 22 prawnuków. Była kochana przez wszystkich i zapamiętana jako kobieta o głębokiej wierze i odważnym życiu, które prowadziła.