Opublikowano Dodaj komentarz

Życiorys w przyrodę wpisany

Kontynuujemy serię artykułów na temat Antoniego Patli. Tym razem na łamach "Gazety współczesnej" (nr 162 z 1976 r.) swoją relację ze spotkania z tym niezwykłym człowiekiem spisał znany dziennikarz i publicysta Jacek Grün.

Życiorys w przyrodę wpisany

Jacek Grün

Augustów. Jak na złość pada deszcz i na powrót Antoniego Patli z miasta muszę czekać dosyć długo. Profesora znają wszyscy (pierwsza napotkana w Domu Kultury osoba podaje mi natychmiast adres), w oddziale PTT-K przede wszystkim, w Urzędzie Miejskim, nawet w małej kawiarence, w której skracam oczekiwanie przy wyśmienitej kawie.

I oto za chwilę siedzimy z Antonim Patlą w niewielkim pokoiku, obok stołu założonego książkami, czasopismami, mapami, przewodnikami turystycznymi, szeregiem kartek zapisanych drobnymi, równymi rzędami pisma. Wielki znawca przyrody, człowiek oddany tej ziemi całym sercem, autor wielu artykułów w „Miesięczniku literackim”, „Przyrodzie Polskiej”, „Gościńcu”, w „Poznaj swój kraj”; autor wydanej przed czterema laty książki pt. „Piękno ziemi suwalskiej”.

Z okna piętrowego domu widać ogród: 250 odmian róż, 40 odmian irysów, 25 piwonii. Pasja, która niejednemu człowiekowi na emeryturze ustala rytm życia, dla Antoniego Patli stanowi zaledwie cząstkę tego, co daje swoim istnieniem miastu, regionowi, ludziom z Augustowa i z całej Polski. O przewodnika I klasy dopominają się wszystkie wycieczki, o profesora Patlę dopominają się imiennie. Przynajmniej dwa razy w roku rusza wycieczkowym autokarem w Bieszczady, siedemset, osiemset kilometrów od Augustowa, a potem jeszcze drugie tyle po krętych szosach obwodnicy.

Po dwudziestu minutach rozmowy wiem jedno: będzie to pasjonujący życiorys, pasjonująca opowieść człowieka, którego życie gnało z miasta do miasta, dając w zamian mnóstwo zainteresowań realizowanych z całą zawziętością, bez ustępstw i kompromisów, jeśli kompromisem nie nazwać wyjazdu w obawie przed zemstą opisywanych w „Kurierze Nadniemeńskim" władz sanacyjnych.

Pierwszy mój kontakt z tymi terenami — mówi Antoni Patia, emerytowany nauczyciel, były dziennikarz, żołnierz, ogrodnik, sadownik, znawca przyrody i jej wielbiciel — zaczął się w 1921 r., kiedy jako młody oficer Pułku Legionów przyjechałem do Suwałk. Zajmowałem się wówczas organizowaniem życia kulturalno- oświatowego. Moją prawą ręką była podchorąży Jadwiga Sienkiewicz – tak, tak! – córka wielkiego pisarza. Cóż za ludzie służyli wówczas z nami: Władysław Broniewski, Andrzej Strug, Karol Bunsch, generał Józef Kostroń – absolwent czterech wydziałów uniwersyteckich, który zginął w 1939 r. w jednej z bitew prowadzonych z wojskami hitlerowskimi.

To trwało ponad rok. A później wróciły młodzieńcze tęsknoty, natura upomniała się o pana Patlę, jak o swojego. Więź zaszczepiona w rodzinnych okolicach Krosna nad Wisłokiem, okolicach otoczonych przez Krasiczyn, Wzgórze Suchodolskie, Odrzykoń, Prządki, Iwonicz, Rymanów, dopominać się zaczęła gwałtownie kontynuacji.

— Rozpocząłem romantykę osadnika, pioniera ogrodnictwa i sadownictwa. — Rozjaśnia się twarz, jakby na wspomnienie owych dziesięciu lat spędzonych na 22 hektarach ziemi w okolicach Grodna ubywało wieku a przybywało sił.

— Czegoż ja tam nie miałem, 7 hektarów sadu, drzewa, krzewy, kwiaty, szkółki drzewek owocowych. I co z tego, rozchorowałem się na najgorszą chyba dla człowieka tak związanego z naturą chorobę – dostałem światłowstrętu. Koniec dni spędzanych na dworze, bolesne rozstanie z przyrodą.

W 1929 r. szczęśliwym zbiegiem okoliczności autor wielu już artykułów fachowych otrzymuje propozycję objęcia redakcji „Kuriera Nadniemeńskiego".

Dzięki tej pracy poznaje Juliusza Osterwę, Kazimierza Opalińskiego (młodego wówczas aktora), rozmawia z prezesem Towarzystwa Literackiego — Zofią Nałkowską. Kolejna, blisko dziesięcioletnia przygoda redaktora naczelnego regionalnego dodatku warszawskiego dziennika, kończy się kilkunastoma procesami sądowymi wytoczonymi przez władze sanacyjne. Konfiskaty pisma, w którym Antoni Patia gromi sanację za błędy i nieprawości, stają się zwyczajem dnia codziennego. Trzeba wyjechać możliwie jak najdalej. Daleko, a więc z powrotem do Krosna. Rodzinne strony... ale wybucha wojna światowa.

Krwawe dni. Jak zajmować się zawodowym powołaniem, gdy trzeba walczyć. Podziemna walka od pierwszych miesięcy wojny. Jeden karabinem, inny piórem. Niespokojny duch, duża odwaga, w pamięci świadomość wolnej Polski stawiają znowu Antoniego Patlę w sytuacji nieprzeciętnej. Łukasz Grzywacz-Świtalski w książce „Z walk na Podkarpaciu" pisze:

„Niepokaźne i nieregularne wychodzące biuletyny informacyjne przekształcają się w obszerne tygodniki, ukazujące się raczej regularnie, zróżnicowane w treści i drukujące nawet poezję. Prasą podziemną kierował Antoni Patia („Kuna") zawodowy dziennikarz o dużym doświadczeniu. Jego zastępcą był Maksymilian Majak („Marek"), który zajmował się jednocześnie kolportażem. Nakłady pism nie przekraczały 200-300 egzemplarzy, ale kolportaż pracował niesłychanie dynamicznie i każdy egzemplarz, krążąc z rąk do rąk, obsługiwał wielu czytelników".

Krosno, Jasło, Sanok, Strzyżów, Lesko — „Reduta”, „Kret", „Przegląd Tygodniowy". Potem koniec wojny i znowu wyjazd, tym razem na Pomorze. Państwowy Dom Dziecka, najmłodsze ofiary wojny, kilku wychowawców i po pewnym czasie miano placówki wzorcowej. Przy tym wszystkim nieustanna praca w terenie. Wycieczki, lektura, artykuły, zwiedzanie zabytków, studia nad przyrodą, kontynuacja przerwanej przez wojnę pracy i kolejny powrót.

W 1946 r. Suwałki ogłaszają w prasie zapotrzebowanie na nauczyciela do technikum ogrodniczego. Jest kilku kandydatów, przyjmują najlepszego. W senne Życie prowincjonalnego miasteczka w odległym zakątku Polski wkracza człowiek „z charakterem", rwący się do czynu.

„...więc muzeum, bo co innego? Wie pan, każdą wolną chwilę spędzałem za miastem, zbierałem materiały po całym regionie. Grodziska, stare cmentarzyska, materiały geologiczne, to były pierwsze poszlaki, na których, później oparto naukowe badania. Pierwszą wystawę zrobiłem w swoim domu; przychodzili, kiwali głowami („no jak to tak, w domu?") no i dali mi lokal, powołali na stanowisko dyrektora. To jest ten sam budynek, w którym dzisiaj mieści się muzeum w Suwałkach".

Kolejne oblicze pasji, historia tej ziemi, po której stąpa człowiek; prelekcje, odczyty, prezesura oddziału powiatowego PTT-K, znowu artykuły, niestrudzone życie badacza, pasjonata. W 1953 r. Antoni Patia przechodzi na emeryturę i... znowu przeprowadzka. Tym razem na stałe, do Augustowa. Domek przy ul. Słowackiego, ogród, kwiaty, ale bez odpoczynku.

W Augustowie profesora Patlę znają wszyscy. Toż ponad 20 lat życia włożył w to miasto, w ten region. Jak zawsze aktywny, zakochany w przyrodzie do granic możliwości. Zawsze na pierwszym miejscu, gdy trzeba walczyć o to, co ukochał – o przyrodę. Ochrona środowiska naturalnego zwłaszcza tutaj, w pięknym Augustowie, otoczonym setkami jezior i pięknymi jeszcze lasami, ma swoje podwójne znaczenie. Zakątek Polski, do którego wiodą szosy uczęszczane przez miliony turystów z kraju i zagranicy, otóż ten zakątek musi pozostać w swoim naturalnym, nieskażonym cywilizacją kształcie. Po to m.in. Augustów ma u siebie Antoniego Patlę, jednego z pięćdziesięciu tutejszych przewodników, członka Zarządu Oddziału PTT-K, człowieka, o którego bezustannie pytają wycieczkowicze.

— Pan nie napisze, kto mówił — słyszę w biurze PTT-K — ale mamy z tym trochę kłopotu. Przyjeżdża grupa i pyta, czy mogą jechać z panem Patlą, bo w ubiegłym tygodniu byli ich koledzy i teraz oni chcą tego samego, świetnego przewodnika. A skąd ja im znajdę profesora, skoro on dzisiaj poza Augustowem. To oni mają pretensje i chcą składać zażalenie.

Dobiega końca moja rozmowa z Antonim Patlą, człowiekiem, który poświęcił życie przyrodzie. Nie chce się wychodzić z tego pokoju owianego dyskretnym zapachem papieru: map, książek, czasopism. Żeby napisać prawdziwy reportaż o tym człowieku nie wolno stąd wychodzić przez tydzień. Rozmowy pełne dygresji, ciekawe wydarzenia, wspomnienia przerywane lekturą artykułów. W tych artykułach serce włożone w temat. Teraz powstają dwa foldery. Ukażą się wkrótce.

— Nad czym pan jeszcze pracuje? — pytam.

— Chwilowo przerwa. Jestem trochę zniechęcony — mówi — wysłałem książkę o ziemi krośnieńskiej na konkurs „Miesięcznika Literackiego". Miałem tylko jeden egzemplarz, prawie rok pracy. Pisałem tam wielokrotnie. Odpowiedzieli, że „redakcja nie zwraca rękopisów".

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Bitwa pod Kostiuchnówką

4 lipca 1916 roku Legiony Polskie rozpoczęły pod Kostiuchnówką na Wołyniu walkę z przeważającymi liczebnie wojskami rosyjskimi. Ta najkrwawsza bitwa polskich oddziałów stanowiła prawdziwy sprawdzian bojowy dla legionistów, a o trudzie walk niech świadczy fakt, że znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie sojusznicze oddziały węgierskich honwedów wycofały się już w pierwszym dniu bojów. Cena za wykazany w krwawej bitwie hart ducha i poświęcenie była ogromna: zginęło, odniosło rany lub zaginęło bez wieści ok. 2 tys. legionistów, w tym wielu oficerów. Wprawdzie Kostiuchnówka leży bardzo daleko od Suwalszczyzny, ale te dwa miejsca powiązane są osobą Antoniego Patli, autora wspomnień “Notatnik z niełatwego życia“, których fragment przytaczamy poniżej.


Naszą wilegiaturę[1] w Karasinie przerywają coraz częściej koncerty dział na froncie. Raz tu, raz tam. Czy te koncerty nie są opukiwaniem frontu, przygrywką, uwerturą do jakiegoś wielkiego koncertu?

Węszymy zbliżającą się niechybnie rosyjską ofensywę. O tym, że nie mylimy się, utwierdza nas seria posunięć, które wezmą nas w swoje bezlitosne tryby. Oto, w wyniku potężnej uwertury na prawym skrzydle, front nagle przybliżył się. Zarządzono w pułku alarm i pośpieszny marsz w kierunku niebezpieczeństwa. Po morderczym, prawie czterdziestokilometrowym marszu (w pełnym rynsztunku i na wściekłym upale) rozwijamy się zaraz w linie tyralierską i ruszamy do kontrataku.

Po kilkugodzinnej zażartej walce wyrzucamy nieprzyjaciela do jego wyjściowej pozycji.

Jeszcześmy nie poobcierali z czoła strug potu, a już pada rozkaz szybkiego marszu gdzieś ku północy, w stronę Gałuzji[2], bo tam podobna sytuacja: przerwany front. Ten „odpoczynek” w Karasinie zaczyna nam już wychodzić bokiem. Znowu wściekły marsz, znowu zażarta bitwa, znowu wyparcie nieprzyjaciela.

Ta wściekła kołomyjka[3] trwać będzie wiele dni i miotać nami bez możliwości zastanowienia się, czy te wariackie kontredanse mieszczą się w granicach ludzkich wytrzymałości. No cóż. Taki los rezerwy – łata się nią dziury na froncie.

Wreszcie przychodzi oczekiwany z niepokojem koncert, wobec którego wszystkie dotychczasowe przygrywki wyglądają na miłą operetkę.

Zaczyna się potężna w swej grozie beethovenowska sonata tysięcy dział, i to już na całym froncie.

Ostatkiem sił maszerujemy w kierunku znanej nam już Kostiuchnówki[4] i Palenbergu. Po drodze dowiadujemy się, że pułki austriackie, które obsadzały dotąd Palenberg, już nie istnieją. Zostały unicestwione samym ogniem artyleryjskim. Idziemy w piekło ognia, w dymiący wulkan kurzu, który przysłania wszystko. Lipcowy upał potęgują wybuchy setek tysięcy granatów z ciężkich haubic, a niepojęty ryk eksplozji otępia i przeraża. Dym spalenizny przesyca każdą piędź przestrzeni, a potworna temperatura wali z nóg.

Najgorsze w tej sytuacji jest to, że manierki puste, a organizmy odwodnione. W ustach zasycha, język staje kołkiem, w głowie szumi. Łamaną linią rowów dobiegowych suniemy powoli w kierunku głównej linii frontu, napotykając na trupy lub ciężko rannych, którym już nikt nie udzieli pomocy. My sami zaścielamy drogę własnymi stratami.

Ginie z uśmiechem na ustach przemiły szesnastoletni chłopiec, Władek Nogajski – uosobienie wiecznej, żywiołowej pogody. Ginie korpulentny siłacz Baliga. Ginie nieustraszony Adam Ochała[5]. Giną inni, których się już nie spamięta.

Wreszcie dopadamy do głównych pozycji. Są puste. Huraganowy ogień setek ciężkich dział zmiażdżył i starł linię zasieków z drutu kolczastego, pogruchotał trawersy i ziemianki, zamieniając okopy w potworne kłębowisko dołów wielokrotnie zasypywanych nowymi wybuchami. Zresztą ta apokaliptyczna scena wyłania się tylko na moment, gdy dym z wybuchem rozwieje się na ułamek sekundy. Na szczęście z okopów są wejścia do głębokich schronów. Tam jest nieco chłodniej i można trochę odpocząć po nieludzkim wysiłku. Huraganowy ogień nie ustaje ani na moment. Przeciwnie – potęguje się. Ci w głębokich schronach odpoczywają, ale na powierzchni funkcjonują posterunki obserwacyjne, które w wypadku wyruszenia nieprzyjacielskich mas do generalnego szturmu zaalarmują tych, co w schronach. Mnie przypada rola tkwienia w tym piekle.

Trzech z nas trwa na niebezpiecznych posterunkach: ja, mój stryjeczny brat Tadek i Władek Kasza. Nagle w miejscu, gdzie był Kasza, kłębi się wał ziemi. Kaszy nie ma. Dobiegamy z Tadkiem i widzimy tylko rękę Władka. Z furią przerzucamy ziemię, bo liczą się sekundy. Już odsłaniamy głowę, za moment i resztę. Kasza szybko się dźwiga, maca, czy wszystkie gnaty całe, przeciera trochę oczy i zaczyna się śmiać. Ten śmiech przy akompaniamencie potwornego huku eksplozji pocisków z ciężkich haubic dałby się zakwalifikować jako histeria. Ale śmiech Kaszy nie jest objawem patologicznym. Kasza śmieje się zupełnie przytomnie i zdrowo. Śmieje się z tego, że kostucha przerazi się jego widokiem wśród żywych. A to i kawał!…

Grzmot nie ustaje ani na moment. Wbiegam na chwilę do schronu –wszyscy leżą nieprzytomnie i nie ma takiej rzeczy, która byłaby w stanie przywrócić im przytomność. Granica wytrzymałości została przekroczona. To są już żywe trupy. Można by ich stąd wynosić jak worki ze zbożem i rzucać w ogień lub do wody. Nie drgną.

Jestem przerażony tym widokiem. Wolę już być na powierzchni i tkwić w samym sercu ogniem kipiącego wulkanu. Po kilku godzinach tego rozkipiałego piekła następuje nagła cisza. Cisza, która swoją sensacyjnością szokuje. Cóż to jest?

Lekki wietrzyk rozwiewa dymy pocisków. Patrzę przed siebie i dostrzegam przewidywany obraz. Od strony okopów nieprzyjacielskich sunie ku nam lawina ludzi z rozdzierającym wrzaskiem: „ura, ura!”

Poszczególne linie tyralierskie dadzą się uchwycić wzrokiem. Liczę szybko: 16 linii, które wkrótce skłębiają się w jeden bezkształtny wał ludzki. Wbiegam do schronu z okrzykiem: „alarm, do okopów!”

Jakiż głupiec ze mnie! Przecież tu leżą żywe trupy. Dwóch jednak podniosło się – Jędrek Jagiełło i sierż. Karol Lenczowski. O jakimkolwiek alarmie nie ma już mowy. Wbiegam na prawe skrzydło, gdzie przed godziną widziałem małe rewolwerowe działko. Próbuję je uruchomić i wygarnąć w tę kupę serię pocisków. Działko zagwożdżone. Wiem, że z tyłu w rowach dobiegowych są jakieś rezerwy austriackie. Biegnę, aby ich zaalarmować i napędzić do okopów. Jakiż jestem naiwny! Mam przed sobą bezładną kupę ludzką zupełnych wariatów. Leżą na dnie rowu i wyją. Całkiem po psiemu wyją. W oczach wyraźny i chyba już nieodwracalny obłęd. Inni leżą bez żadnych oznak życia, choć żaden nie padł od kuli czy artyleryjskiego pocisku. Skonali z braku wody. Z tak dużego odwodnienia, że zgęstniała krew przestała obiegać organizm. Jeden po drugim umierali.

Tymczasem lawina nieprzyjacielska weszła już na linię okopów i szybko okrąża nas łukiem. Już są z tyłu i stamtąd atakują. I wtedy rozgrywa się nowa, zupełnie nieoczekiwana scena. W tę burą masę ludzką, która nazywa się nieprzyjacielem, runął huragan pocisków z naszej artylerii.

W nagłym przerażeniu wszystko zapełnia rowy łącznikowe i przywiera do dna rowu i do ścian. Jest to dla mnie maleńka szansa ocalenia. Rzucamy się we trzech w to kotłowisko wybuchów i, depcząc po głowach przerażonych sołdatów, w piekielnym sprincie wychodzimy poza obręb ich pierścienia, a także poza zasięg artyleryjskiego ognia.

Po kilkunastu minutach stajemy przy bateriach naszej legionowej artylerii. Tej artylerii, którą uwiecznił Jan Lechoń w wierszu „Polonez artyleryjski” w zwrocie : „To major Brzoza kartaczami w moskiewskie pułki wali”.

Ale artyleria już się pakuje do odwrotu. Zostawia jednak po sobie skarb dla nas trzech nieoczekiwany: wiadra pełne herbaty z winem. Wierzyć się nam nie chce. Czy ten najcenniejszy z płynów, ta boska ambrozja nie jest aby mirażem, który zniknie, gdy podejdziemy bliżej? Podchodzę, przyklękam, nabożnie przykładam usta i… o moje szczęście niewysłowione – piję, piję… Czuję, że płyn swoją potęgą ożywczą rozchodzi się po moich żyłach i nasyca wyschły na wiór organizm, dając mi poczucie niewysłowionego szczęścia. Po kilku minutach odstawiam na bok puste wiadro. Podobnie czynią koledzy Lenczowski i Jagiełło.

Łatwo mi stwierdzić, że cały front znajduje się w odwrocie. Kierunek – bagnisty Stochód[6]. Nie mamy żadnego macierzystego oddziału. Jesteśmy rozbitkami i los nasz niewiadomy.

Gdzieś pod Trojanówką mam przygodę. Maszerujemy z jakimś taborem, który nagle zostaje zaatakowany przez nieprzyjacielski samolot. Powstaje popłoch, z którego lotnik korzysta – z niskiej odległości, z cekaemem, sieje spustoszenie. Przypadam do gałęzistego drzewa, które daje mi dobrą podpórkę pod manlichera[7]. Jednym celnym strzałem zwalam samolot na ziemię. Lotnik zabity, samolot roztrzaskany.

Przekraczamy wreszcie Stochód i kierujemy się za główną kolumną odwrotową do Stobychwy[8]. Tymczasem okopy nad Stochodem obsadzają już jakieś pułki niemieckie i węgierskie. My, skrwawieni w tylu morderczych bitwach, idziemy do rezerwy.

Po paru dniach przyjeżdżają uzupełnienia rekruckie i rekonwalescenckie, z których na nowo formuje się trzeci batalion. Otrzymuję awans na kaprala i dostaję wielki srebrny medal za waleczność, do którego przywiązana jest specjalna pensja.

Po kilku dniach niezbędnych do dokonania reorganizacji pułku odchodzimy na front, ale na pozycje rezerwowe. Bardzo zasadną zmianą jest to, że w miejsce rannego majora Minkiewicza dowódcą naszego pułku zostaje płk. Władysław Sikorski.

Nie powiem, abyśmy nowego dowódcę powitali z entuzjazmem. Dla nas, starych frontowców, sztabowiec i polityk był kimś obcym i dalekim. Wyraźnie nie lubiliśmy go i mieliśmy ku temu pewne żołnierskie racje.

Dla sztabowca Sikorskiego nie istniała żołnierska osobowość. Na oddział patrzył nie jak na zespół ludzkich charakterów, ale wartość jego mierzył ilością bagnetów i siłą ogniową. Człowieka z całym jego złożonym wnętrzem już nie dostrzegał. Żołnierz był dla niego tylko bezduszną maszynką do strzelania, siłą ognia.

Dowódcą 12. kompanii zostaje ppor Ćwiertniak, dowódcą plutonu sierż. Ryszka, jego zastępcą plut. Rutkowski, ja zaś zostaję komendantem sekcji. Nowy skład kompanii bardzo mi odpowiada. Jest sporo nowych podoficerów, ale są i starzy wiarusi. Zżywam się bardzo szybko z sierż. Ryszką, plut. Rutkowskim, plut. Bandrowskim (bratem Kadena). Duch frontowego zawadiactwa znowu dominuje w naszym zbiorowym życiu.


[1] Wilegiatura – przest. urlop spędzany na wsi.

[2] Hałuzja – wieś na Ukrainie, w obwodzie wołyńskim w rejonie maniewickim.

[3] Kołomyjka – w nawiązaniu do ukraińskiego tańca ludowego tańczony częściowo przez samych tancerzy i wykonywane w coraz szybszym tempie z przytupami, przysiadami, podskokami. Przypomina inny taniec zwany kozakiem.

[4] Bitwa pod Kostiuchnówką – działania opóźniające Legionów Polskich prowadzone w dniach 4-6 lipca 1916 r. pod Kostiuchnówką na Wołyniu przeciwko oddziałom rosyjskiego 46. Korpusu Armijnego, prowadzącego natarcie w ramach ofensywy Brusiłowa.

[5] W 12. kompanii 3. baonu 3. PP było trzech żołnierzy nazywających się Adam Ochała. Wszyscy trafili do rosyjskiej niewoli.

[6] Stochód – rzeka na północno-zachodniej Ukrainie, prawy dopływ Prypeci.

[7] Karabinki Mannlicher M.95 były podstawową bronią palną armii austro-węgierskiej w czasie I wojny światowej.

[8] Stobychwa – wieś na Ukrainie w rejonie koszyrskim obwodu wołyńskiego.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Suwalski Park Krajobrazowy

Miłośnicy Suwalszczyzny postać Antoniego Patli jednoznacznie kojarzą z powstaniem Suwalskiego Parku Krajobrazowego – jednego z najpiękniejszych zakątków Polski. Antoni Patla był jednym z pomysłodawców wdrożenia tej idei w życie. Ostatnie dekady swojego życia poświęcił krzewieniu wiedzy o regionie. Był inicjatorem powstania i kierownikiem Muzeum Regionalnego w Suwałkach. Pracował jako przewodnik turystyczny i działacz Ligi Ochrony Przyrody. Nie wolno zapominać o wcześniejszych latach życia Antoniego Patli, gdy walczył w Legionach Polskich o wolność Ojczyzny, gdy parał się dziennikarstwem w Grodnie i innych ciekawych epizodach. Wszystko opisał w swoim skróconym życiorysie, który opublikowaliśmy w artykule: “Antoni Patla – działacz społeczny, dziennikarz, krajoznawca, nauczyciel, kapitan WP“. Wkrótce światło dzienne ujrzą dwie książki autorstwa Antoniego Patli: „Notatnik z niełatwego życia” będący wspomnieniami od czasu dzieciństwa do końca lat 40. oraz przewodnik „Piękno ziemi suwalskiej”, w którym A. Patla w wyjątkowy sposób opisuje uroki Suwalszczyzny. Poniżej przedstawiamy artykuł Antoniego Patli, który ukazał się w periodyku “Ziemia” w 1973 r.

Suwalski Park Krajobrazowy

Antoni Patla

Wielki szlak turystyki pieszej (195 km) przecinający Suwalszczyznę ekscentrycznymi liniami jest tak pomyślany, aby ni. in. wyeksponować nową jednostkę geograficzną – Suwalski Park Krajobrazowy.

Niektóre elementy Parku były znane już wcześniej, jeżeli nie szerokim rzeszom turystów pieszych, to wąskim kręgom naukowców: geografom. geomorfologom, hydrobiologom. Opisywali je: prof. dr Stanisław Pietkiewicz, prof. dr Czesław Pachucki, prof. dr Stangenberger, dr Ber i inni. Idea Parku narodziła się jednak później.

Udokumentowany wniosek o utworzenie Parku wpłynął do władz w latach pięćdziesiątych. Jego skutkiem był przyjazd do Suwałk Komisji Ekspertów, która po trzydniowej wizji lokalnej zaakceptowała projekt z drobnymi tylko korektami przestrzennymi.

Pełną jego realizację komplikował fakt, że w obrębie Parku znajduje się wiele osiedli i pól uprawnych, co wymagało szczegółowych studiów i ustalenia, które fragmenty mają być wyłączone z upraw rolnych, które poddane zalesieniu, a które pozostawione w dotychczasowym stanie.

Przeprowadzenie takich studiów Wojewódzka Rada Narodowa w Białymstoku zleciła Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie. która zadanie wykonała w końcu 1970 r. Na podstawie tego materiału Wojewódzka Pracownia Urbanistyki i Planowania Przestrzennego w Białymstoku sporządziła dokładną, precyzyjnie spoziomicowaną mapę Parku, ustalając główne punkty widokowe, ważniejsze drogi dojazdowe itp.

Suwalski Park Krajobrazowy nie ma jeszcze pełnego statusu prawnego, gdyż na temat jego obszaru toczą się w dalszym ciągu dyskusje. Autor artykułu, jako twórca projektu Parku, postuluje włączenie do jego obszaru wspaniałych meandrów rzeki Czarnej Hańczy na odcinku od wsi Malesowizna do Czarnakowizny, dwa starożytne cmentarzyska jaćwieskie koło tej wsi, niezwykle ciekawy obiekt – Górę Krzemieniuchę oraz Jeleniewską Bramę Wód Lodowcowych z pięknymi drumlinami koło wsi Rutki.

Obszar i granice Suwalskiego Parku Narodowego będą następujące:

Granicę wschodnią stanowi szosa jeleniewska na odcinku Prudziszki – Jeleniewo – Gulbieniszki – Sidory.

Granicę północną wyznacza szosa na odcinku Sidory – Kleszczówek – Smolniki oraz jej przedłużenie, droga dziś trudno jeszcze przejezdna, na odcinku Smolniki – Dzierwany – Stara Hańcza.

Granicę zachodnią określa droga Stara Hańcza – Mierkinie – Hańcza (wieś) – Wróbel – Kruszki – Pawłówka – Malesowizna.

Granica południowa nie została jeszcze ustalona.

Spełniając postulat Wojewódzkiej Pracowni Urbanistycznej, granica Parku biegłaby zygzakami od Malesowizny przez wysoki wał moreny bocznej w kierunku wsi Szurpiły, by dojść do Jeleniewa i tu zamknąć krąg obszaru od strony południowej.

Jeśli przeprowadzona zostanie korekta przestrzenna postulowana przez niżej podpisanego, granica Parku od wsi Malesowizna pójdzie meandrami Czarnej Hańczy do wsi Okrągłe, Zarzecze Jeleniewskie, Żywa Woda. Prudziszki, zamykając krąg od południa na szosie jeleniewskiej.

W tej drugiej wersji obszar Parku wynosiłby ok. 7000 ha, zaś w pierwszej – 6000 ha.

Generalnym założeniem Parku jest wyodrębnienie z obszaru Suwalszczyzny północnej terenu o wybitnych walorach krajobrazowych i obfitującego w formy rzadkie lub wręcz unikalne, a następnie udostępnienie tych obiektów szerokim rzeszom turystów.

Autokarowa wycieczka krajoznawcza, wjeżdżając na teren Parku od strony Suwałk, natknie się na liczne obiekty zasługujące na bliższe poznanie. Tuż za wsią Prudziszki (7 km na północ od Suwałk) oś szosy jeleniewskiej biegnie wyraźnie zarysowaną doliną szerokości około 500 m. Dolina ta to właśnie Jeleniewska Brama Wód Lodowcowych. Szlak wiedzie dnem byłej rzeki i to rzeki nie byle jakiej, bo półkilometrowej szerokości, choć zaledwie kilkukilometrowej długości.

Naprzeciwko małej wioski Rutki, w środku doliny, znajdują się osobliwe wzgórza w formie rogalików – są to drumliny, dowód oczywisty, że dnem tej rzecznej doliny sunął w pewnym okresie jęzor lodowca. A więc odczytujemy tu krajobrazy epok minionych.

Gulbieniszki – Góra Cisowa, fot. T. Smagacz
Gulbieniszki – Góra Cisowa, fot. T. Smagacz

 

Naprzeciwko kościoła w Jeleniewie szlak skręca w lewo, w kierunku wsi Kazimierówka i Szurpiły. W odległości pół kilometra przed wsią Szurpiły najwyższe wzniesienie stanowi znakomity punkt widokowy. Rysujący się w kierunku północnym krajobraz fascynuje swoją niezwykłością. Liczne wysokie wzgórza o bardzo stromych zboczach przeplatają się tu z błękitnymi taflami wód kilku jezior o bogato urozmaiconej linii brzegowej, stwarzając krajobraz urzekającej piękności. Jest to grupa jezior szurpilskich, Pośrodku niej dominuje potężne grodzisko obronne z okresu VI–XIII w., zwane popularnie Górą Zamkową. Warto podjąć trud wędrówki pieszej na szczyt grodziska, skąd rozciągają się we wszystkich kierunkach wspaniałe widoki.

Autokarem wracamy znów do szosy jeleniewskiej, kierując się na północ. Tu zwraca uwagę górujący wysoko nad otaczającym terenem potężny stożek wzgórza morenowego, zwany popularnie „Suwalską Fudżijamą”. Jest to stożek sandrowy uformowany w masywie lodowca przez wody spływające szczeliną. Wysokość 256 m n.p.ni., a w stosunku do otoczenia 100 m, świadczy o wielkości przebiegających tu procesów i unikalnej formie obiektu.

Ze szczytu „Fudżijamy”, a ściśle Góry Cisowej lub Gulbieniskiej, rozciągają się rozległe i bogate widoki w promieniu wielu kilometrów.

Jeziora Kleszczowieckie, fot. T. Smagacz
Jeziora Kleszczowieckie, fot. T. Smagacz

 

Za wsią Gulbieniszki zjeżdżamy w dół, by skręcić w lewo, w kierunku Kleszczówka i Smolników. Mijamy po drodze jeziora: Przechodnie, Postawele, Sidory. Za wsią Kleszczówek teren wznosi się. by kulminację osiągnąć na skraju wsi Smolniki, Na najwyższym punkcie szosy zatrzymujemy autokar, wysiadając, by podejść pieszo w lewo, na skraj pobliskiego „lasanka”, gdyż stamtąd mamy przepyszny widok na grupę Jezior Kleszczowieckich: Okrągłe, Pierty, Kojle. Urok ich polega na położeniu głęboko w dolinie (a więc są jak na dłoni) i na bogatej linii brzegowej oraz otoczeniu z trzech stron lasem. Po drodze napotykamy ciekawostkę botaniczną: masowo tu rosnący dziki czosnek.

Od kościoła w Smolnikach teren obniża się, a w najniższym punkcie widnieją rozstaje dróg. Nasza trasa wiedzie w kierunku szkoły, którą mijamy notując w pamięci zielony trójkąt, znak, że w okresie wakacji działa tu schronisko szkolne.

Za ostatnim domem w Smolnikach zatrzymujemy autokar i idziemy ok. 150 m w kierunku południowym, polną dróżką i zatrzymujemy się na wysokim, stromym zboczu, aby nasycić wzrok pięknem krajobrazu.

Głęboko w rozległej dolinie widnieje znów grupa jezior otoczona lasami. Centralnie usytuowane jezioro Jaczne ma nie tylko fantastycznie skomponowaną linię brzegową. ale i niezwykły, malachitowo-zielony koloryt wody. Jest to perla krajobrazu Suwalskiego i chyba jedno z najpiękniejszych jezior w Polsce.

O tę grupę jezior działacze ochrony przyrody toczyli zacięte boje z autorami projektu budowy hydroelektrowni szczytowo-pompowej, Tym razem, na szczęście, zwyciężyli „ochraniacze” suwalsko-augustowscy i białostoccy.

Nieprzejezdna na razie droga wiedzie nas teraz ze Smolnik przez las, w kierunku Dzierwan i północnego krańca słynnego jeziora Hańcza. W Dzierwanach skręcamy w lewo. Pośrodku wsi znajduje się niewielkie grodzisko obronne, nie zbadane jeszcze przez archeologów, zapewne jaćwieskie; teren tchnie jakąś polarną egzotyką, pola – to w większości ugory, nie tknięte jeszcze pługiem ze względu na olbrzymie ilości głazów, z których niektóre ważą kilka ton.

2 km dalej droga poprawia się. Wreszcie głęboko w dole błyszczy błękit lustra wody jeziora Hańcza, od 20 lat uznanego za rezerwat przyrody. Wydanie tego aktu prawnego było podyktowane względami nie tylko geologicznymi, ale i biologicznymi. Zarówno w dennych jak i przybrzeżnych strefach jeziora znajdują się okazy fauny, nigdzie w Polsce nie znane. Szczupaki dochodzą tu do kolosalnych rozmiarów (ponad 2 m). Dr żabiński znajdował tu zarówno okazy fauny alpejskiej, jak i polarnej. Skały uronione przez lodowiec na wschodnim brzegu są pochodzenia fińskiego, zaś na brzegu zachodnim – wyraźnie szwedzkiego.

Jezioro Hańcza należy wprawdzie do kategorii jezior średniej wielkości (305 ha), ale głębokością bije rekordy nie tylko w skali krajowej (108,5 m). Co więcej – geologowie stają tu wobec niebywałej zagadki. Oto zachodnie pobrzeże jeziora wyraźnie podnosi się, „puchnie”, gdy jego przybrzeże wschodnie obniża się. Tak więc występuje tu zjawisko tektoniki, stanowiące rewelacyjną zagadkę polskiego niżu. To zapadanie „wschodniego boku” obejmuje zapewne jego strefę denną, co by tłumaczyło fenomenalną głębokość tego jeziora i jego tektoniczną genezę.

Regaty na jeziorze Wigry, fot T. Smagacz
Regaty na jeziorze Wigry, fot T. Smagacz

 

Na północnej skarpie brzegowej oglądamy ruiny pałacyku Światopełka-Mirskiego, uczestnika powstania listopadowego. Od pałacyku zaczyna się już zachodni brzeg Parku Krajobrazowego. Droga tu niezła, zwłaszcza od wsi Mierkinie. Docieramy tędy do południowego krańca jeziora – do wioski Wróbel. Oglądamy miejsce wypływu rzeki Czarnej Hańczy z jeziora i kierujemy się jej biegiem w stronę Bachanowa. Tuż za wsią, na prawym brzegu, znajduje się wielki rezerwat głazowiskowy – na przestrzeni ok. 3 ha potworne stłoczenie głazów różnej wielkości, nie tknięte ręką ludzką od kilkudziesięciu tysięcy lat. Tych głazowisk było tu do 1939 r. znacznie więcej. Niestety – okupant niemiecki wyeksploatował większość do budowy „wilczego gniazda” w Gerłożu k. Kętrzyna, budując do tego celu specjalną linię kolejową, dziś już nieistniejącą.

Przez wieś Bachanowo aż do młyna w Turtulu Czarna Hańcza płynie głębokim kanionem o bardzo stromych zboczach, co sprawia niezwykle wrażenie. Patrząc w kierunku biegu rzeki w pewnej odległości za Bachanowem dostrzegamy dwa fenomeny morfologiczne: turtulsko-bachanowski oz, uznany przez geologów za najpiękniejszy w Polsce, oraz dolinę wiszącą, pozostałość po nie istniejącej już dziś rzece. która wpadała do Czarnej Hańczy. Dodajmy, że poziom dna tej doliny jest o 18 m wyższy niż poziom wody w Czarnej Hańczy.

Od Turtula Czarna Hańcza rozpoczyna fantastyczny bieg, tworząc niezwykle malownicze meandry, które kończą się w Starym Brodzie niedaleko Suwałk.

Suwalski Park Krajobrazowy dostarcza turystom nie tylko niezapomnianych wrażeń. ale i rzetelnej wiedzy z zakresu geomorfologii i przeszłości tego niezwykłego zakątka Polski.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Sokol Brothers – wycinki z gazet

Poniżej zamieszczamy kilkanaście wycinków prasowych dotyczących trzech braci Sokolskich, pochodzących z Augustowa, którzy wyemigrowali w 1918 r. do USA i założyli w New Britain, Connecticut, dobrze prosperującą fabrykę płaszczy. Pełna historia Fabryki Płaszczy Braci Sokol, będąca ucieleśnieniem spełnionego amerykańskiego snu, dostępna jest w publikacji pt. Ludzie wielkich marzeń autorstwa Naomi Sokol Zeavin i dr. Donalda Z. Sokol.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Piotr Bolesław Szczęsnowicz

Niedawno napisałem krótkie spostrzeżenie o urzędach fikcyjnych. Wspominałem tam o województwie dorpackim zwanym również derpskim. Myślałem, że o mieście Dorpat już raczej nie będę wspominać, aż tu…

Podczas porządkowania papierów na biurku wpadła mi w ręce karteczka z krótką notką o Piotrze Bolesławie Szczęsnowiczu. Przytoczę ją w całości, ale zaakcentuję nawiązanie do miasta Dorpat.

Piotr Bolesław Szczęsnowicz

Urodził się 19 października 1881 r. w Augustowie. Był synem Antoniego i Emilii z Milanowskich. Po ukończeniu szkoły miejskiej w Augustowie i gimnazjum przez 4 lata studiował w Warszawie. W 1908 r. ukończył uniwersytet w Dorpacie uzyskując tytuł lekarza. Przez pół roku pracował w Klinice Chirurgicznej we Lwowie. 27 czerwca 1909 r. wstąpił do służby wojskowej – najpierw był lekarzem w 20. Pułku Strzelców w Suwałkach, następnie naczelnym lekarzem 18. Pułku Strzelców. 1 sierpnia 1914 r. wyruszył na wojnę jako naczelny lekarz 17. Pułku Strzelców. Od 10 lipca 1915 r. był starszym ordynatorem szpitala dywizyjnego przy IV Korpusie Strzelców Syberyjskich w Rumunii, a potem starszym ordynatorem 483. szpitala polowego. W trakcie służby kilkukrotnie awansowany – 27 czerwca 1916 r. otrzymał stopień podpułkownika, zaś 16 grudnia 1917 r. z powodu pogarszającego się stanu zdrowia, będącego wynikiem chorób reumatycznych, został zdemobilizowany.

Akt urodzenia Piotra Bolesława Szczęsnowicza z ksiąg parafii augustowskiej. Stan księgi bardzo kiepski, notka na marginesie trudna do rozczytania - mówi o ślubie urodzonego w kościele bakałąrzewskim.
Akt urodzenia Piotra Bolesława Szczęsnowicza z ksiąg parafii augustowskiej. Stan księgi bardzo kiepski, notka na marginesie trudna do rozczytania – mówi o ślubie urodzonego w kościele bakałąrzewskim.

 

W okresie tworzenia się struktur Wojska Polskiego 13 stycznia 1920 r. zaciągnął się w jego szeregi i zweryfikowany w stopniu kapitana otrzymał najpierw przydział do rezerw personalnych szpitala okręgowego w Grodnie, zaś 20 lutego 1920 r. został uznany za niezdolnego do służby wojskowej.

Zamieszkał w Suwałkach prowadząc prywatną praktykę lekarską, specjalizował się w chorobach oczu. Zmarł 23 października 1926 r. w Suwałkach i został pochowany na tamtejszym cmentarzu. Był żonaty i miał czworo dzieci.

Uniwersytet w Dorpacie

Nazwa Dorpat w powyższej notce pojawia się w kontekście uniwersytetu, który był bardzo znaną i szanowaną placówką edukacyjną. Oto kilka słów na ten temat za Wikipedią:

Uniwersytet został utworzony w 1632 przez króla Szwecji Gustawa Adolfa jako Universitas Gustaviana, powstał na fundamentach jezuickiego Gymnasium Dorpatense, utworzonego przez Stefana Batorego w 1583, istniejącego do 1601 roku. Po krótkiej przerwie w czasie II wojny północnej uczelnia została reaktywowana w 1690 r. przez króla Szwecji Karola XI pod nazwą Universitas Gustaviana-Carolina. Później uniwersytet został przeniesiony do Parnawy. W 1802 r. na rozkaz cara Rosji Aleksandra I uczelnia powróciła do Dorpatu (współcześnie Tartu) jako Cesarea Universitas Dorpatiensis, gdzie działa do dziś. W latach 1898–1918 miała nazwę Uniwersytet Jurjewski (w związku z przemianowaniem Dorpatu na Jurjew). Językiem wykładowym uczelni był niemiecki, zaś od 1882 r. zaczęła się rusyfikacja przedmiotów, ostatecznie weszła ona w życie do 1898 r.

Uniwersytet Dorpacki zarówno pod rządami szwedzkimi, jak i przez większość okresu rządów carskich posiadał dużą autonomię w zakresie doboru kadr i kształcenia, a nawet utrzymywania policji uczelnianej, zastępującej w znacznym stopniu policję carską. Był też jedyną na terenie państwa rosyjskiego uczelnią kształcącą teologów (w tym pastorów) protestanckich. Od 1831 r., w związku z likwidacją przez władze carskie Uniwersytetu Wileńskiego i Uniwersytetu Warszawskiego, stał się głównym miejscem studiów Polaków z zaboru rosyjskiego, zarówno ze względu na przychylne Polakom stanowisko władz uczelni, jak i na opinię o wysokim poziomie kształcenia.

Uczelnia odegrała bardzo dużą rolę w kształceniu Polaków z zaboru rosyjskiego, po zlikwidowaniu przez Rosję uczelni w Rzeczypospolitej. W odróżnieniu od innych uczelni na ziemiach należących w tym czasie do Rosji, Uniwersytet Dorpacki prowadził liberalną politykę i unikał dyskryminacji Polaków. Ukończyli go między innymi Władysław Walewski, Tytus Chałubiński i Kazimierz Krzywicki.

Na Uniwersytecie Dorpackim w 1828 roku powstała najstarsza polska korporacja akademicka Konwent Polonia.

W roku akademickim 1931/1932 tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu w Tartu otrzymał prof. Bronisław Rydzewski.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Spotkanie “Pamięć o augustowskich Żydach” – 28 stycznia 2023 r.

Pierwotnie spotkanie promujące “Księgę pamięci Żydów augustowskich” oraz pamięć o augustowskiej społeczności Żydów w ogóle miało się odbyć w pobliżu 5 listopada ub. r., czyli w bezpośrednim sąsiedztwie 80. rocznicy likwidacji getta w Augustowie przypadającej na 2 listopada. Jednocześnie zależało mi na obecności obu pań tłumaczek, czyli Magdaleny Sommer i Moniki Polit. Termin był zbyt krótki i nie wszystkim pasował. Padło więc na 28 stycznia. Wprawdzie oddaliliśmy się w ten sposób od rocznicy likwidacji getta, ale za to pojawiło się wystarczająco dużo czasu na ukończenie montażu filmu związanego z pamięcią o augustowskich Żydach. Pomyślałem więc, że premiera filmu będzie znakomitym wstępem do dyskusji na temat pamięci o dawnej społeczności Augustowa, której Żydzi byli nieodłącznym elementem.

Uczestnicy

Z ramienia Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego do prowadzenia spotkania zgłosiła się Ula Zalewska, pasjonatka genealogii, historii i kultury regionu. Wkrótce opracowała scenariusz spotkania, w którym prócz Magdy Sommer i Moniki Polit wzięłaby teraz udział autorka filmu Patrycja Zięcina oraz jedna z najstarszych mieszkanek Augustowa, pani Mira Kamińska – pamiętająca przedwojenne czasy, w tym również żydowską społeczność. Zebranie tylu osób, poza panią Mirą aktywnie zawodowych w jednym, odległym zakątku Polski łatwe nie było, ale się udało.

  • Pani Mira Kamińska – rodowita Augustowianka, świadek historii Żydów w Augustowie; dba o pamięć o przedwojennym mieście, w tym o ludziach tworzących żydowską społeczność Augustowa („Pamiętam co było przed wojną i staram się to przekazać następnym pokoleniom, bo dopóki jeszcze mówi się o nich, jest pamięć, to ci ludzie żyją”);
  • Pani Magdalena Sommer – lektorka, tłumaczka języka hebrajskiego; pracuje w Fundacji im. Prof. Mojżesza Schorra, gdzie uczy współczesnego jęz. hebrajskiego; zajmuje się także tłumaczeniami z języka hebrajskiego – zarówno użytkowymi, jak i literackimi; tłumaczyła książki światowej sławy izraelskich autorów, tj. np.: Ceruja Szalew, Amos Oz, Eszkol Newo czy Dawid Grossman; szczególnie interesuje się okresem odnowy języka hebrajskiego i początkami hebrajskiej kultury współczesnej; przetłumaczyła hebrajskojęzyczną część KPŻA;
  • Dr Monika Polit – literaturoznawczyni, wykładowczyni języka i literatury jidysz, tłumaczka; pracuje na stanowisku adiunkta w Centrum Badania i Nauczania Dziejów i Kultury Żydów w Polsce im. Mordechaja Anielewicza na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego; kierowała tłumaczeniem około 100 stron KPŻA z języka jidysz przez zespół studentów historii i kultury Żydów z Wydziału Historii UW;
  • Pani Patrycja Zięcina – absolwentka Studiów Filologiczno-Kulturoznawczych ze specjalizacją angielską, hiszpańską i włoską na Uniwersytecie Warszawskim oraz Akademii Filmu i Telewizji w Warszawie na kierunku Reżyseria; przez wiele lat pracowała jako przewodniczka miejska w Warszawie, obecnie zajmuje się tworzeniem treści w redakcji mediów społecznościowych Polskiego Radia. Wyreżyserowała i zrealizowała film dokumentalny „Księga (nie)pamięci” dotyczący projektu KPŻA i pamięci o augustowskich Żydach.

Przygotowania

Spotkanie zostało zaplanowane na sobotę 28 stycznia w sali widowiskowej Augustowskich Placówek Kultury (APK) przy Rynku Zygmunta Augusta w Augustowie. Pani Alicja Bajkowska z APK pod czujnym okiem pani dyrektor Anny Jastrzębskiej koordynowała przygotowania, w ramach których pani Renata Rybsztat opracowała plakat zachęcający do uczestnictwa w spotkaniu. Plakat był rozwieszony w kilku miejscach w Augustowie, a jego cyfrowa kopia już na dwa tygodnie przed spotkaniem podbijała Internet.

Plakat informacyjny autorstwa Renaty Rybsztad
Plakat informacyjny autorstwa Renaty Rybsztat

 

Wszyscy uczestnicy (poza panią Mirą) spotkali się sobotniego poranka w jednej z augustowskich kawiarni, by omówić przebieg spotkania i rozładować stres narastający wraz ze zbliżającą się godziną 17. Tym bardziej, że spotkanie wiązało się z debiutami: Patrycji w roli reżyserki filmu i Uli w roli prowadzącej spotkanie. Na szczęście dzięki kawie i deserom, a przede wszystkim nieskrępowanej rozmowie napięcie zostało rozładowane błyskawicznie!

Przygotowania do spotkania. Fot. Krzysztof Zięcina
Przygotowania do spotkania. Fot. Krzysztof Zięcina

 

Panie tłumaczki błyskotliwie opowiadały o drugim dnie historii opowiedzianych w „Księdze pamięci”, pułapkach i trudnościach tłumaczeń z hebrajskiego i jidysz, o różnicach pomiędzy księgą augustowską, a księgami pamięci z innych miast i miasteczek oraz o kulturze i języku Żydów w ogóle – cyzelowaliśmy scenariusz. Spotkanie, które zaplanowaliśmy na około 1 godzinę przeciągnęło się do 2,5 godziny!

Po spotkaniu do naszej grupki dołączyła Aneta Cich, również członkini JZI i jednocześnie przewodniczka turystyczna, i rozpoczęliśmy szybką wycieczkę po Augustowie. Rozpoczęliśmy ją od zwiedzenia wystawy fotograficznej w Domu Kultury otwartej ledwie dzień wcześniej. To wystawa Wojtka Kaszleja, który zaprezentował bardzo ciekawe zestawienie fotografii. Otóż każde stanowisko składało się z trzech zdjęć: oryginalnego zdjęcia przedwojennego Augustowa i okolic wykonanego przez Judela Rotsztejna (a więc najbardziej znanego nam, gojom, augustowskiego Żyda), tego samego zdjęcia przetworzonego cyfrowo do dużych rozmiarów i pokolorowanego oraz zdjęcia wykonanego współcześnie w miarę możliwości przedstawiającego to samo ujęcie i tą samą perspektywę co na zdjęciu sprzed niemal 100 lat. Jednym słowem można było zwiedzić Augustów, ten współczesny i ten dawny, w ciągu pół godziny.

Fragment wystawy Wojciecha Kaszleja pt. "Teraz Wtedy. Przedwojenna fotografia Augustowa w bliższej odsłonie". Fot. Krzysztof Zięcina
Fragment wystawy Wojciecha Kaszleja pt. “Teraz Wtedy. Przedwojenna fotografia Augustowa w bliższej odsłonie”. Fot. Krzysztof Zięcina

 

Ostatnim etapem przygotowań była wycieczka ul. Mostową, przez cmentarz chrześcijański do pomnika wzniesionego na starym cmentarzu żydowskim. Tam Magda Sommer odczytała z hebrajskiego jedyną czytelną inskrypcję z macewy: Noach Josef syn Moszego (S)erwianski. Nota bene o Serwiańskich sporo w KPŻA!

Przy pomniku upamiętniającym augustowskich Żydów na Zarzeczu. Fot. Krzysztof Zięcina
Przy pomniku upamiętniającym augustowskich Żydów na Zarzeczu. Fot. Krzysztof Zięcina

Spotkanie

Do Domu Kultury przybyłem nieco wcześniej. Sala była już przygotowana, krzesełka na scenie ustawione, nagłośnienie i oświetlenie sprawdzone. Wkrótce nasz kolega z JZI Piotr Godlewski rozstawił swój sprzęt do rejestracji spotkania (dwie kamery) oraz telefon na statywie, dzięki któremu możliwa była transmisja spotkania na żywo na naszym profilu na Facebooku.

W foyer na stoliku powykładaliśmy książki naszego wydawnictwa. Tu chciałbym podkreślić rolę całego zespołu w tej części przygotowań. Książki należało przywieźć, wnieść, rozpakować, porozkładać, a po spotkaniu obsługiwać tych, którzy chcieli książki kupić. Nie wspomnę o informowaniu czy odpowiadaniu na pytania. To wszystko było możliwe dzięki Ryszardowi Korąkiewiczowi, Urszuli Wojewnik, Anecie Cich, Iwonie Truszkowskiej, Ewie Ostapowicz, Justynie Stolarskiej i Józi Drozdowskiej. Od zawsze twierdziłem, że zespół może zdziałać więcej niż każdy z pojedynczych jego członków. To spotkanie było perfekcyjnym tego przykładem.

Zainteresowani nadciągali tłumnie. O godzinie 17:00 w sali widowiskowej nie było już wolnych miejsc siedzących! A jeszcze pojawiali się spóźnialscy, którzy musieli szukać ratunku na dostawkach.

O 17:05 Ula wkroczyła na scenę i oficjalnie otworzyła spotkanie. Opowiedziała w skrócie o Jamińskim Zespole Indeksacyjnym (wydawało mi się, że wszyscy w Augustowie już o nas słyszeli, ale okazuje się, że na sali były osoby, które usłyszały o naszym stowarzyszeniu po raz pierwszy), a następnie zapowiedziała premierową emisję filmu „Księga (nie)pamięci”.

Film

W tej chwili jedynym śladem po augustowskich Żydach jest pomnik na dawnym cmentarzu na Zarzeczu, kilkanaście macew na Barakach oraz dawne żydowskie kamienice, rozproszone przy rynku i głównych ulicach, których pierwotnego przeznaczenia nie pamięta prawie nikt. A przecież kiedyś nikt nie wyobrażał sobie tego miasta bez żydowskich kramów, domów modlitwy, zapachu ryby po żydowsku, wszechobecnego języka jidysz. Film podąża nielicznymi śladami niegdyś prominentnej żydowskiej społeczności starając się przywrócić pamięć o tej ważnej, lecz zapomnianej części historii.

Film został zrealizowany niemal w całości społecznie. Oto lista osób, które włożyły swój wkład w powstanie filmu:

  • Reżyseria – Patrycja Zięcina
  • Zdjęcia – Kacper Głodkowski, Sandra Matyszewska
  • Dźwięk – Wojciech Kaftanowicz
  • Montaż – Michał Kurowski
  • Muzyka – Kuba Kwiatkowski
  • Produkcja – Marta Chabros

Film zostanie zgłoszony do jednego z festiwali filmów dokumentalnych, ale tutaj można zobaczyć jego trailer. Pełna wersja filmu trwa około 20 minut.

Emisji filmu towarzyszyły wielkie emocje. Sceny i przekaz był niezwykle wzruszający. Mimo, że film widziałem na różnych etapach produkcji kilkukrotnie, to podczas sobotniej premiery wyjątkowo mocno go przeżywałem. Nie wiem czy dlatego, że zrealizowała go moja córka, czy dlatego, że widziałem go w ostatecznej wersji z adekwatną muzyką, czy może dlatego, że oglądałem go razem z ponad setką osób podobnie przejętych jak ja.

Kadr z filmu "Księga (nie)pamięci". Reż. Patrycja Zięcina
Kadr z filmu “Księga (nie)pamięci”. Reż. Patrycja Zięcina

Dyskusja

Zakończenie filmu widownia nagrodziła gromkimi brawami. Światło na sali zapaliło się, ekran podniósł się do góry, a na rozświetloną reflektorami scenę weszły uczestniczki panelu dyskusyjnego.

Początkowo dyskusja toczyła się wokół filmu, później rozlała się na tematy związane z żydowską przeszłością Augustowa i upamiętnieniu augustowskich Żydów. Panie tłumaczki chętnie opowiadały o zjawisku ksiąg pamięci, o pewnej wyjątkowości księgi augustowskiej, o wyzwaniach przy tłumaczeniu. Opowieści pani Miry Kamińskiej o przedwojennym Augustowie chwytały za serce.

Po nieco dłuższej niż godzina rozmowie przyszedł czas na zaangażowanie publiczności. Kilka osób wspomniało o kontaktach członków ich rodzin z Żydami, inni z kolei mówili o upamiętnianiu augustowskich Żydów, a właściwie o trudnościach w realizacji tego zadania. Głos zabrali między innym historyk dr Łukasz Faszcza, nauczycielka bibliotekarka pani Monika Rowińska, a także pan Piotr Piłasiewicz, z którego inicjatywy utworzono żydowskie lapidarium na Barakach.

Dyskusja z publicznością. Na scenie od lewej Patrycja Zięcina, Magdalena Sommer, Monika Polit, Mira Kamińska, Urszula Zalewska. Fot. Krzysztof Zięcina
Dyskusja z publicznością. Na scenie od lewej Patrycja Zięcina, Magdalena Sommer, Monika Polit, Mira Kamińska, Urszula Zalewska. Fot. Krzysztof Zięcina

 

Burmistrz pan Mirosław Karolczuk swoją wypowiedzią wyraźnie podkreślił, że nie ma możliwości odtworzenia dawnego Augustowa, czy to w zakresie odbudowy budynku ratusza, czy cmentarza żydowskiego. Naszkicował możliwości w tym zakresie polegające na konstrukcji makiety dawnego miasta lub jego modelu 3D w wirtualnej rzeczywistości. Oba pomysły warte przejścia do etapu realizacji. Poparł również pomysł stworzenia podręcznika lub broszury przypominającej dzieciom i młodzieży dawną historię miasta ze szczególnym uwzględnieniem obecnej w nim społeczności żydowskiej.

Nie chcę pisać, że kto nie był na spotkaniu niech żałuje, bo wiem, że zainteresowanie było również wśród augustowskiej diaspory rozsianej po całej Polsce a nawet za granicą. Dlatego odsyłam do relacji zarejestrowanej z telefonu komórkowego dostępnej na profilu JZI na Facebooku.

Zakończenie

Na pewno spotkanie mogłoby trwać znacznie dłużej. Nikt nie opuścił sali przed jego zakończeniem. Panel dyskusyjny był niezwykle ciekawy, a dyskusja z publicznością inspirująca. Jesteśmy zmotywowani do dalszych działań w zakresie przypominania obecnym mieszkańcom Augustowa o jego dawnych mieszkańcach. Przy gromkich brawach wszystkie uczestniczki otrzymały podziękowania i kwiaty

Ceremonia wręczania kwiatów. Fot. Zofia Piłasiewicz
Ceremonia wręczania kwiatów. Fot. Zofia Piłasiewicz

 

Po zakończeniu spotkania foyer zatłoczyło się. Ustawiła się kolejka do zakupu książek (nie mam pojęcia jak koleżanki z JZI ogarnęły to wszystko!), mnóstwo osób zadawało pytania paniom tłumaczkom Magdzie Sommer i Monice Polit. Patrycja Zięcina już mniej oficjalnie opowiadała o swoim filmie. Niektórzy prosili gości o autografy. Były zdjęcia.

Tłoczno przy stoisku z książkami. Fot. Ryszard Korąkiewicz
Tłoczno przy stoisku z książkami. Fot. Ryszard Korąkiewicz

 

Podsumowując mogę powiedzieć, że było niezwykle ciekawie. Potwierdziły to nieoficjalne opinie zebrane wśród uczestników po spotkaniu. Również formuła spotkania (film + panel dyskusyjny) sprawdziła się doskonale. Liczę na to, że co jakiś czas, na różnych wydarzeniach, będziemy w stanie zgromadzić tak liczną grupę mieszkańców Augustowa w Domu Kultury prowadzonym przez Augustowskie Placówki Kultury, którym również serdecznie dziękujemy!

Chciałbym jednak przede wszystkim podziękować licznie przybyłej publiczności. Dla nas, członków takiego małego stowarzyszenia jest to największa forma uznania, że to co robimy i to w co wkładamy tak wiele naszego wolnego czasu jest ważne dla innych. Właśnie kontakt z Wami, czy to na spotkaniach, czy w mediach społecznościowych, czy poprzez publikacje na stronie www i książki jest naszym paliwem i mobilizuje do dalszej pracy.

Zdjęcie zbiorowe na zakończenie spotkania. Bez tych osób ani księga, ani film nie mogłyby powstać, a spotkanie w APK nie miałoby miejsca. Od lewej stoją: Łukasz Faszcza, Ryszard Korąkiewicz, Krzysztof Zięcina, Urszula Zalewska, Urszula Wojewnik, Patrycja Zięcina, Ewa Ostapowicz, Monika Polit, Magdalena Sommer, Józefa Drozdowska. W pierwszym rzędzie od lewej: Iwona Truszkowska, Aneta Cich, Justyna Stolarska. Fot. Ewa Zięcina
Zdjęcie zbiorowe na zakończenie spotkania. Bez tych osób ani księga, ani film nie mogłyby powstać, a spotkanie w APK nie miałoby miejsca. Od lewej stoją: Łukasz Faszcza, Ryszard Korąkiewicz, Krzysztof Zięcina, Urszula Zalewska, Urszula Wojewnik, Patrycja Zięcina, Ewa Ostapowicz, Monika Polit, Magdalena Sommer, Józefa Drozdowska. W pierwszym rzędzie od lewej: Iwona Truszkowska, Aneta Cich, Justyna Stolarska oraz nieobecny na zdjęciu, a obecny na spotkaniu Piotr Godlewski. Fot. Ewa Zięcina

 


Pamięć historii Żydów przywracamy i chronimy poprzez:

  • publikację i popularyzację żydowskich ksiąg pamięci: https://jzi.org.pl/sklep/, umieszczanie ich na rynku ogólnodostępnej literatury, a także w Internecie i mediach: https://tiny.pl/wtwrn
  • przybliżanie historii z życia gmin żydowskich poprzez m.in. indeksację i publikację akt metrykalnych z regionu (np. https://tiny.pl/wt9sm); baza danych na stronie www i w wyszukiwarce Geneo: https://jzi.org.pl/geneo/
  • publikację artykułów o tematyce żydowskiej (https://tiny.pl/wtc78 )

Podczas przygotowań do wydania „Księgi pamięci Żydów augustowskich” utworzono:

Wydaliśmy następujące publikacje związane z kulturą Żydów:

 

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Księga (nie)pamięci – trailer

Spotkanie 28 stycznia br. w Miejskim Domu Kultury w Augustowie rozpoczniemy od premierowej emisji filmu dokumentalnego pt. “Księga (nie)pamięci”. Na razie przedstawiamy 37-sekundowy trailer.

W tej chwili jedynym śladem po augustowskich Żydach jest pomnik na dawnym cmentarzu na Zarzeczu, kilkanaście macew na Barakach oraz dawne żydowskie kamienice, rozproszone przy rynku i głównych ulicach, których pierwotnego przeznaczenia nie pamięta prawie nikt. A przecież kiedyś nikt nie wyobrażał sobie tego miasta bez żydowskich kramów, domów modlitwy, zapachu ryby po żydowsku, wszechobecnego języka jidysz. Film podąża nielicznymi śladami niegdyś prominentnej żydowskiej społeczności Augustowa starając się przywrócić pamięć o tej ważnej, lecz zapomnianej części historii.

Serdecznie zapraszamy na pokaz w sali widowiskowej APK! Potrwa ok. 20 minut.

Reżyseria
Patrycja Zięcina

Zdjęcia
Kacper Głodkowski
Sandra Matyszewska

Dźwięk
Wojciech Kaftanowicz

Montaż
Michał Kurowski

Muzyka
Kuba Kwiatkowski

Produkcja
Marta Chabros

Link do spotkania na facebooku: https://www.facebook.com/events/3226775710966312/

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Z notatnika przewodnika

Biebrzański Park Narodowy – największy park narodowy w Polsce i jeden z większych w Europie. Bezkresne przestrzenie terenów ciekawych przyrodniczo i historycznie. Również ludzie odcisnęli swe piętno na tej biebrzańskiej ziemi. Powstanie styczniowe, partyzantka AK w czasie II wojny światowej, bitwa w ramach operacji Burza 08.09.1944 r. na Piekielnych Wrotach i wiele innych.

Podczas spaceru na Grzędach Szlakiem Polskiego Sybiru” możemy zadumać się nad piękną i nieraz tragiczną historią tego terenu. Tu wspomnimy ludzi, którzy nad Biebrzą się urodzili, tu żyli, pracowali dla dobra i rozkwitu tej pięknej krainy. Wspomnieć trzeba tutaj na przykład Piotra z Goniądza, hr. Karola Brzostowskiego, ojca Andrzeja Czesława Klimuszko, błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszko i wielu innych cichych bohaterów, którzy w znoju i pocie czoła pracowali i pracują, aby biebrzańska kraina rozkwitała, aby tę perełkę pokazywać ludziom z całego świata.

A ludzie są tutaj nie tylko pracowici, ale i wyjątkowo gościnni, otwarci i szczerzy. Tutaj turysta znajdzie nie tylko informacje, ale też i dach nad głową, naje się miejscowych smakołyków i przenocuje wśród świergotu ptaków i zapachów wsi. Wszystko to nad Biebrzą. Starsi mieszkańcy wspominają, że pra­wobrzeżna Biebrza to „mazurska”, a lewobrzeżna to „ruska”, ale o tych podziałach, o Jaćwingach, Mazurach, Rusinach i innych narodowościach w innych wspomnieniach.

Rzeka dzieli, a drogi i mosty łączą. Najbardziej „kultowy” to most kabłąkowy w Dolistowie. To z tego mostu otwiera się panorama największych torfowisk w Europie środkowo-wschodniej. Prawdziwa brama na bagna znajduje się właśnie tutaj. Obojętnie, w którą stronę się skierujemy będziemy w sercu tej dzikiej krainy. Teraz takich mostów już się nie buduje. Kon­strukcja ta w starych przewod­nikach jest określana jako most donikąd i wtedy słusznie, „bo dzisiejsza” droga do Jasionowa zbudowana była trzydzieści lat temu. Wcześniej była przejezdna tylko w czasie suszy, bądź zimą.

Dlaczego ten most nazywam „kultowym”? Dla mnie jest bliski z wielu powodów. Po pierwsze, jest moim rówieśnikiem. Po drugie, w czasie swoich młodzieńczych, wspaniałych lat spędzałem na tym moście wakacyjne wieczory. To stąd wyruszało się z kolegami w truskawki, na jabłka, gruszki, w strąki… Kto dziś delektowałby się zielonym grochem?

Na tym moście niejedna miłość się zaczęła i pewnie niejedna się zakończyła, ech… Po latach wracałem z sentymentem na ten most. Przesiadywałem na poręczy i obserwowałem, obserwowałem, obserwowałem.

Poutworzeniu BPN w 1993 r. coraz częściej pojawiały się samochody z rejestracjami niemieckimi, holenderskimi, a z polskimi z różnych, nawet naj­odleglejszych. zakątków naszego kraju. Ludzie wyposażeni w wodery, lunety, wysokiej klasy lornetki i aparaty fotograficzne z „lufami”. Czego oni tu szukają, zastanawiali się miejscowi. Nie ukrywam – ja też.

Dla nas nadbiebrzańskie tereny kojarzyły się z ciężką pracą. Trzeba było trawę skosić kosą, siano zgrabić grabiami, złożyć w kopę, na nosidłach ponosić do odziomka, zbudować stóg, a zimą powozić do gospo­darstwa. Latem w słonecznym skwarze. przy bzyczeniu komarów, ostrych cięciach ślepaków, bąków i innych „atrakcjach”. Zimą przy mrozie do -30 stopni Celsjusza trzeba było zwieźć siano, jechać do lasu po drzewo.

Ależ to było „sielsko, anielsko” i życie płynęło. Dzisiaj opowiadamy o tym naszym turystom, pokazujemy wiele narzędzi i przedmiotów gospodarstwa domowego oraz wyposażenia wnętrz. Niewyobrażalną skarbnicą pomocną do takich opowieści jest zbiór etnograficzny w Izbie Regionalnej Ziemi Sztabińskiej im. Romana Gębicza w Sztabinie. Moim marzeniem jest utworzenie w naszym gospodarstwie ciągów tzw. tematycznych, na przykład dotyczących przetwarzania wełny i lnu (zaczynalibyśmy od nożyc do strzyżenia owiec, garści wełny i lnu i kończylibyśmy na warsztacie tkackim) lub związanych z obrób­ką drewna tradycyjnymi narzędziami.

Trzeba marzyć, a jest szansa, że marzenia się spełnią.

Artykuł ukazał się w numerze 5/2016 miesięcznika “Nasz Sztabiński Dom”

 

Nadbiebrzańskie krajobrazy w obiektywie Tomka Chilickiego

 

 
Opublikowano Jeden komentarz

Pamięć o augustowskich Żydach

Serdecznie zapraszamy na spotkanie pt. "Pamięć o augustowskich Żydach", które odbędzie się 28 stycznia 2023 r. o godzinie 17:00 w sali widowiskowej Miejskiego Domu Kultury w Augustowie, Rynek Zygmunta Augusta 9. Augustowskie Placówki Kultury są współorganizatorem tego spotkania.
Zaczniemy je premierową emisją filmu dokumentalnego "Księga (nie)pamięci" w reżyserii Patrycji Zięciny (film potrwa ok. 30 minut). Potem panel dyskusyjny z udziałem m.in. tłumaczek "Księgi pamięci Żydów augustowskich":
  • Magdalena Sommer (język hebrajski)
  • Monika Polit (język jidysz)
  • Patrycja Zięcina (realizacja filmu)
  • Mira Kamińska (żywy świadek historii Żydów w Augustowie)
Spotkanie poprowadzi nasza koleżanka z JZI - Urszula Zalewska.
Przy okazji spotkania można będzie nabyć książki naszego wydawnictwa związane z kulturą Żydów w Augustowie, a więc:
  • Księga pamięci Żydów augustowskich
  • Augustów. Historia w zdjęciach zapisana
  • Ludzie wielkich marzeń

Strona wydarzenia na facebooku: https://www.facebook.com/events/3226775710966312

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Najfeldowie z Ziemi Sztabińskiej – losy potomków w Polsce i Ameryce

Dzięki poszukiwaniom genealogicznym, którymi zajmuję się zawodowo, otrzymałem niedawno prośbę od potomka jednego z emigrantów do Stanów Zjednoczonych, pochodzącego z Ziemi Sztabińskiej w sprawie uporządkowania genealogii rodzinnej. Emigrantem tym - przodkiem osoby, która się ze mną skontaktowała był Hipolit Romuald Nejfeld, najmłodsze dziecko Karola Nejfelda, bednarza ze Sztabina i Julii z Łapsisów. Hipolit urodził się w Sztabinie w roku 1852. Karol Najfeld, ojciec Hipolita Romualda pochodził z Augustowa. Był synem Jana Nejfelda i Elżbiety Szurkus. Urodził się około 1812 roku. Do Sztabina sprowadził się dzięki małżeństwu z Julią Łapsis, urodzoną około 1816 roku, córką Franciszka Łapsisa i Elżbiety z Kotowskich. Ślub Karola Nejfelda odbył się w Krasnymborze w roku 1835 i od tego roku rodzina mieszkała w Sztabinie. Karol w niektórych dokumentach określany był jako mularz. Bratem Karola Najfelda był Gottlib Najfeld żonaty z Emilią (Amelią) Sztermer (Sztormer). Gottlib był kotlarzem, mieszkał z rodziną w Hucie Sztabińskiej i prawdopodobnie pracował w fabryce Karola Brzostowskiego. Po śmierci pierwszej żony w roku 1858, Gottlib zawarł powtórny związek małżeński z Ludwiką Rafałowicz. Małżonkowie aż do śmierci w połowie lat 80-ych XIX wieku mieszkali w Hucie Sztabińskiej.

Hipolit Romuald Nejfeld miał następujące rodzeństwo:

  • Ludwika Karolina (ur. 1838 Sztabin),
  • Justyna Julia (1840-1842 Sztabin),
  • Julian Antoni (ur. 1841 Sztabin),
  • Teofil (ur. 1844 Sztabin),
  • Wincenta (ur. 1847).

Ludwika Karolina Nejfeld poślubiła Aleksandra Marcina Sztamerta w Krasnymborze w 1855 roku. Po ślubie rodzina mieszkała we wsi Ewy. Julian Antoni Nejfeld ożenił się z Anną Tomaszewską w Jaminach w roku 1863. Ich syn Augustyn Artur Nejfeld po ślubie z Franciszką Ławrynajtys mieszkał z rodziną przed II woją światową w Sztabinie.

O potomkach Gottliba Najfelda można również przytoczyć dalsze informacje. Ludwika Nejfeld wyszła za mąż za Augustyna Błażyńskiego w Krasnymborze w roku 1862. Ich potomkowie Błażyńscy i Świerkowscy na początku XX wieku mieszkali na terenie parafii Sztabin. LudwikNejfeld poślubił Rozalię Oleksy w Bargłowie w roku 1876. Ich potomkowie Nejfeldowie i Wronkowie mieszkali na terenie parafii Bargłów na początku XX wieku. Wiktor Nejfeld poślubił Michalinę Tomczyk w 1885 roku w Krasnymborze. Ich potomkowie Szymańscy, Nejfeltowie i Nejfeldtowie mieszkali przed II wojną światową na terenie parafii Krasnybór i Sztabin. Marianna Nejfeld poślubiła Aleksandra Okrągłego w 1882 roku w Krasnymborze. Franciszka Emilia Nejfeld wyszła za Antoniego Kaczkowskiego w 1885 roku w Krasnymborze. Ich potomkowie w pierwszym ćwierćwieczu XX wieku mieszkali w Komaszówce koło Augustowa. Bronisława Nejfeld wyszła za Franciszka Antoniego Gębickiego w roku 1886 w Krasnymborze. Rodzina mieszkała w Hucie Sztabińskiej.

Wróćmy jednakże do Hipolita Romualda Najfelda. Interesujące jest w jaki sposób Amerykanie, potomkowie emigrantów XIX wiecznych dochodzą do informacji o tym, skąd pochodzą ich przodkowie. Idealną sytuacją jest gdy istnieją dokumenty rodzinne, z których można dowiedzieć się o tym, skąd i kiedy przodkowie wyemigrowali do Ameryki. Często w poszukiwaniach genealogicznych pomocne są serwisy internetowe, w których można znaleźć dokumenty emigracyjne przodków, a wśród nich listy pasażerów statków kursujących między portami europejskimi, a Ameryką, zawierające wiek pasażerów oraz miejsce pochodzenia. Niezwykle pomocne informacje znajdują się w dokumentach naturalizacyjnych, które składali przodkowie, po to aby stać się pełnoprawnymi obywatelami amerykańskimi. Dokumenty te często zawierają dane rodziców, datę i miejsce urodzenia, nazwę statku oraz datę przybycia do Ameryki. Ale nie w każdym przypadku udaje się do takich dokumentów dotrzeć.

Rod Nayfield, prawnuk Hipolita Romualda Najfelda nie odnalazł ani dokumentów naturalizacyjnych swego pradziada, ani listy pasażerów statku, na którym dotarł do Ameryki. Według przekazów rodzinnych Hipolit Romuald pochodził z terenów Polski, blisko granicy z Litwą, a jego nazwisko używane w Europie brzmiało Nejfelt lub Nejfeld. Dodatkowa przesłanka wskazująca na parafię Krasnybór, skąd Hipolit przybył do Ameryki, pojawiła się gdy został odnaleziony potomek Wiktora Nejfelda (tego samego, który ożenił się z Michaliną Tomczyk – patrz wyżej), a analiza porównawcza DNA wskazała, że Wiktor musiał być kuzynem Hipolita. Odkrycie, że Hipolit nosił drugie imię Romuald było prawdziwą niespodzianką. Takie imię nosił jego wnuk, który znany był pod imieniem Rome w Ameryce. Jedyna pisemna „amerykańska” wzmianka dotycząca Hipolita pochodzi z książki „Biographical and Genealogical Sketches from Central Pennsylvania” (Szkice biograficzne i genealogiczne z Centralnej Pensylwanii), wydanej w roku 1944 znajduje się w niej biogram Silasa Nayfielda, który był bankierem, wiceprezesem Liberty State Bank & Trust Company of Mount Carmel. W biogramie czytamy, że Silas urodził się 12 września 1886 roku w Nanticoke w Pensylwanii, jako syn Hipolita Nayfielda i Josephy z Nowickich, obojga obywateli rosyjskich.

Hipolit Nayfield przybył do Ameryki, jako młody człowiek i osiadł w Luzerne County, jako górnik. Zmarł młodo w roku 1887.

Jak długa musiała być droga, którą pokonał Rod, jego prawnuk, aby móc ustalić, że pradziadek pochodził ze Sztabina.

Artykuł ukazał się w numerze 2 z 2022 roku Naszego Sztabińskiego Domu.