Opublikowano Dodaj komentarz

Wspomnienia Zygmunta Szczudło – 2 – Wyzwolenie

W końcu po pewnej nocy doszło do tego, że nie było już z nami strażników – zostaliśmy sami. W dzień każdy wychodził ze schronu, żeby znaleźć coś do jedzenia. Stale wszyscy o tym myśleli, nawet śnili po nocach. Śniło się, że coś jesz, a tu budzisz się znowu głodny. Nie pamiętam ile czasu byliśmy bez opieki. Zbliżała się noc, wszystko ucichło, miasto oświetlone od pożarów i tylko spalone papierki fruwały w powietrzu. Była to chyba Niedziela Palmowa – tydzień przed Wielkanocą 1945 roku. Nad naszymi schronami, w których byliśmy, w stronę frontu przelatywały pociski z działka. W nocy obudziło nas jakieś szamotanie przy drugim otworze naszego schronu. Zobaczyliśmy, że był to rosyjski żołnierz, który kazał wychodzić ze schronu i uciekać za nim. On biegł pierwszy, a my za nim. Nagle ostrzelano nas z działka. Popadaliśmy na ziemię i potem znów biegliśmy dalej aż do miasta, gdzie na skrzyżowaniach stały niewiasty z bronią pokazując nam gdzie mamy iść. Na ulicach dużo czołgów, z ludzkich ciał tylko placki zmiażdżone przez gąsienice. Do rana byliśmy na przedmieściu Gdańska. W czasie tego popłochu moi znajomi i koledzy się pogubili, każdy poszedł w inną stronę. Wszystkich jednak zatrzymano na przedmieściach Gdańska i ogrodzono.

Byli tam ludzie różnych narodowości. Potem było przesłuchanie. Każdy osobiście musiał iść do budynku, w którym oficer go przesłuchiwał pytając, jak się nazywa, gdzie mieszkał, w jaki sposób tu się dostał i co robił? Robił też osobistą rewizję. U mnie znalazł tylko szpulkę nici, ale i ją zabrał. Po przesłuchaniu wypuszczano nas przez drugą bramę, skąd już większą grupą szło się dalej. Tak doszliśmy do Kartuz, gdzie wydawano przepustki. Każdy powinien tu okazać jakiś dokument. A myśmy nie mieli, bo niemieckie auswajsy zabrano jeszcze jesienią. Jeżeli ktoś nie miał dokumentu, tożsamość mógł poświadczyć jakiś znajomy. A moi znajomi, jak już wspomniałem, pogubili się. Miałem trudność ze świadkiem, ale w końcu spotkałem znajomego z Sejn, który był folksdojczem i on potwierdził, że mnie zna. Dostałem przepustkę, w której pisało, że jestem dwa lata młodszy, niż faktycznie byłem. Po wyzwoleniu niektórych brano do wojska, bo wojna jeszcze trwała. W ten sposób chciałem tego uniknąć. Dopiero po powrocie do domu, gdy mój rocznik podlegał do wojska, podałem swój prawdziwy wiek.

Po otrzymaniu przepustek tłumy ludzi różnych narodowości wędrowały na południe, z nadzieją, że dojdą do jakiegoś miasta, gdzie będą kursować pociągi. Nie pamiętam już w jakim mieście zobaczyliśmy stojący pociąg towarowy. Nie był to normalny pociąg do przewożenia pasażerów, ale do wojskowego sprzętu. Konduktor nie wiedział dokąd ten pociąg pojedzie, wiedział tylko w którą stronę.

Powciskaliśmy się pomiędzy skrzynie z amunicją, czołgi i inne sprzęty wojskowe. Mimo, że była to już wiosna, w odkrytym pociągu towarowym – szczególnie w nocy – bez okrycia było zimno. Po kilku dniach takiej jazdy dojechaliśmy do Bydgoszczy. Tam była już normalna komunikacja, a w PCK dawano posiłki. Stojąc tam na peronie ostatni raz widziałem swego znajomego, który przy wydawaniu przepustek powiedział, że mnie zna. Prawdopodobnie nie dotarł do Sejn i w drodze został pojmany, ponieważ był folksdojczem. Z Bydgoszczy już normalnym pociągiem jechaliśmy do Warszawy, przez Łódź. W Warszawie byliśmy wieczorem, a ponieważ na Wiśle nie było mostu kolejowego, szliśmy pieszo. Spotkaliśmy tam człowieka, który widząc, że wracamy z niewoli, zaprosił nas do swojego mieszkania w piwnicy. Mieszkał tam ze swoją rodziną. Nad ranem wszyscy usnęli twardym snem, a rano wyszliśmy w dalszą drogę, przez miasto, na drugi brzeg Wisły i na Pragę. Idąc przez zrujnowaną Warszawę spotykaliśmy ludzi idących do kościoła, bo był to pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych 1945 roku. Na Pradze był już pociąg kursujący do Białegostoku. W ten sposób zbliżyliśmy się w stronę domu. Na kilkudniowej trasie część osób docierała już do swoich domów. Do samego Białegostoku dotarło nas tylko troje; dziewczyna z Jastrzębnej, chłopak z Tartaczysk i ja.

Zygmunt Szczudło z przyszłą żoną Jadwigą Buchowską i jej kuzynką Jadwigą Okulanis. Rok 1947.
Zygmunt Szczudło z przyszłą żoną Jadwigą Buchowską i jej kuzynką Jadwigą Okulanis. Rok 1947.

Z Białegostoku pieszo już ruszyliśmy w stronę Dąbrowy. Ponieważ głód nam dokuczał, zaszliśmy do tamtejszych ludzi, a ponieważ był to okres wielkanocny, u każdej rodziny było czym poczęstować. Nie mieliśmy żadnego umiaru w jedzeniu. Wiedząc, że wracamy z niewoli, babcie wychodziły do nas na drogę, pytając czy nie spotkaliśmy ich córki lub syna, którzy jeszcze nie wrócili z wojny. Przez Sokółkę, Dąbrowę, omijając Augustów, szliśmy do domu 3 dni.

Drugą noc spędziliśmy w Jastrzębnej, u rodziny doprowadzonej dziewczyny. Na trzeci dzień, już tylko z kolegą, doszliśmy do Tartaczyska. Rozstałem się z nim, i dalej maszerowałem już sam. O zmierzchu byłem w Gibach, a w nocy dotarłem do domu. W domu był już ojciec i siostra Zosia, którzy z robót powrócili wcześniej. Ojciec został wyzwolony w okolicach Olsztyna, zaś siostra w Królewcu. Wyglądałem wtedy fatalnie – trochę kości, chudy, wygłodzony i strasznie zawszony. Matka natychmiast spaliła moją bieliznę. Na przedmieściach Gdańska znalazłem pantofle, które były za małe. Wracając pieszo z Białegostoku do Sejn, natarłem sobie stopy.

Nie pamiętam ile razy zachodziliśmy do ludzi, prosząc o jedzenie. Z pewnością jednak zbyt często, bo stało się nieomal to, co rosyjskiemu jeńcowi w Gawieniancach. Ledwie zdążyłem dojść do domu, od razu zachorowałem. Nie pamiętam, ile czasu leżałem, leczony przez matkę różnymi ziołami, zanim wyzdrowiałem.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Wspomnienia Zygmunta Szczudło – 1 – Na okopach

Na początku lipca 1944 roku Michał Buchowski[1], ówczesny sołtys Gawienianc przywiózł z gminy rozkaz, aby wszyscy mieszkańcy wsi, pod karą śmierci, bez różnicy – młodzi czy starzy, kobiety czy mężczyźni, jeśli są zdrowi i zdolni do kopania okopów zgłosili się z łopatami na okres 2 tygodni. W pierwszym dniu z Gawienianc nikt się nie zgłosił. Przez noc przesiedzieliśmy w lesie na grądzie[2]. Nie mieliśmy wiadomości jak szybko posuwa się front wschodni i ile jeszcze czasu będziemy musieli siedzieć w lesie, za co groziła kara śmierci. Na drugi dzień zmiękliśmy i poszliśmy do Starego Folwarku. Stało tam całe dowództwo i kuchnia polowa, ale nie zależało nam na niej, gdyż mieliśmy z domu żywności na kilka dni. Kopaliśmy rowy w lesie, nad jeziorem. Każdego dnia po nocy ludzi ubywało. Uciekali przeważnie ludzie młodzi, wydostała się z tego również moja późniejsza żona. Niektórzy na drugi brzeg przepływali jezioro na różnych klockach. Innej możliwości ucieczki nie było, gdyż przez most przechodziło dużo wojska. Po kilku dniach pojawiła się wiadomość, że gestapowcy powiesili dwóch Polaków, którzy próbowali uciekać. Jeden z nich pochodził z koloni Sejny. Wśród ludności powstała panika. Przy sztabie był lekarz – może jakiś Mazur, który mówił po polsku. Ludzie młodzi udający chorych szli do niego z prośbą o wydanie przepustki do domu, po zmianę bielizny. Być może lekarz ten już przewidywał, że Niemcy zbliżają się do kapitulacji i dlatego był Polakom przychylny. Dlatego i ja po dwóch tygodniach pobytu na okopach spróbowałem załatwić sobie przepustkę na wymianę bielizny dla siebie i ojca, który zostawał przy kopaniu. Lekarz dał mi przepustkę na dwa dni. Był tam ze mną kolega z Birżyń, Dąbrowski. Obaj szliśmy szosą przez most i nikt nas nie zatrzymał, mimo że było dużo wojska. Kiedy dotarliśmy do Krasnopola, nagle z urzędu wyszedł jakiś urzędnik i zażądał przepustek. Po sprawdzeniu pozwolił iść dalej.

Gdybyśmy ich nie mieli, być może spotkałby nas los, o jakim wspomniałem wcześniej. W Sejnach w tym czasie było dużo Ukraińców – widać było, że zbliżał się front. Umówiłem się z kolegą, że jeśli on nie będzie wracał z powrotem, to i ja nie pójdę. Miałem zamiar nie wracać, ale matka namawiała mnie, bojąc się, że Niemcy z zemsty spalą budynki. Wszystko teraz zależało od kolegi z Birżyń. Czekałem na jego powrót. Znając jego rodzinę, którą uważano w okolicy za oświeconą i znającą się na polityce, liczyłem na to, że go już nie wyprawią. Jednak moje nadzieje się nie spełniły – na drugi dzień przyszedł i namawiał mnie do powrotu. Matka zapakowała mi bieliznę dla ojca i wyruszyliśmy z powrotem. Ja jednak szedłem z nadzieją, że zawiozę ojcu bieliznę i będę starał się o jakąś okazję do powrotu. Po powrocie na okopy należało zwrócić przepustkę. Tak też uczyniłem. Gdy podałem ją lekarzowi, ten z ironicznym uśmiechem spojrzał na mnie i spytał, czy matka była rada. Być może takich przypadków było mało, żeby ktoś wracał.

Continue reading Wspomnienia Zygmunta Szczudło – 1 – Na okopach