Opublikowano Jeden komentarz

Ja to mam szczęście… czyli fart genealoga

Nie trzeba nikogo przekonywać, że szczęście w życiu jest czymś ważnym. Najważniejsze jest szczęście rozumiane jako dobrostan człowieka, ale ja tu chciałbym pochylić się nad innym znaczeniem tego słowa. Chodzi o dosyć przypadkowe skorzystanie z wyjątkowo korzystnych okoliczności. Jest to takie szczęście, kiedy sukces odnosimy bez specjalnego wysiłku. Angielskojęzyczne osoby mają na to oddzielne określenie „luck”, co po polsku można tłumaczyć jako fart.

Szczęście w genealogii, a raczej farta trzeba mieć. Muszę się pochwalić, że zaznałem tego już kilkakrotnie. Dziś chciałbym tu opisać ostatni przypadek, a raczej logiczny ciąg zdarzeń, które wprowadziły mnie w przekonanie, że jestem szczęściarzem.

Jest rok 2014. Szczęśliwym zbiegiem wielu okoliczności wybieramy się do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Lecimy tam w czwórkę, w pełnym składzie rodziny na wesele córki mojej szkolnej koleżanki Brygidy (z pomaturalnej szkoły w Henrykowie k. Ząbkowic Śląskich, która związała mnie z Dolnym Śląskiem). Wesele w Chicago to punkt główny naszej wyprawy, ale są też punkty poboczne. Reszta rodziny myśli o turystyce, ja bardziej o genealogii. Gdzie tu znaleźć kompromis?

Kiedy przebrzmiały weselne dzwony i zwiędły kwiaty, którymi hojnie obdarowano młodą parę, Marthę i Timothy’ego, ruszamy w drogę na zwiedzanie Ameryki. Kierujemy się z Chicago na wschód, najpierw do Cleveland, do Niagary (tu spotkanie ze wzmiankowanym już Johnem Rynkiewiczem), Nowego Jorku i Springfield w stanie New Jersey.

Aldona i Andrzej Szczudłowie w Nowym Jorku

Kiedy główne apetyty rodziny na turystykę i odwiedzenie dwojga krewniaków, Elżbiety i Cezarego, zostają zaspokojone, nieśmiało wspominam o swoich potrzebach genealogicznych. Mówię o chęci odwiedzenia Pensylwanii, a szczególnie skromnego miasteczka Shenandoah, gdzie już ponad 100 lat wcześniej lądowali moi krewni z rodziny Rynkiewiczów, krewni po ojcowskiej matce Mariannie Rynkiewicz (1898- 1970). Wiem o tym od kilkunastu lat dzięki założonej przez Edwarda Wojtakowskiego (1940- 2022) stronie internetowej, na którą zajrzał genealog z Buffalo, John Rynkiewicz. I chociaż później okazało się, że moi Rynkiewiczowie nie są krewnymi (bliskimi) tego Amerykanina, wspiera on mnie w poszukiwaniach, pomaga namierzyć właściwych krewniaków. Ci właściwi, moi mieszkali w górniczym miasteczku Shenandoah, które w szczycie węglowej prosperity miało 20 tysięcy mieszkańców, a teraz, po wyczerpaniu złóż węgla, tylko pięć tysięcy.

Nie bez dyskusji jest zgoda na mój plan. Na szczęście po mojej stronie jest starszy syn Michał, który siedzi za kierownicą. Jedziemy do Shenandoah i po kilku godzinach jazdy jesteśmy na miejscu. Spędzamy w miasteczku kilka emocjonujących godzin. Poznajemy tam ledwie troje przypadkowych osób: fryzjera, dziewczynę z rodu Twardzików, znanego w Ameryce z produkcji polskich pierogów, ale przede wszystkim Andy’ego Ulicnego.

Andy Ulicny i autor; Shenandoah, 2014 r.

Wskazał go fryzjer zapytany o kogoś, kogo w tym miasteczku interesuje genealogia. Po wstępnej rozmowie telefonicznej docieramy do niego. Nie mówi o zaskoczeniu, ma dla nas czas i ochotę na rozmowę. Rzucam hasło „genealogia” i słyszę potwierdzenie, że to i jego hobby. Ma na komputerze bogatą bazę danych osób pochowanych na lokalnych cmentarzach. Podaję kilka ważnych dla mnie nazwisk: Rynkiewicz, Buchowski… jest! Pokazuje swoje wpisy, co robi na mnie duże wrażenie. Uświadamiam, że w krótkiej wizycie nie jestem w stanie zaspokoić swoich potrzeb. Nie zadowalając się wydrukiem na kilku stronach pytam czy nie udostępni mi swojej bazy na pendriv'a? Bez namysłu Andy godzi się na to i ładuje swoje dane na mojego pendrive. Jestem tym zachwycony.

Potem zwiedzamy cmentarze, znajdując liczne nagrobki Rynkiewiczów, ale i innych osób o nazwiskach bardzo kojarzących się z moim i sąsiadów z Sejneńszczyzny. Robimy wiele zdjęć, aby potem w domu, już na spokojnie wszystko to przeanalizować.

Po powrocie do kraju nadal jestem pod wielkim wrażeniem podróży do USA i spotkanego w Shenandoah genealoga. Zapraszam go do znajomych z Facebooka, czytam jego posty. Widzę, że jest to postać nieprzeciętna, bardzo szanowana w lokalnym środowisku. Bardziej niż z genealogii Andy jest znany z tego, że komentuje mecze futbolu amerykańskiego, sportu nr 1 za oceanem.

Jimmy Doyle i Andy Ulicny w dyżurce komentatorów

Po kilku latach znajomości zauważam, że Andy Ulicny wydał książkę o swoim mieście Shenandoah. Po krótkich staraniach książka jest już w moim domu. I chociaż nie znajduję w niej wątków o moich Rynkiewiczach, cieszę się, że mam „coś” o ważnym miejscu dla genealogii mojej rodziny.

Kolejny powód do radości to fakt, że Andy jest bliskim znajomym Christy Shukaitis, wielce zasłużonej dla zgłębiania i dokumentowania genealogii moich Szczudłów i skoligaconych z nimi Łabanowskich.

Kiedy wydaje się, że znajomość z Andy Ulicnym jest już „odfajkowana” i nie wniesie nic nowego, dociera do mnie mail od… Johna Ulicnego. Na wstępie już pisze, że jest kuzynem Andy’ego Ulicnego, i że po badaniach DNA jest również moim krewnym. Wie o tym, gdyż podobne badania zrobił mój ojciec Zygmunt Szczudło. Łączą nas aż trzy nazwiska: Łabanowski, Rynkiewicz i Stabiński. To trzecie nazwisko nie do końca mnie przekonuje, ale po kilkukrotnej wymianie korespondencji z Johnem i „wykopkach” metrycznych w parafii krasnopolskiej upewniam się, że John ma rację.

Kilka miesięcy później, wiosną 2022 roku niespodziewanie John melduje, że latem tego roku będzie na Festiwalu Bluesa w Suwałkach. Przyjedzie z żoną Marią Mele. Czuję się zaskoczony przyjazdem gości z Ameryki, ale także tym, że suwalski festiwal ma taką rangę w świecie. Jeśli przyjeżdżają na niego z ojczyzny bluesa, musi być dobry. Doceniając wysiłek krewniaka, który planuje dotrzeć aż zza oceanu, deklaruję że i ja tam będę.

Modyfikuję lekko wakacyjne plany, aby w rodzinnych stronach, na Suwalszczyźnie, być w czasie festiwalu i spotkać się z Johnem. W tym roku Suwałki Blues Festival ma wydanie jubileuszowe, organizowany jest 15. raz. Jedziemy z żoną i uczestniczymy tylko w ostatnich dwóch dniach festiwalu, 9- 10 lipca.

Umawiamy się telefonicznie, że spotkamy się z Amerykanami dzień po festiwalu, w hotelu w którym oni kwaterują. Jedziemy tam z pikającymi sercami. Obawy o trudności językowe w porozumieniu się szybko rozwiewamy, bo John przyjechał z żoną Marią Mele, która zna język polski. Z uśmiechem pogodna Maria opowiada, że ma polskie korzenie, jej ojcem był Tadeusz Kasztelan, andersowiec rodem spod Wilna. Maria urodziła się w Ameryce i niechętnie uczyła się języka polskiego. Rodzice jednak nie odpuszczali, za co dopiero dziś Maria jest im wdzięczna.

Z Johnem jest inaczej, mimo, że od dziecka świadomy polskich korzeni, języka polskiego się nie nauczył i teraz cierpi. Widać, że chciałby znać go dobrze, może nie tyle do kontaktów, bo jest z natury nieśmiały, ale do czytania dokumentów.

To nasza pierwsza bezpośrednia rozmowa, więc staramy się jak najwięcej poopowiadać o sobie i wspólnych wątkach rodzinnych. Przy okazji wyjaśnia się, że pierwszym przewodnikiem Johna po polskich archiwach był Daniel Paczkowski, mój kolega ze stowarzyszenia Jamiński Zespół Indeksacyjny. To on też wyszukał mu pierwsze metryki z polskich zasobów.

Drugiego dnia spotykamy się z Amerykanami w Archiwum Państwowym w Suwałkach. Maria zaraz musi nas opuścić, bo za godzinę prowadzi lekcję on-line języka angielskiego. Kiedy dopytujemy się o szczegóły, okazuje się, że John z Marią nie lecieli na festiwal z Ameryki. Już od roku mieszkają w Warszawie i do Suwałk przyjechali pociągiem. Skromnie, nie używając samochodu, zwiedzają miasto.

Maria zostawia nas w archiwum, a John dostaje zamówiony mailowo stos teczek z metrykami. Pisane ręcznie po polsku i po rosyjsku… Widać, że John czuje się całkiem bezradny, nie zna polskiego, a tym bardziej cyrylicy. Pomagam mu ratując sytuację. Po powrocie Marii przy obiedzie w restauracji „Karczma Polska” omawiamy dalsze, już wspólne plany. Amerykanie doceniają spotkanie z nami i dlatego przedłużają swój pobyt o 3 dni. Dostępna oferta na kolejne noclegi jest w kamedulskim klasztorze w Wigrach. Następnego dnia przewozimy ich do nowego hotelu, ale zanim zacznie się doba hotelowa, mamy kilka godzin czasu. Postanawiam czas ten zagospodarować po swojemu. Zapraszam gości do pojazdu i pokonujemy trasę kilkunastu kilometrów do Krasnopola, który jest dla nas obu z Johnem miejscem pochodzenia naszych przodków. Pierwsza myśl - odwiedzimy cmentarz, bo przecież z nikim nie jesteśmy tu umówieni. W Krasnopolu są dwa cmentarze. Nic nas nie goni, kolejno docieramy do obu, robiąc dużo zdjęć nagrobków z „naszymi” nazwiskami.

Andrzej Szczudło, Maria Mele i John Ulicny w Krasnopolu

„Nekroturystyka”[1] nas nie zadowala, dobrze byłoby spotkać aktualnych mieszkańców. Szybka myśl - jedziemy do cioci Danuty Rynkiewiczowej. Od dwóch lat jest wdową, ale może ucieszy się z wizyty krewniaków, doceni fakt, że o niej pamiętamy? Po chwili zajeżdżamy na podwórko ostatnich w Krasnopolu Rynkiewiczów. W progu wita nas Elżbieta, synowa cioci Danki, żona Bogdana. Po przywitaniu dowiadujemy się, że za kwadrans w tym domu ma się pojawić Jola, córka cioci Danki, która od lat mieszka w Maroku. Jest ode mnie kilka lat młodsza i mimo, że jest moją kuzynką, nigdy jej nie spotkałem. Znaliśmy się tylko z maili i rozmów przez Skype’a. Nie mogłem uwierzyć w swojego farta! Wpadłem przypadkowo, bez umówienia i spotykam kuzynkę z Maroka. Jola z córką, wnuczką i siostrzenicą dociera wkrótce. Siadamy do przygotowanego przez ciocię wcześniej stołu, faktycznie przygotowanego dla rodziny Joli. Serdeczne przywitanie, pół godziny rozmowy o aktualiach w naszym życiu i ruszamy w stronę Wigier zainstalować Amerykanów w klasztornym hotelu.

John Ulicny, Maria Mele, Andrzej Szczudło, Jolanta Abou Hilal; Krasnopol

Po obiedzie do zagospodarowania pozostaje jeszcze wieczór, ale już mamy na to pomysł. Jak zwykle w lecie, sejneńska Fundacja „Pogranicze” organizuje cykliczne koncerty Orkiestry Klezmerskiej Teatru Sejneńskiego. Dziś jest jeden z nich, z czego skwapliwie korzystamy.

Koncert w sejneńskiej synagodze. Gra Orkiestra Klezmerska Teatru Sejneńskiego

Natchnieni piękną muzyką wracamy na noclegi. Czwartek jest trzecim, dodanym ze względu na nas dniem pobytu Johna i Marii na Suwalszczyźnie. Nie mam przygotowanego planu, ale liczę na swoją spontaniczność i orientację w terenie. Gorączkowo próbuję zdefiniować potrzeby genealogiczne mojego amerykańskiego krewniaka. Ruszamy w kierunku Sejn. Po drodze mijamy wieś Radziuszki, gdzie obaj mamy swoich krewnych Łabanowskich. Ale mijamy ją bez zatrzymania, bo faktycznie nie znamy tam żadnego członka rodziny. Zmierzamy dalej w stronę Sejn. Na wysokości Sumowa uświadamiam sobie, że mijamy właśnie odnowiony niedawno dom Andrzeja Sidora. Znam imiennika ledwie kilka lat i doceniam jego dorobek fotograficzny. Z Internetu można poznać jego artystyczną biografię[2].

Aldona i Andrzej Szczudłowie, Maria Mele, John Ulicny, Andrzej Sidor

Sidorowie to rodzina bardzo licznie rozpowszechniona na terenie Ziemi Sejneńskiej, prawie wszyscy mają z nimi jakieś połączenie. Ja również wielokrotnie znajdywałem Sidorów na gałęziach swojego genealogicznego drzewa, więc dlatego od lat gromadzę metryki Sidorów. Andrzej w genealogii jest na początku tej drogi, więc niedawno pomagałem mu wypisać kilka pokoleń przodków z moich danych. Odtąd już się znamy. Wstępujemy do Sidorów i już na wejściu od Dominiki, żony Andrzeja, słyszymy zaproszenie na kawę.

Korzystamy z tego i w ciekawej, sympatycznej rozmowie, mija nam jakieś pół godziny. Z niepokojem zerkam na zegarek, bo już przez Messengera zdążyłem umówić się na spotkanie z kolejnym fotografem, Krzysztofem Palewiczem. Krzysztof kilka miesięcy wcześniej ogłosił konkurs. Pokazał na Facebooku zdjęcie, w którym za szybą kuchni dopatrzyłem się pół kota, druga połowa była niewidoczna. A że wieś nazywa się Półkoty, konkurs wygrałem. Za to bingo należała mi się flaszka śliwowicy. Na odjezdnym od Sidorów dostajemy w prezencie najnowsze wydanie albumu ze zdjęciami Andrzeja. Autor nie może się nie cieszyć, że jeden album pojedzie do Ameryki.

Do Palewiczów docieramy lekko spóźnieni, ale flaszka nie przepada. Wręcza mi ją organizator konkursu. Zapewniam, że dowiozę ją do domu we Wschowie. W domu Palewiczów nowość. Zapraszają nas do nowo dobudowanego pokoju, akurat na takie okazje jak dziś.

Aldona Szczudło, Maria Mele, Jadwiga Palewicz (mama Krzysztofa), John Ulicny, Majka i Krzysztof Palewiczowie; w domu Palewiczów

Krzysztof, prowadzący z żoną Majką gospodarstwo agroturystyczne, jest ponadto znanym w regionie fotografikiem, i ma już co pokazać. Oglądamy publikowane już albumy z jego pięknymi zdjęciami okolicznej przyrody. Pijemy kolejną kawę, rozmawiamy w kilku grupach jednocześnie. Rozmowy pęcznieją, wątek goni wątek, a ja znów w niepokoju zerkam na zegarek. Przed nami kolejne wyzwanie. Jesteśmy umówieni na rejs statkiem po jeziorach augustowskich. Gwarantuje nam to Aneta Cich, przewodniczka profesjonalna, ale i członkini Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, do którego i ja należę. Łączy nas genealogiczna pasja. Tego dnia Aneta obsługuje wycieczkę, a nas obiecała zabrać z nią na statek. Szybko żegnamy się z rodziną Palewiczów i ruszamy w kierunku Augustowa. Mamy do pokonania trasę ponad 40 km. Czas dojazdu sugerowany przez GPS źle rokuje naszym planom, ale jest nadzieja, że … droga będzie wolna, samochód sprawny, pojedziemy z wiatrem itp. Rzeczywistość pozbawia nas złudzeń. Pędząc na złamanie karku docieramy do portu w Augustowie w 6 minut po planowanym czasie odpływu. Widzimy nasz statek kilkadziesiąt metrów od brzegu. Nie ma mowy o zawrócenia go do portu. Trudno mieć pretensję do kapitana i Anety, rozumiemy to. Interes większości pasażerów przeważył, nie można było dłużej czekać. Zniechęceni myślimy o opcji „B”, co by tu pokazać naszym amerykańskim gościom?

Najbliższym obiektem do odwiedzenia wydaje się Muzeum Kanału Augustowskiego. Wkrótce docieramy tam i podziwiamy eksponaty. Pokazując Marii i Johnowi poszczególne plansze i eksponaty próbuję opowiedzieć jak przełomowe technicznie było dzieło firmowane nazwiskiem generała Ignacego Prądzyńskiego, który skupiając potencjał inżynieryjny polskiej armii podjął się zadania skierowania rzeki i kanałów w niezwyczajnym kierunku, pod górkę. Po twarzach gości widzę, że doceniają kunszt generała.

W Muzeum Kanału Augustowskiego

Ochoty i pomysłu na dalsze zwiedzanie Augustowa nie mamy, więc po obiedzie w portowej restauracji ruszamy w stronę Sejn. Nieusatysfakcjonowany do końca gorączkowo myślę, co by tu jeszcze pokazać? I nagle przed oczami widzę drogowskaz: Studzieniczna! Bez namysłu skręcam w prawo i po kilkuset metrach jestem na parkingu. Wysiadamy z samochodu z zamiarem zwiedzenia najbardziej słynnego miejsca pielgrzymkowego Suwalszczyzny. Parking jest prawie pusty, tylko na drugim jego końcu widać autobus. Ze zwykłej ciekawości zerkam na numery rejestracyjne i …podskakuję do góry. Zobacz, mówię do Aldony, ten autobus ma leszczyńską rejestrację! Może ktoś znajomy będzie w środku? Podchodzimy do autobusu i wnikliwie przyglądamy się wychodzącym. Szanse na spotkanie na Suwalszczyźnie samochodu z rejestracją z naszych stron są znikome, ale jeśli to się udało to może… Niestety nikogo znajomego nie widzimy, ale… zza ich pleców wyłania się… Aneta, nasza przewodniczka z niedoścignionego statku. Okazuje się, że statek, którym płynęła ze swoją wycieczką, akurat z naszego Leszna, czego wcześniej nie wiedzieliśmy, zawitał do Studzienicznej. To typowa trasa, upamiętniona przez papieża Jana Pawła II. Jest po tej wizycie pomnik papieża - dodatkowy powód, aby zawijały tam wszystkie statki pływające po jeziorach.

Aldona, Andrzej i Aneta w Studzienicznej

Zwiedzamy święte miejsce; usadowioną na półwyspie kapliczkę, zaglądamy do studni, której woda podobno działa uzdrawiająco, fotografujemy się przy pomniku polskiego papieża. Miejsce to ma swoje odniesienie również w historii naszych wspólnych z Johnem krewniaków, Rynkiewiczów z Krasnopola. Opowieść rodzinna głosi, że Józef Rynkiewicz (1871- 1959), ożeniony w 1891 roku ze Stefanią Stawińską miał z nią 12 dzieci. Kiedy pierwsze troje kolejno umarły, małżonkowie uznali to za jakieś fatum i za radą starszych, wybrali się z błagalną pielgrzymką do Studzienicznej. Najwięcej dała z siebie Stefania, która szła pieszo, a tuż za nią wozem konnym asekurował ją mąż Józef. Sytuacja ta, wypisz wymaluj, zobrazowana jest w filmie pt. „Przez siedem mostów”, gdzie rolę naszego Józefa grał wspaniały Franciszek Pieczka.

Nie pamiętam jak zakończyła się wyprawa z filmu, wiem jednak, że Rynkiewiczowie doczekali się później jeszcze dziewięciorga dzieci, co jako genealog rodzinny potwierdziłem danymi z metryk parafii Krasnopol. Sześcioro z nich dożyło dorosłości, a pierwszym dzieckiem w tej grupie była moja babcia Marianna (1898- 1969). Najprawdopodobniej, jeśli wierzyć ustnym przekazom dziadków, sytuacja ta miała miejsce na przełomie wieków, w latach 1895-1897.

Znając tę historię, zawsze ze wzruszeniem odwiedzam Sanktuarium w Studzienicznej. Miejsce to wywarło również mocne wrażenie na naszych amerykańskich gościach.

Kolejną miejscowością do odwiedzenia tego dnia były Frącki, puszczańska wieś na trasie Augustów - Sejny. John Ulicny znał je tylko ze starych metryk, dokumentujących losy rodziny Stabińskich, więc trudno się dziwić, że po zatrzymaniu skierowaliśmy się do najbliższego domu z pytaniem o tę rodzinę. Okazało się, że Stabińskich jest tu wiele rodzin, a najbliżsi mieszkają 100 metrów dalej, blisko Czarnej Hańczy, z którą mają również biznesowe związki organizując spływy kajakowe. Zaskoczeni naszym najściem szybko przyznali się do krewnych za oceanem. Wiedzą o nich, chociaż bieżących kontaktów nie utrzymują. Robimy kilka pamiątkowych fotek przy ich domu i umawiamy się na kolejne kontakty i spotkania.

Wreszcie Frącki John widzi w realu
Rodzina Stabińskich znad Czarnej Hańczy

Dzień powoli się kończy, a my wieziemy gości do klasztoru w Wigrach na nocleg. Po kolacji się rozstajemy. Następnego dnia podwożę Amerykanów na pociąg do Suwałk, skąd odjeżdżają do Warszawy.

Po wakacjach mamy stały kontakt przez Internet i telefon. Wkrótce dowiadujemy się, że John z Marią postanawiają spędzić w Polsce drugi rok, z tym że teraz już w Gdyni. Uruchamiam swoje znajomości w Trójmieście, aby znaleźć im stosowne lokum. Jednak znajdują je sami.

W marcu 2023 roku umawiamy się na spotkanie na naszym terenie, we Wschowie i okolicach.

Amerykańscy goście z rodziną Andrzeja

Zwiedzamy miasto, obowiązkowa jest fotka pod pomnikiem byka Ilona, sprowadzonego przed laty z Ameryki protoplasty hodowli bydła w słynnej firmie POHZ Osowa Sień. Podoba im się miasto z taką ilością zabytków. U siebie tego nie mają. Ze Wschowy wybieramy się do Wrocławia, aby tam w krótkiej wizycie pokazać Halę Stulecia, Panoramę Racławicką i stare centrum miasta. Wrocław robi na gościach z USA wielkie wrażenie, mówią nawet o planach zamieszkania tutaj na trzeci rok.

Następnego dnia promujemy region leszczyński. Zwiedzamy centrum Leszna i zamek w Rydzynie, związany z osobą króla Stanisława Leszczyńskiego.

Na sali balowej Zamku w Rydzynie John próbował zatańczyć z Marią

Już za miesiąc czeka nas nowe wyzwanie: do Polski przyjeżdża siostra Johna, Alexis, z mężem Danielem Gomezem. Trudno byłoby przegapić taką okazję do kontaktu. Umawiamy się na spotkanie w Toruniu. Wybieramy to miejsce z dwóch powodów: po pierwsze aby nie fatygować zbytnio „świeżych” Amerykanów, którzy kwaterują w nieodległej Gdyni, po drugie mieszka tam u córki mój wujek, senior Marian Rynkiewicz, również krewny Johna. W toruńskiej kawiarni na rozmowach w serdecznej atmosferze spędzamy dwie godziny. Znajdujemy też czas na spacer po Starówce i odwiedzenie Muzeum Pierników.

Pamiątkowe fotki ze spotkania, w kawiarni i na toruńskiej Starówce

Znacznie poważniejsze wyzwanie czeka nas za miesiąc, kiedy odwiedzi Polskę druga siostra Johna, Maryann, z mężem Michaelem Beatrice. Tym razem goście lądują w Wilnie, na kilka dni. Razem z Johnem i Marią przybyłymi z Gdyni, zwiedzają miasto, z którego pochodził ojciec Marii Mele. 10 maja 2023 r. autobusem docierają do Sejn.

Wizyta czwórki amerykańskich krewniaków w Sejnach, rodzinnych stronach naszych przodków, jest wydarzeniem. Jestem na nie przygotowany; wynająłem salę w hotelu na spotkanie, zaprosiłem gości z okolicy. Zadbałem o to, aby w spotkaniu uczestniczyli przedstawiciele trzech łączących nas rodzin; Rynkiewiczów, Łabanowskich i Stabińskich. Przybyło kilku starszych panów z Frącek i reprezentantka młodego pokolenia Aneta Stabińska, która zajmuje się fotografią artystyczną.

Na tę okoliczność opracowałem prezentację multimedialną, pokazującą nasze połączenia rodzinne: Łabanowskich, Stabińskich, Rynkiewiczów, Ulicnych i Szczudłów. Podobną w treści prezentację miał również John Ulicny.

W trakcie spotkania familijnego w restauracji „U Henryka” (fot. Aneta Stabińska)

Następny dzień jest również pełen wrażeń. Po noclegu w hotelu „U Henryka” w Sejnach zabieram gości w plener. Pokazuję im swoje rodzinne gospodarstwo we wsi Gawieniance (foto poniżej), gdzie z żoną Haliną gospodaruje najmłodszy z trójki moich braci Krzysztof Szczudło.

Dalej zmierzamy do Frącek, głównej miejscowości związanej z rodziną Stabińskich. Spacerujemy po wsi wypatrując poznanych wczoraj krewniaków. Okolica jest piękna; obok las i nurt rzeki Czarnej Hańczy. Chciałoby się zatrzymać tutaj na dłużej, ale nie można. Program jest napięty.

Spacer po Frąckach

Kolejnym punktem naszego planu na dzień 11 maja 2023 r. jest rejs statkiem po jeziorach augustowskich. Atrakcja niespełniona przed rokiem, teraz dochodzi do skutku. Przewodzi nam Aneta Cich z Augustowa, moja koleżanka z Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego, profesjonalna przewodniczka turystyczna. Wie wszystko o regionie i sprawnie realizuje potrzeby turystów. Czas rejsu statkiem szybko mija, musimy wracać do Sejn. Zanim jednak wylądujemy w hotelu, decydujemy się na wypad do Radziuszek, wsi od wieków zasiedlonej przez rodzinę Łabanowskich, naszych Łabanowskich, których przedstawicielki, Bożena i Teresa uczestniczyły w spotkaniu genealogicznym rodzin w Sejnach. Nie zastajemy w domu Grzegorza Łabanowskiego, brata Bożeny i Teresy, ale oglądamy posesję, robimy zdjęcia.

Radziuszki, przed domem Grzegorza Łabanowskiego

Widzę to miejsce po raz pierwszy, chociaż od wielu lat wiem, że to stąd na przełomie wieków wyruszała na emigrację za ocean Bronisława Łabanowska (1887- 1977), wnuczka Tomasza i Floryanny Wiktorii Szczudło (1834- 1900). Już w Ameryce, konkretnie w Shenandoah, PA, skąd John Ulicny również wywodzi swoje korzenie, z Janem Stankiewiczem w latach 1905- 1925 urodziła siedmioro dzieci. Oczami wyobraźni widzę ich zmagania z niełatwym jednak życiem w Ameryce. Wiem o tym sporo dzięki Chistinie Shukaitis, której córka Bronisławy, Jadwiga Starke, była „drugą matką”. Pisałem o nich na swoim blogu.

Wizyta w Radziuszkach kończy pełen wrażeń dzień. Następny, 12 maja 2023 r., jest ostatnim dniem pobytu amerykańskich gości w Sejnach. Chcemy go w pełni wykorzystać, aby był zapamiętany, a Sejny stały się w Ameryce tematem barwnych opowieści o krainie przodków. Jedziemy na charakterystyczny dla miasteczek kresowych, pełen kolorytu targ w Sejnach. Wczuwamy się w klimat miejskiego targowiska, które dzięki bliskiej granicy z Litwą i różnicy cen jest często międzynarodowe.

Na targowisku w Sejnach

Na pół dnia rozstajemy się z zagranicznymi gośćmi, gdyż oni już wcześniej przez Internet zarezerwowali sobie warsztaty kuchni regionalnej w klasztorze wigierskim. Ucząc się przyrządzania kartaczy, sękaczy i innych specjałów regionalnej kuchni z Suwalszczyzny spędzają tam czas do południa.

W tym czasie ja z żoną Aldoną odwiedzam bazylikę, w której odbywa się msza święta. W piątkowe przedpołudnie to niezwyczajne, ale szybko wyjaśnia się przyczyna. Uroczysta msza święta ze sztandarami jest elementem ceremonii otwarcia Muzeum Kresów Rzeczypospolitej Obojga Narodów z udziałem ministra kultury Przemysława Glińskiego, posła Jarosława Zielińskiego i innych oficjeli. Jest tu też godna reprezentacja mojego stowarzyszenia, Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego: Justyna Stolarska, Aneta Cich i Sylwester Jasiński. Uczestniczymy w rytuale przecięcia wstęgi i otwarciu muzeum, ale do zwiedzania ekspozycji, unikając tłumu, przychodzimy z gośćmi później, po obiedzie.

Już na starcie Muzeum Kresów ma bogatą kolekcję zbiorów z klasztoru dominikanów

Na popołudnie zaplanowałem zwiedzanie Krasnogrudy, miejsca związanego z rodziną naszego noblisty Czesława Miłosza. Amerykanie również kojarzą to nazwisko. Zachwycają się urokliwym miejscem i pełnym zieleni krajobrazem.

Pamiątkowa fotka przed dworkiem Kunatów, wujostwa Czesława Miłosza w Krasnogrudzie

W sobotę rano odwożę czworo Amerykanów na dworzec PKP w Suwałkach. Program ich pobytu na terenie północno- wschodniej Polski jest wykonany.

W jakiś czas po odjeździe Johna z Marią do Gdyni oraz Maryann z mężem do USA dowiadujemy się, że nasza sympatyczna para planowała spędzić trzeci rok w Polsce, tym razem we Wrocławiu. Miało to nastąpić jesienią 2023 roku, po powrocie z wesela syna Marii. Terminu tego jednak nie udało się dotrzymać, gdyż John w USA zachorował. Badania i leczenie się przeciągnęły i nowym terminem ich przylotu do Polski jest lipiec 2024 r. Przylecą tylko na tydzień zamknąć swoje sprawy w Polsce, po czym wracają do Stanów, aby osiąść w nowo nabytym domu w okolicach Filadelfii.

Podsumowując swoją przygodę z Johnem i Marią stwierdzam, że są oni wyjątkowi. W ciągu ponad dwudziestu lat, kiedy mam kontakty z wieloma potomkami emigrantów z naszych rodzin, tylko oni zdobyli się na tak długi pobyt w kraju przodków. A ja czuję się wyjątkowym szczęściarzem, któremu udało się zobaczyć miejsce w Ameryce, gdzie mieszkali moi krewni, a także gościć zagranicznych krewnych w naszym pięknym kraju.

[1] Nekroturystyka – na czym polega? Jakie miejsca warto zwiedzić? – Dzień Dobry TVN

[2] Andrzej Sidor – Szeroki Kadr

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Antoni Sosnowski z Krasnopola w Ameryce

Genealodzy, którzy mają w swoim drzewie genealogicznym krewniaków, emigrantów do Ameryki, zazwyczaj muszą rekonstruować ich losy, korzystając z różnorodnych dokumentów podróżnych, nekrologów, spisów ludności oraz wycinków z lokalnych gazet. Przyczyny tego są oczywiste – często ci emigranci byli niepiśmienni, a ci, którzy posiadali umiejętność pisania, rzadko chcieli opisywać swoje przeżycia. Krewni krasnopolskich Rynkiewiczów i Sosnowskich mieli jednak szczęście, gdyż w ich kręgu pojawiła się Joan Dorothy Flinders z d. Robertson (1936-2021), wnuczka Antoniego Sosnowskiego (1881-1950) i Wiktorii Rynkiewicz (1887-1973), która napisała książkę o rodzinie oraz wiele innych tekstów. Poniżej zamieszczam jeden z nich.

Andrzej Szczudło

Niniejsza publikacja przedstawia skrót historii Polski z jaką musieli się mierzyć moi przodkowie.

Słabość polityczna i militarna Polski sprawiła jej rozbiór przez Rosję, Prusy i Austrię. W 1795 roku Polska została wymazana z mapy Europy na ponad 100 lat. Próby wyrwania niepodległości poprzez powstania były nieskuteczne i Polska nie odzyskała suwerenności do 1918 roku. Żmudny proces odbudowy i jednoczenia narodu był wciąż niewystarczający kiedy przerwała go II wojna światowa i zaczął się sześcioletni okres okupacji niemieckiej i sowieckiej. Cena, jaką Polska zapłaciła była wysoka; miliony ludzi zostało zamordowanych, w tym cała społeczność żydowska. Kraj był zdewastowany, a nadto duże straty terytorialne tylko częściowo decyzją aliantów zrekompensowane przesunięciem granic na zachód. Po wojnie Polska była ujarzmiona przez Związek Sowiecki i nie była w pełni demokratycznym państwem do 1989 roku. (DK Eyewitness Travel Guide, 1210, p. 37)

Akt urodzenia Antoniego Sosnowskiego

Antoni Sosnowski urodził się 26 grudnia 1881 roku w Krasnopolu jako syn Adama i Dominiki Grzędzińskiej. Natomiast Wiktoria Rynkiewicz, córka Mikołaja Rynkiewicza i Julii Karłowicz, przyszła na świat w Jeglówku 18 grudnia 1887 roku. Obydwie rodziny emigrowały do Ameryki w 1900 roku. Wiktoria miała wtedy 13 lat, a Antoni 17. Choć rodzina Wiktorii dotarła nieco wcześniej, ona sama musiała poczekać pewien czas, aż przejdzie test wzroku (tzw. eye test). W międzyczasie pozostawała u krewnych przez około rok i dopiero potem wyruszyli razem statkiem do Ameryki.

Jej rodzina osiedliła się w Versailles, w New London, Connecticut, gdzie Wiktoria spotkała Antoniego Sosnowskiego. Młodzi pobrali się 4 lutego 1911 roku w Versailles i doczekali się czwórki dzieci: Barbary Marii, Teodory Konstancji, Józefa Teodora i Julii Heleny. Wszystkie dzieci przyszły na świat w Versailles. W 1920 roku Antoni i Wiktoria przenieśli się do Valley Falls, w Providence, Rhode Island. Oboje zatrudnili się w fabryce bawełny Londsdale Mill. Pierwszy dom zakupili przy Elm Street w Valley Falls. Nie było tam dostępu do elektryczności, korzystano tylko z lamp gazowych; kanalizacja również nie była dostępna. Po dziewięciu latach przeprowadzili się do South Attleboro, w Bristol, Massachusetts, gdzie za trzy tysiące dolarów gotówką zakupili swój drugi dom przy 15 Robinson Street. Następnie zainstalowali tam elektryczność oraz łazienkę z kanalizacją, zakupili nowe meble do jadalni i salonu, dywan, radio oraz gramofon (Victrola music box).

Zdjęcie ślubne Wiktorii i Antoniego Sosnowskich; źródło: www.familysearch.org

Posiadali około pół akra ziemi (około 20 arów) i zajmowali się hodowlą świń, które Antoni ubijał jesienią. Dodatkowo hodowali kurczaki, króliki, indyki i gęsi. Czasami mieli również dostęp do świeżych ryb, jeśli ktoś z rodziny je złowił. Antoni prowadził także duży ogród warzywny. Spożywali wszystko, co tam urosło. Sąsiad, Pan Mason, regularnie wiosną przyjeżdżał z koniem, aby orać ten ogród. Cała czwórka dzieci pracowała w ogrodzie, zbierając pomidory i inne warzywa przez całe lato, ucząc się tym samym od rodziców pracy i wspierania rodziny. Wiktoria dbała o duży ogród kwiatowy, który był uważany za najlepiej utrzymany w okolicy, hodując peonie, róże, fiołki i lilie. W piwnicy ich domu znajdowała się przestrzeń do przechowywania, częściowo z drewnianą podłogą, gdzie magazynowano wiele warzyw zebranych z ogrodu. Dodatkowo, Wiktoria miała także własną kiszoną kapustę.

Rodzina sporządzała także własne butelkowane piwo, które stanowiło prawdziwy przysmak, szczególnie gdy wnuki przychodziły z wizytą. Czasami dzieci były zaskakiwane pojawieniem się nowo narodzonych kociąt, co zawsze wywoływało uśmiechy na ich twarzach – dzieci uwielbiały je. Zupa była podawana raz w tygodniu i tylko Antoni jadł ją codziennie. Wiktoria trzymała się polskich tradycji kulinarnych. Zazwyczaj przygotowywała dania z wieprzowiny i kurczaka, a kapusta była kluczowym składnikiem jej kuchni, podobnie jak inne polskie specjały. Codziennie polski piekarz objeżdżał okolicę swoją ciężarówką, wypełnioną różnymi smakołykami, takimi jak pączki, ciastka, rolady i chleb. Dla wnuków było to zawsze ekscytujące, ponieważ mogły wybierać spośród wielu możliwości – to było dla nich szczególnym przywilejem.

O godzinie 4 rano Antoni odbierał od sąsiadów odpady kuchenne, aby nakarmić świnie.

Rodzina Antoniego należała do Polskiego Kościoła Narodowego. Antoni czytał polskie gazety, a Wiktoria modliła się z modlitewnikami. Co niedzielę Wiktoria chodziła do kościoła, natomiast Antoni nie. W domu porozumiewali się po polsku, ale równocześnie uczyli się angielskiego. Oboje byli ludźmi honoru, ambitnymi, pracowitymi i lubiącymi aktywny tryb życia. Antoni był łagodnym człowiekiem o zwykle powściągliwym usposobieniu, podczas gdy Wiktoria, choć również łagodna, była bardziej ekspresyjna i lubiła wyrażać swoje myśli.

Antoni i Wiktoria Sosnowscy z córką Julią Heleną i wnuczką Joan Dorothy (autorką artykułu); źródło: www.familysearch.org

Ich córka Barbara zmarła 18 lipca 1937 roku w wieku zaledwie 25 lat na zapalenie płuc, pozostawiając sześciomiesięczną córkę Mary Faith oraz dwuletniego synka Johna Ronalda. Ten czas był niezwykle smutny dla rodziny. Krótko przed śmiercią Barbara powiedziała do członków rodziny: ludzie w białym zbliżają się, co miało dać im poczucie spokoju i trochę pociechy. Jej mąż John Arruda w późniejszym czasie poślubił inną wspaniałą kobietę, Mary Mendez (1912-2000), która opiekowała się dwójką małych dzieci. Cztery lata później para doczekała się własnej córki, Faith Ann (1943-2014).

Antoni Sosnowski upamiętniony na stronie Find A Grave

Po śmierci ojca Wiktorii, Mikołaja Karłowicza, jej matka, Julia, przeniosła się do siostry Wiktorii, Mary Shalkowski. Dom Shalkowskich znajdował się naprzeciwko domu Antoniego i Wiktorii, tworząc zgrane sąsiedztwo i udane relacje rodzinne. Brat Wiktorii, mieszkający w Connecticut i Rhode Island, regularnie odwiedzał ich. Latem starsza już Julia, matka Wiktorii, czasami siadała na werandzie, gdzie podawano galaretkę. Jej prawnukowie obserwowali, jak starała się trafić łyżeczką do ust, co z uwagi na drżące ręce było trochę trudne. Wtedy wydawało nam się to zabawne. Julia cieszyła się obecnością swoich wnucząt, a one z kolei korzystały z rzadkiej możliwości spędzania czasu z taką wyjątkową osobą.

Antoni wraz z żoną upamiętniony w kamieniu na cmentarzu w Seekonk, Bristol County, Massachusetts, USA

6 października 1950 roku Antoni zmarł w swoim domu na gruźlicę w wieku 66 lat. Był to trudny czas dla rodziny, która bardzo za nim tęskniła. Dodatkowo przygnębiające było dla nich to, że Antoni nie uczęszczał do kościoła i miał ograniczone zaufanie do nauczania kościelnego. Ze względu na jego brak aktywności religijnej i sposób, w jaki był postrzegany przez duchowieństwo, jego żona musiała zapłacić księdzu, aby odprawił modlitwy za jego duszę, mające pomóc mu opuścić czyściec.

Antoni będzie pamiętany ze względu na swój poświęcony trud dla rodziny, jego przywództwo i ciężką pracę. Wiktoria nie chciała pozostać sama, dlatego jej córka Julia z rodziną, zanim dwa lata później wyjechała szukać pracy w Kalifornii, zamieszkała u niej. Wkrótce przed ich wyjazdem Wiktoria przeniosła się do Cumberland w Rhode Island, aby zamieszkać z córką Dorotą (Dot) Wollen, która przygotowała dla niej mały apartament w swoim domu. Wiktoria (Baka) spędziła tam ostatnie 15 lat swojego życia. Cieszyła się wiejskim klimatem i wizytami rodziny. Telewizja była dla niej początkowo tajemnicą, ale z czasem stała się dla niej fascynującym źródłem rozrywki. Mogła spędzać godziny, przekonana, że ludzie z ekranu patrzą i rozmawiają z nią osobiście.

Rodzinne zdjęcie potomków Sosnowskich i Rynkiewiczów. Autorka tekstu – wnuczka Antoniego i Wiktorii Sosnowskich – Joan Dorothy w środku

5 grudnia 1953 roku Wiktoria doświadczyła strasznej tragedii, gdy jej jedyny syn Józef został zamordowany nożem podczas bójki w barze w Daly City, Kalifornia. To były niesamowicie smutne i trudne dla niej chwile, tracąc syna w tak okropnych okolicznościach. Mimo to, była zdeterminowana, aby uczestniczyć w jego pogrzebie, co doprowadziło do tego, że po raz pierwszy w życiu wsiadła na pokład samolotu, aby dotrzeć do córki Julii, mieszkającej w San Fernando. Dopiero wtedy cała rodzina udała się do Daly City na ceremonię pogrzebową i pochówek.

Wiktoria, znana jako Baka, była silną, religijną kobietą, która miała głęboką wiarę w Boga, który ją wspierał w najtrudniejszych chwilach jej życia. Mam wciąż jej polski modlitewnik liczący 192 cienkie strony oraz kilka portfelików. Wiktoria zmarła 6 lutego 1973 roku w Providence, Rhode Island, na zawał serca w wieku 85 lat. Pozostawiła po sobie dwie córki, Dorotę i Julię, 7 wnuków i 22 prawnuków. Była kochana przez wszystkich i zapamiętana jako kobieta o głębokiej wierze i odważnym życiu, które prowadziła.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Stanisław Nyka – leśniczy z Łubianki

Stanisław Nyka; Inowrocław, 1938 r.; zdjęcie do legitymacji służbowej
Po publikacji artykułu o fundatorach kapliczki w lesie Łubianka skontaktowała się ze mną pani Agnieszka Bator, krewna jednego z nich – Stanisława Nyki – dostarczając wielu interesujących informacji, zdjęć i materiałów dotyczących nieznanych nam wcześniej losów tego leśnika związanego z Jaminami. Na ich bazie, dzięki uprzejmości p. Agnieszki, powstał niniejszy artykuł.

Stanisław Nyka urodził się 5 kwietnia 1907 r. w Szelejewie (woj. kujawsko-pomorskie), a jego rodzicami byli Feliks i Joanna z Jarząbkowskich. W 1933 r. ukończył kurs w Państwowej Szkole dla Leśników w Margoninie i w 1934 r. został zatrudniony jako gajowy w Nadleśnictwie Osiek (obecnie Nadleśnictwo Cierpiszewo podlegające Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Toruniu). W kwietniu 1935 r. awansował na podleśniczego i został przeniesiony pod Zarząd Dyrekcji LP w Siedlcach. Najprawdopodobniej przypadki przenoszenia pracowników pomiędzy dyrekcjami regionalnymi były niezwykle rzadkie i mogły wynikać np. z braku wakatu na danym stanowisku w rejonie bliskim miejscu zamieszkania lub z osobistej chęci zmiany miejsca pracy. Ok. 1938 r. rozpoczął pracę jako leśniczy w Łubiance w nadleśnictwie Jaminy w powiecie augustowskim.

Absolwenci Państwowej Szkoły dla Leśniczych w Margoninie, 1932-1933

Stanisław Nyka wraz z innymi leśnikami (tj.: Antonim Samselem gajowym z Ostrzełka, Bolesławem Andraką gajowym z Łubianki oraz Ludwikiem Janikiem gajowym z Rogowa) w 1939 r. ufundowali, w lesie pomiędzy Jaminami a Wrotkami, kapliczkę z figurą Matki Boskiej. Stanisław bardzo przeżywał fakt, że została ona ostrzelana przez żołnierzy sowieckich w czasie wojny, a po powrocie do Polski w latach 60. chciał koniecznie odwiedzić Jaminy, które darzył ogromnym sentymentem.

Figura Matki Boskiej w lesie Łubianka zniszczona przez Sowietów – zdjęcie z albumu S. Nyki

W 1938 r. jako kawaler z Jamin, ożenił się z Heleną Wejman z Glinna Wielkiego (ur. 1921 r.), córką Stanisława (w jamińskich księgach parafialnych znajduje się wpis dotyczący zapowiedzi; ślub najprawdopodobniej odbył się w parafii panny młodej). Został pozbawiony wolności 10 lutego 1940 r. i zesłany wraz z żoną i 7-miesięcznym synem do miejscowości Miel w pow. Czerdyńskim, a następnie do posiołka Czurocznaja, pow. Krasnowiszerski, Mołotowska Oblast, gdzie pracował przy wyrębie lasu. Zwolniony z robót przymusowych 29 sierpnia 1941 r. (podobnie jak Antoni Samsel), udał się do G’uzoru w Uzbekistanie, gdzie zaciągnął się wraz z żoną do 2. Korpusu Polskiego dowodzonego przez gen. Władysława Andersa. Przeszedł cały szlak bojowy, walczył m.in. pod Monte Cassino, a po zakończeniu działań wojennych został przerzucony z Włoch do Anglii.

W trakcie zesłania zmarł syn Tadzik, a z żoną Heleną (małżonków dzieliła różnica wieku – 14 lat) rozwiedli się zaraz po wojnie (Helena prawdopodobnie została we Włoszech, gdzie ponownie wyszła za mąż).

Stanisław Nyka w Obozie Wycieczkowym; Rzym, listopad 1944 r.

W Anglii Stanisław podjął pracę (fizyczną) ale nie służył mu tam klimat, dlatego docelowo, w 1951 r., zdecydował się popłynąć do USA i osiadł w Chicago (miał tam rodzinę – Leon Nyka). Ciężko pracował fizycznie, najpierw przy stawianiu konstrukcji budowlanych, potem w fabryce. Za granicą czuł się jednak samotny, pragnął wrócić do ojczyzny. Podczas pobytu w USA publikował w polskojęzycznej prasie (gł. w “Dzienniku Chicagoskim”) felietony, wiersze, aforyzmy o charakterze sentymentalno – przyrodniczym. Będąc w Chicago założył album1, w którym zbierał publikacje prasowe swoich tekstów (wraz z adnotacjami gdzie i kiedy ukazały się drukiem; pierwszy wycinek jego felietonu wydrukowanego w “Dzienniku Chicagoskim” pochodzi z sierpnia 1951 r.). W jednym z jego felietonów pt. “Jaśkowa Choinka”  pojawił się tekst – modlitwa, bardzo podobny do utrwalonego w betonie pod figurą Matki Boskiej w Łubiance (Pobłogosław las i pole, pobłogosław ludzką dolę – Jezusieńku nasz maleńki; na figurze: Pobłogosław las i pole, pobłogosław naszą dolę – Matuś nasza).

Stanisław Nyka w Grant Park w Chicago

Na rok przed powrotem do kraju Stanisław zrobił „zwiad” – przyleciał sprawdzić jakie panują warunki w ojczyźnie rządzonej przez komunistów i czy da się tu żyć. Ostatecznie wrócił 19 grudnia 1959 r. (wg karty repatriacyjnej). Zmarł na zawał mięśnia sercowego w Gnieźnie 28 września 1968 r. Pierwotnie spoczął na cmentarzu w rodzinnym Kruchowie (gm. Trzemeszno), najprawdopodobniej w mogile, gdzie uprzednio pochowano jego ojca (informacja nie jest potwierdzona).

Rodzice Stanisława: Feliks Nyka i Joanna z Jarząbkowskich pochodzili z Pałuk, a każde z ich dzieci rodziło się w innej wsi w okolicach Rogowa w powiecie żnińskim. Feliks zmarł przed wojną, a Joanna w momencie wybuchu wojny była mocno schorowana i zmarła jeszcze w 1939 r. Pochowani zostali na cmentarzu parafialnym w Kruchowie; w latach 90. ich szczątki zostały przewiezione i pochowane w grobowcu rodzinnym w Gnieźnie. Stanisław Nyka miał czworo rodzeństwa, które dożyło wieku dorosłego:

Stefan Nyka
  1. Stefan Nyka (ur. 07.12.1898 r. w Gałęzewie pow. Żnin; zamordowany w 1940 r. w Charkowie) – najstarszy z rodzeństwa – informacje o przebiegu jego kariery wojskowej znajdują się w księdze cmentarnej Cmentarza Ofiar Totalitaryzmu w Charkowie na Piatichatkach. Odznaczony Krzyżem Niepodległości i Krzyżem Zasługi; w 2007 r. w dniach 9-10 listopada na Placu Marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie podczas uroczystości pn. “Katyń Pamiętamy – Uczcijmy Pamięć Bohaterów” kapitan Stefan Nyka został pośmiertnie awansowany do stopnia majora.
  2. Stanisława Orzechowska z domu Nyka – zm. przed 1937 r. osieracając dwoje dzieci (po jej śmierci mąż zawarł drugie małżeństwo – z jej siostrą, Salomeą). Została pochowana na parafialnym cmentarzu w Kruchowie (szczątki ostatecznie przeniesiono do Gniezna).
  3. Salomea Orzechowska z domu Nyka (ur. 11.06.1911 r. w Grochowiskach Szlacheckich – Gostomce; zm. 01.05.1989 r. w Gnieźnie).
  4. Sylwester Nyka (ur. 17.09.1914 r. w Grochowiskach Szlacheckich; zm. 13.01.2009 r. w Kępnie).

O rodzeństwie Nyków mogę powiedzieć, że żadne z nich nie miało łatwego, potulnego charakteru, wręcz przeciwnie – były to osoby silnie dominujące. W rodzinie pokutuje stwierdzenie posiadania „nykowskiego genu” w znaczeniu – ambicji, determinacji, pracowitości i gospodarności. Wszyscy trzej synowie Nyków, pomimo pochodzenia z niezamożnego domu, zyskali wykształcenie (w rodzinie panuje przeświadczenie, iż państwo Jankowscy z dworu w Kruchowie z jakiegoś, bliżej nieznanego powodu, pomogli sfinansować naukę dwóch młodszych chłopców). Ostatnio natrafiłam w Internecie na informacje mówiące o tym, że właściciele majątku w Kruchowie byli zaangażowani w sprawy społeczno – polityczne II Rzeczypospolitej, dbali o krzewienie oświaty wśród dzieci wiejskich i na pewno wywierali ogromny wpływ na lokalną społeczność. Tak więc rzuca to dodatkowe światło na rodzinne przekazy.

Agnieszka Bator

W kolejnych artykułach przedstawimy twórczość Stanisława Nyki, gł. w postaci wybranych felietonów opisujących piękno przyrody – inspirowanych lasem, Puszczą Augustowską i Biebrzą – okolicami, w których autor przebywał stosunkowo niedługo, ale niewątpliwie zrobiły na nim niezapomniane wrażenie.

1 Album, niestety w złym stanie (zdjęcia i wycinki gazet przyklejane były za pomocą taśmy klejącej, która pożółkła, a strony mają tendencję do klejenia się), jest w posiadaniu rodziny.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Sokol Brothers – wycinki z gazet

Poniżej zamieszczamy kilkanaście wycinków prasowych dotyczących trzech braci Sokolskich, pochodzących z Augustowa, którzy wyemigrowali w 1918 r. do USA i założyli w New Britain, Connecticut, dobrze prosperującą fabrykę płaszczy. Pełna historia Fabryki Płaszczy Braci Sokol, będąca ucieleśnieniem spełnionego amerykańskiego snu, dostępna jest w publikacji pt. Ludzie wielkich marzeń autorstwa Naomi Sokol Zeavin i dr. Donalda Z. Sokol.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Najfeldowie z Ziemi Sztabińskiej – losy potomków w Polsce i Ameryce

Dzięki poszukiwaniom genealogicznym, którymi zajmuję się zawodowo, otrzymałem niedawno prośbę od potomka jednego z emigrantów do Stanów Zjednoczonych, pochodzącego z Ziemi Sztabińskiej w sprawie uporządkowania genealogii rodzinnej. Emigrantem tym - przodkiem osoby, która się ze mną skontaktowała był Hipolit Romuald Nejfeld, najmłodsze dziecko Karola Nejfelda, bednarza ze Sztabina i Julii z Łapsisów. Hipolit urodził się w Sztabinie w roku 1852. Karol Najfeld, ojciec Hipolita Romualda pochodził z Augustowa. Był synem Jana Nejfelda i Elżbiety Szurkus. Urodził się około 1812 roku. Do Sztabina sprowadził się dzięki małżeństwu z Julią Łapsis, urodzoną około 1816 roku, córką Franciszka Łapsisa i Elżbiety z Kotowskich. Ślub Karola Nejfelda odbył się w Krasnymborze w roku 1835 i od tego roku rodzina mieszkała w Sztabinie. Karol w niektórych dokumentach określany był jako mularz. Bratem Karola Najfelda był Gottlib Najfeld żonaty z Emilią (Amelią) Sztermer (Sztormer). Gottlib był kotlarzem, mieszkał z rodziną w Hucie Sztabińskiej i prawdopodobnie pracował w fabryce Karola Brzostowskiego. Po śmierci pierwszej żony w roku 1858, Gottlib zawarł powtórny związek małżeński z Ludwiką Rafałowicz. Małżonkowie aż do śmierci w połowie lat 80-ych XIX wieku mieszkali w Hucie Sztabińskiej.

Hipolit Romuald Nejfeld miał następujące rodzeństwo:

  • Ludwika Karolina (ur. 1838 Sztabin),
  • Justyna Julia (1840-1842 Sztabin),
  • Julian Antoni (ur. 1841 Sztabin),
  • Teofil (ur. 1844 Sztabin),
  • Wincenta (ur. 1847).

Ludwika Karolina Nejfeld poślubiła Aleksandra Marcina Sztamerta w Krasnymborze w 1855 roku. Po ślubie rodzina mieszkała we wsi Ewy. Julian Antoni Nejfeld ożenił się z Anną Tomaszewską w Jaminach w roku 1863. Ich syn Augustyn Artur Nejfeld po ślubie z Franciszką Ławrynajtys mieszkał z rodziną przed II woją światową w Sztabinie.

O potomkach Gottliba Najfelda można również przytoczyć dalsze informacje. Ludwika Nejfeld wyszła za mąż za Augustyna Błażyńskiego w Krasnymborze w roku 1862. Ich potomkowie Błażyńscy i Świerkowscy na początku XX wieku mieszkali na terenie parafii Sztabin. LudwikNejfeld poślubił Rozalię Oleksy w Bargłowie w roku 1876. Ich potomkowie Nejfeldowie i Wronkowie mieszkali na terenie parafii Bargłów na początku XX wieku. Wiktor Nejfeld poślubił Michalinę Tomczyk w 1885 roku w Krasnymborze. Ich potomkowie Szymańscy, Nejfeltowie i Nejfeldtowie mieszkali przed II wojną światową na terenie parafii Krasnybór i Sztabin. Marianna Nejfeld poślubiła Aleksandra Okrągłego w 1882 roku w Krasnymborze. Franciszka Emilia Nejfeld wyszła za Antoniego Kaczkowskiego w 1885 roku w Krasnymborze. Ich potomkowie w pierwszym ćwierćwieczu XX wieku mieszkali w Komaszówce koło Augustowa. Bronisława Nejfeld wyszła za Franciszka Antoniego Gębickiego w roku 1886 w Krasnymborze. Rodzina mieszkała w Hucie Sztabińskiej.

Wróćmy jednakże do Hipolita Romualda Najfelda. Interesujące jest w jaki sposób Amerykanie, potomkowie emigrantów XIX wiecznych dochodzą do informacji o tym, skąd pochodzą ich przodkowie. Idealną sytuacją jest gdy istnieją dokumenty rodzinne, z których można dowiedzieć się o tym, skąd i kiedy przodkowie wyemigrowali do Ameryki. Często w poszukiwaniach genealogicznych pomocne są serwisy internetowe, w których można znaleźć dokumenty emigracyjne przodków, a wśród nich listy pasażerów statków kursujących między portami europejskimi, a Ameryką, zawierające wiek pasażerów oraz miejsce pochodzenia. Niezwykle pomocne informacje znajdują się w dokumentach naturalizacyjnych, które składali przodkowie, po to aby stać się pełnoprawnymi obywatelami amerykańskimi. Dokumenty te często zawierają dane rodziców, datę i miejsce urodzenia, nazwę statku oraz datę przybycia do Ameryki. Ale nie w każdym przypadku udaje się do takich dokumentów dotrzeć.

Rod Nayfield, prawnuk Hipolita Romualda Najfelda nie odnalazł ani dokumentów naturalizacyjnych swego pradziada, ani listy pasażerów statku, na którym dotarł do Ameryki. Według przekazów rodzinnych Hipolit Romuald pochodził z terenów Polski, blisko granicy z Litwą, a jego nazwisko używane w Europie brzmiało Nejfelt lub Nejfeld. Dodatkowa przesłanka wskazująca na parafię Krasnybór, skąd Hipolit przybył do Ameryki, pojawiła się gdy został odnaleziony potomek Wiktora Nejfelda (tego samego, który ożenił się z Michaliną Tomczyk – patrz wyżej), a analiza porównawcza DNA wskazała, że Wiktor musiał być kuzynem Hipolita. Odkrycie, że Hipolit nosił drugie imię Romuald było prawdziwą niespodzianką. Takie imię nosił jego wnuk, który znany był pod imieniem Rome w Ameryce. Jedyna pisemna „amerykańska” wzmianka dotycząca Hipolita pochodzi z książki „Biographical and Genealogical Sketches from Central Pennsylvania” (Szkice biograficzne i genealogiczne z Centralnej Pensylwanii), wydanej w roku 1944 znajduje się w niej biogram Silasa Nayfielda, który był bankierem, wiceprezesem Liberty State Bank & Trust Company of Mount Carmel. W biogramie czytamy, że Silas urodził się 12 września 1886 roku w Nanticoke w Pensylwanii, jako syn Hipolita Nayfielda i Josephy z Nowickich, obojga obywateli rosyjskich.

Hipolit Nayfield przybył do Ameryki, jako młody człowiek i osiadł w Luzerne County, jako górnik. Zmarł młodo w roku 1887.

Jak długa musiała być droga, którą pokonał Rod, jego prawnuk, aby móc ustalić, że pradziadek pochodził ze Sztabina.

Artykuł ukazał się w numerze 2 z 2022 roku Naszego Sztabińskiego Domu.
 
Opublikowano Dodaj komentarz

Inna Ameryka – audiobooki

Już chyba zorientowaliście się, że lubimy wyzwania! Tym razem zdecydowaliśmy się na wydanie książki…

…w formie audiobooka – i to profesjonalnie!

Do profesjonalnego audiobooka potrzebny jest dobry tekst. Niedawno wydaliśmy powieść genealogiczną “Amerykański kapelusz. Feliks.” Książka ta niewątpliwie spełnia ten warunek, tym bardziej że autorka, pani Maria Challot, szykuje wraz z nami dalszy ciąg losów tytułowego Feliksa i jego żony Zofii “Nadbiebrzańskie eldorado. Zofia.” Ukazanie się drugiego tomu na przełomie sierpnia i września jest więc znakomitą okazją, by przedstawić losy bohaterów nowej grupie odbiorców.

Wczoraj, 31 maja, wystartowała zbiórka z nagrodami za wsparcie w postaci audiobooków w formacie MP3. Za zebraną kwotę – 2000 zł – chcemy przygotować oba tomy powieści w formie audiobooków nagrywanych w profesjonalnym studio. Zasady przyznawania nagród są bardzo proste – wspierający otrzyma gotowy produkt – szczegółowe informacje na stronie zbiórki: https://wspieram.to/inna-ameryka

Audiobooki – dla kogo? Dla każdego! Wielu z nas jest mocno zabieganych i nie ma czasu na czytanie tradycyjnych wydań książek. Audiobooki świetnie sprawdzają się podczas wykonywania codziennych czynności, takich jak: jazda samochodem, sprzątanie, gotowanie itp. Inną grupę adresatów stanowią osoby starsze, które mają kłopoty ze skutecznym czytaniem druku, ale chętnie posłuchałyby ciekawej literatury. I właśnie z myślą o wszystkich potencjalnych odbiorcach uruchomiliśmy nasz nowy projekt.

Jeśli nie możesz wesprzeć – udostępnij, podaj dalej informację o naszym projekcie – być może trafi do osoby zainteresowanej. Pomyślcie też o swoich babciach i dziadkach!

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Krewniak Starke z CIA

Nazwisko Starke nie robi wrażenia na żadnym z członków mojej rodziny czy znajomych. Nie mając genealogicznej wiedzy o tej rodzinie trudno domyślić się, że przybrał je sobie na amerykańskie nowe życie urodzony w Lipowie Jan Stankiewicz (1877- 1955). Nie jest powszechnie znane też, że ten Jan po przybyciu do Stanów w 1900 roku, ożenił się z Bronisławą Łabanowską (1887- 1977) z Łopuchowa pod Sejnami, wnuczką Tomasza (1835- 1889) i Floryanny Szczudło (1834-1900). Ślub dany był w 1904 roku w Shenandoah, Pensylwania. Para ta miała siedmioro dzieci: Nell (1905- 2001), Mary (1907- 2000), Edna (1909- 2013), John (1912- 2007), Irene (1915- 2007), Richard (1923- 1944) i Raymond (1925- 2013).

Najmłodszy z rodzeństwa Raymond Starke w skrócie zwany Ray’em, tak jak reszta dzieci Jana i Bronisławy, urodził się w Shenandoah, górniczym miasteczku w stanie Pensylwania. Z jakichś przyczyn pojawiało się tam wielu Polaków z Suwalszczyzny, o czym mogłem przekonać się w czasie pobytu na tamtejszych cmentarzach w 2014 roku.

Ray uczył się w szkole podstawowej w Shenandoah, a następnie poszedł do St. John’s College Annapolis Maryland, gdzie dostał się zajmując limitowane miejsce zabitego w 1944 roku na wojnie we Francji brata Richarda. Po zdobyciu wykształcenia wstąpił do CIA (Central Inteligence Agency) i jako pracownik agencji był wysyłany w różne miejsca pracy. Świadom ryzykowności swojej pracy, miał dobry zwyczaj listownego informowania rodziny o miejscu swojego aktualnego pobytu. Zgodnie z umową list miał być otwarty dopiero wtedy, gdy nie odzywał się przez dłuższy czas. Jedną z destynacji agenta Starke była powojenna Polska, dokąd trafił w ramach porozumienia z polskimi władzami. Jednak został zdemaskowany i bez wiedzy patronów z USA osadzony w areszcie. W tym czasie był w narzeczeńskim związku z córką ówczesnego ambasadora USA w Szwecji. Kiedy dłuższy czas do niej się nie odzywał, poprosiła o interwencję ojca, który wydobył więźnia z aresztu. W czasie pobytu w areszcie Ray nie przyznał się, że zna język polski. Wspominając później ten trudny czas jako coś niezwykłego opowiadał, że co rano wszyscy więźniowie rozpoczynali dzień od śpiewania pieśni „Boże coś Polskę”.

W okresie późniejszym, już w Ameryce Raymond Starke poznał Hortensję Lopez Lagudę (1920- 2010, fot. obok, źródło: Find A Grave), która pochodziła z Filipin. Ray został ostrzeżony przez władze agencji, że jeśli będzie chciał się z nią ożenić, musi zrezygnować z pracy w CIA, gdyż nie była obywatelką USA. Takie było prawo. Ray zdecydował się na małżeństwo z Filipinką kosztem pracy w wywiadzie, mimo że szefem był wówczas jego dobry kolega.

Hortensja Laguda przed Rayem miała już związek z Georgem Hodelem (1907- 1999), który był jednym z licznych podejrzanych w głośnej, szeroko opisywanej w amerykańskich mediach sprawie makabrycznego zabójstwa kelnerki Elizabeth Short znanej jako „Black Dahlia Murderer”. Hortensja miała z nim czworo dzieci. Rodzina Hortensji Laguda w Negros na Filipinach miała wielkie plantacje trzciny cukrowej. Ray z Hortensją założyli plantację na Florydzie. Kiedy ciągle jeździła tam i z powrotem na Filipiny, zostawiając czwórkę swoich dzieci mężowi (była na Filipinach senatorem), relacje małżonków się pogorszyły. Nie mógł sobie dać z tym rady, bo mimo że formalnie poza firmą, faktycznie nadal pracował dla CIA (w sumie 25 lat). W grudniu 1987 roku Ray rozwiódł się z nią i ożenił z Leilą Bray.

Tablica nagrobna pierwszej żony Ray’a Starke

Swoim krewnym Ray zostawił dyspozycję, że chce być pochowany na cmentarzu w Shenandoah, przy rodzicach. Prosił o to swoją kuzynkę Isabelle. Zmarł w roku 2013 na Florydzie. W ceremonii pożegnalnej i pogrzebie na cmentarzu parafii św. Stanisława w Shenandoah była najbliższa rodzina i kuzynka Isabelle. Żona Laila się nie pojawiła.

Konto Ray’a Starke na portalu Find A Grave. Zgodnie ze swoją wolą, pochowany przy rodzicach, z nazwiskiem rodowym ojca, Stankiewicz

Na podstawie informacji Christy Shukaitis opracował Andrzej Szczudło.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Amerykański kapelusz

Amerykański kapelusz. Feliks” to tytuł książki, która ukazała się staraniem naszego wydawnictwa na przełomie 2021/2022 roku. Autorka, Maria Narel-Challot na co dzień mieszka we Francji, ale od czasu do czasu odwiedza swoje rodzinne strony. Właśnie teraz jest w regionie, z którego pochodzi tytułowy bohater powieści – Feliks. Czytelnicy, ci którzy już nabyli książkę i ci którzy są zaciekawieni tematyką tej genealogicznej powieści, będą mieli okazję porozmawiać z autorką na spotkaniach. Pierwsze z nich odbędzie się 9 maja o godzinie 16:00 w Miejsko-Gminnej Bibliotece Publicznej w Suchowoli i kolejne dwa dni później, 11 maja o godzinie 18:00 w Augustowskich Placówkach Kultury w Augustowie. Spotkania poprowadzą znane literatki: Krystyna Gudel (w Suchowoli) i Józefa Drozdowska (w Augustowie). Wstęp wolny. Serdecznie zapraszamy!

Maria Narel-Challot

Osiągnęła już pierwsze sukcesy literackie. W 2014 roku została finalistką konkursu „Jeden dzień – Polska jaką pamiętam” (jej tekst został opublikowany w antologii przez australijskie wydawnictwo Favoryta). W 2021 ponownie została finalistką konkursu „Historie lokalne”, tym razem w Centrum Trzech Kultur w Suchowoli. Teraz spełniła swoje wielkie marzenie i opublikowała pierwszą powieść inspirowaną losami emigracyjnymi swoich dziadków. “Amerykański kapelusz. Feliks” to pierwszy tom sagi wydany przez Stowarzyszenie Jamiński Zespół Indeksacyjny.

Feliks

Poniżej fragment powieści, akcentujący różnorodność języków i kultur w regionie:

Te zaskakujące informacje pozwoliły Feliksowi odbyć podróż wyobraźni w czasy jego przodków, którzy płacili czynsz Butlerowi za uprawianie gruntu. Do karczmy też zapewne chodzili. Tam biło prawdziwe serce wioski. Tam dobijano targu, godzono zwaśnionych i ustalano związki małżeńskie. Feliks ucieszył się niezmiernie z tego śladu w historycznych dokumentach, lecz trapiła go nieco lista spisanych gospodarzy. Nauczyciel nie doszukał się w niej jego nazwiska Prancuk, a jedynie „Frącuk”. Obaj uznali to za błąd w zapisie. A przecież wiele nazwisk żyjących obecnie we wsi gospodarzy zanotowano poprawnie: Górski, Hońko czy Narel. A jakie dziwne imiona znaleźli na tej liście! Oprócz zwyczajnych Janów, Józefów czy Maćków, było też sporo już dziś niemodnych, na przykład Ambroży, Ławryn, Omelian czy Rosłan.

Może to wszystko z tego pomieszania ludów i ich mowy? W całej okolicy wszyscy mówią prostym, powszednim językiem, nie tak jak nauczyciel – czysto po polsku. A to przecież język „pański”: inteligentów i księży, którego używa się od święta. Feliks zdziwił się niemało, gdy nauczyciel określił ich naturalną mowę jako białoruską. Przecież oni są Polakami, nie żadnymi Białorusinami, choć wciąż pozostają pod rosyjskim zaborem. Prawda, że nie modlą się tak jak rozmawiają ze sobą, a każda modlitwa brzmi jakby szlachetniej, czy to „Ojcze nasz”, czy „Zdrowaś Maryjo” czy różne litanie. I prawdą jest, że do księdza nie wypada odezwać się jak do sąsiada. Ciekawe, że nikt nie pisze w tym języku, co mówi. Feliks uzmysłowił sobie, że nigdy nie widział choćby kartki zapisanej „po prostu”, jedynie dokumenty drukowane ruską cyrylicą. Rozpoznawał także polskie słowa, nie zawsze łatwe do rozszyfrowania, choćby w listach z Ameryki.

Te myśli pozwoliły mu uświadomić istne pomieszanie języków na tej Grodzieńszczyźnie, niczym w biblijnej Wieży Babel. Urzędnicy zmuszają ich do rosyjskiego, ksiądz odprawia liturgię po łacinie, a okoliczni Żydzi dogadują się między sobą po swojemu. Na dodatek, sąsiad Giedrojć opowiadał Feliksowi po powrocie z Ameryki, że tam całkiem inna mowa, niepodobna do żadnej z okolicznych gwar.

Im więcej Feliks rozmawiał z nauczycielem, tym bardziej stawał się świadom swojej tożsamości, a zarazem –innych możliwości niż życie na roli w swojej wsi. W głębi duszy, schlebiało mu posługiwanie się z nim innym językiem: odświętnym, szlachetnym, niczym z księdzem na plebanii. Te rozmowy rozniecały iskierki jego intelektu, przygaszanego wytężoną pracą i nieustanną walką z głodem.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Wyjazdy Bernatowiczów do USA

Od 10 lat trzymam w swojej szufladzie bardzo nietypowe drzewo genealogiczne. Jest to rodowód tylko tych osób z rodu Bernatowiczów, które wyemigrowały ze swojej ojczyzny do USA.

O protoplaście rodu Bernatowiczów z gminy Sztabin pisała już moja córka w artykule “Marcin Bernatowicz i jego najbliżsi“. Gdybym chciał pokazać drzewo genealogiczne jego potomków, otrzymalibyśmy wielki rysunek zawierający grubo ponad 1000 osób. Prawdopodobnie zupełnie nieczytelny. Można jednak odfiltrować tylko gałęzie, które kończą się poza granicami Polski.

Końcówka XIX wieku charakteryzowała się zmniejszoną umieralnością niemowląt. Nieużytki we wsiach Suwalszczyzny zostały już zagospodarowane i nie było możliwości utrzymania tak wielkiej liczby mieszkańców wsi przy ciągle słabej efektywności uprawy rolnej. Część z młodych ludzi musiała więc szukać utrzymania poza rolnictwem. Niektórzy najmowali się jako pomoc u bogatszych gospodarzy lub w folwarkach. Inni wyjeżdżali do większych miast w nadziei na znalezienie zajęcia, z którego mogliby utrzymać siebie i swoją rodzinę. Jeszcze inni szukali szczęścia opuszczając kraj i próbując urządzić się w innych krajach, w większości w Ameryce.

Te dylematy nie ominęły również rodu Bernatowiczów. Na przełomie XIX i XX wieku część z nich wyjechało do USA. Nieliczni powrócili do kraju, ale większość pozostała dając początek wielkim rodzinom, które później rozprzestrzeniły się po całym kontynencie północnoamerykańskim. Tego rodu jak i wielu innych z Suwalszczyzny nie ominęła również fala emigracji po drugiej wojnie światowej, aczkolwiek w liczbach bezwzględnych była ona znacząco mniejsza.

Na przedstawionym diagramie każda osoba oznaczona jest kolorem niebieskim i zielonym lub ich mieszanką. Kolor niebieski oznacza okres życia w kraju, kolor zielony – w USA. Widać, że niektóre osoby, chodzi o najstarsze pokolenia rodu, spędziły całe swoje życie w kraju. Inni rodzili się w Polsce, ale wyemigrowali i zmarli po drugiej stronie oceanu. Niektórzy wyjechali do USA, ale później wrócili do ojczyzny (zielony kolor po środku osoby). Są też takie, które urodziły się w USA i wróciły do Polski. Gałęzie nie zawierające w ogóle emigrantów zostały z diagramu w całości wyeliminowane.


Mapa “Odsetek osób polskiego pochodzenia” pochodzi ze strony https://biqdata.wyborcza.pl/

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Ogłoszenia urzędowe w amerykańskich gazetach

Stare amerykańskie gazety to ciekawe, a czasem wręcz bezcenne źródło informacji o emigrantach z Suwalszczyzny. W jednym z poprzednich postów pokazywałem przykład nekrologu z polskojęzycznej gazety “Dziennik Chicagoski”. Interesujące ogłoszenia można znaleźć również w gazetach anglojęzycznych.

“Chicago Tribune” należy do jednej z najstarszych, a zarazem największych (o największym nakładzie) gazet amerykańskich. Ukazuje się od 1849 roku. Redakcja od samego początku ma siedzibę w Chicago, w największym ośrodku miejskim w hrabstwie1 Cook. Urzędnik stanu cywilnego tego hrabstwa przekazywał gazetom do publikacji informacje o podjętych czynnościach. Tu zamieszczam listę zezwoleń na zawarcie ślubu (tzw. marriage licence) udzielonych w dniu 25 sierpnia 1903 roku. Wśród wielu anglosaskich par znajdziemy również kilka brzmiących po polsku. Brzmiących, gdyż tak jak w wielu dokumentach amerykańskich zarówno zapisujący oryginalny dokument, jak i zecer składający kolumnę gazety do druku mieli poważne trudności z prawidłowym przeliterowaniem obcobrzmiących nazwisk.

Uważnie studiując takie listy można wyłapać znajome nazwiska przodków i krewnych. Niestety już od wielu dziesiątek lat ogłaszanie zezwoleń na zawarcie związku małżeńskiego nie jest praktykowane.

  1. samorządowa jednostka administracyjna, okręg[]