Opublikowano Dodaj komentarz

Pamiętnik z Raczek – 1996

Izrael Berwald (1911-2002)

 (Niemal cała rodzina Izraela nie przeżyła Holokaustu. Pomimo tej bolesnej straty, Berwald zachował miłe wspomnienia z dzieciństwa oraz młodości w Raczkach i chce się z nami nimi podzielić)

Urodziłem się w Raczkach w marcu 1911 roku, jako syn Jozuły, zaś wnuk Mordocheusza oraz Fani z domu Stryjew. Rodzina Stryjew pochodziła z Olity oraz rejonu Grodna, lecz przynajmniej cztery pokolenia Berwaldów pochodziły z Raczek, włączając mnie, a zaczynając od mego pradziadka Abrahama Izaaka, który urodził się w Raczkach około roku 1830. Mój poród odebrał miejski felczer Kuperman, który nie tylko uczestniczył w narodzinach, ale także stawiał „bańki” oraz przeprowadzał drobne operacje.

Moje wczesne dzieciństwo spędziłem na farmie w Koniecborze, którą moja rodzina kupiła ze sprzedaży innego gospodarstwa oraz z dochodów z przemytu pruskich chłopców przez granicę, którzy chcieli uniknąć służby wojskowej. W naszym gospodarstwie uprawiano: owoce, orzechy, żyto, pszenicę, jęczmień, buraki, ogórki, różne odmiany ziemniaków oraz hodowano kury, gęsi i indyki. Na farmie pracowało wielu Polaków, którzy rozwijali produkcję, zaś mój ojciec zajmował się handlem, włącznie z eksportem za granicę. W sumie miałem bardzo radosne dzieciństwo kiedy to uczęszczałem do szkoły w Raczkach.

Po pierwszej wojnie światowej, we wczesnych latach 20-tych, nasze ziemie uległy parcelacji, czyli rządowym podziałom gruntów majętnych gospodarzy, które następnie były rozdysponowane chłopstwu. Nasza rodzina zmuszona była do powrotu do Raczek. Mój ojciec zajął się sprzedażą artykułów przemysłowych w spółce z Herszelem Nusbaumem. W późniejszym okresie ojciec i Nusbaum dołączyli do spółki Jakuba Mariańskiego. Nasz dom umiejscowiony był w kamienicy w obrębie rynku, dwa lub trzy mieszkania od piekarni Dawida Frenkela. Nasz sklep znajdował się w przedniej części mieszkania, a drzwi wychodziły bezpośrednio na rynek.

Moja wczesnoszkolna edukacja odbywała się w szkole Chaima Golda, następnie zaś uczęszczałem do gimnazjum w Suwałkach oraz do szkół w Grodnie i Wilnie. Szkołę ukończyłem zdobywając maturę, co pozwoliło mi złożyć dokumenty na uniwersytet. Zdecydowałem się pójść na medycynę i wyższe nauki pobierałem w szkołach medycznych we Francji i Szwajcarii, zaś dyplom obroniłem w szkole w Genewie, we Włoszech. Ożeniłem się z Fanią Kac z Łomży w roku 1933. Poznaliśmy się właśnie w Łomży na ślubie Julisza Kaca i Kali Mariańskiej z Raczek. Kala była córką Jakuba Mariańskiego, wspólnika mego ojca, który był również jego szwagrem. Rodzicami Fani byli Jakub ben Izaak Mayer Kac z Łomży oraz Róża bat Borys Kabakeris pochodząca z Mariampola. Po naszym ślubie mieszkaliśmy jakiś czas we Włoszech, a później w Łomży oraz Wilnie. Imałem się różnej pracy w oczekiwaniu na pozwolenie do praktykowania medycyny jako żydowski doktor w Polsce. Od czasu do czasu wracałem też do rodzinnych Raczek.

W roku 1938 brat mojego ojca – Paweł, zapewnił mi okazję by wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Do tego czasu stawaliśmy w obliczu narastającego niepokoju politycznego oraz pogłębiającego się antysemityzmu. Przybyliśmy do St. Louis w Missouri w kwietniu tegoż roku. Wkrótce zapisałem się na program szkolenia rezydentów, zaś następnie otworzyłem prywatny gabinet. Na emeryturę przeszedłem w zeszłym roku, w wieku 84 lat.

Posiadam mnóstwo rozmaitych wspomnień z Raczek. By je przedstawić w lepszym świetle, zrecenzowałem artykuł Abrahama Klimana, który opublikowany był w Księdze wspomnień z Suwałk i okolic w roku 1961. Postanowiłem rozbudować informacje o rodzinach i osobach tam wspomnianych. Mam nadzieję, że moje adnotacje przedstawią szeroki obraz życia w Raczkach w czasach kiedy tam żyłem, czyli w latach 1911-1930.

Społeczność

Izrael Aronson – szechita, hazan (rzeźnik rytualny bydła i drobiu), mohel (zajmujący się obrzezaniem). Wyedukowany w kierunku prawa żydowskiego, miły człowiek o dużym  poważaniu w społeczności . Miał przyjemny głos, który cieszył każdego podczas wspólnego śpiewania z synagodze. Przypominam sobie, że Izrael posiadał dwa bardzo ostre noże do wykonywania pracy szechity, które testował na paznokciu palca u dłoni, tak by sprawdzić, czy nie ma żadnych niedoskonałości na ostrzu, które mogłyby spowodować większe cierpienie zabijanych zwierząt.

Chaim Gold – nauczyciel. W Raczkach były trzy żydowskie szkoły. Jedną z nich prowadził Gold. Pozostałe to: najstarsza szkoła Kurczzeika, do której uczęszczał mój ojciec oraz szkoła Pilcelnego. Dzieci uczęszczały do tych szkół od przedszkola, aż do Bar micwy. Gold był dobrym nauczycielem, którzy niezbyt często bił dzieci (ta metoda była normą w ówczesnych czasach). Za każdym razem uciekałem z lekcji, kiedy tylko Gold wspomniał memu ojcu o tym, że mój sukces w nauce słów modlitwy Kadysz (jedna z najważniejszych i najczęściej odmawianych modlitw w liturgii żydowskiej), to będzie cud. Szkoła mieściła się w jednym pomieszczeniu naprzeciw mieszkania Golda, zaś każdy poziom nauczania, to była oddzielna ławka, która zwaliśmy „kita”. Dom Chaima Golda mieścił się tuż przy głównym rynku. Chaim miał dwóch synów- rudowłosego Welwela i Labela.

Eliasz Iwaszkowski – wysoki, pełny szacunku mężczyzna, który mieszkał na ulicy Suwalskiej. Przypominam sobie jego córkę Helke. W szabas Eliasz czytał na głos Torę i słynął ze świetnej intonacji.

Natan Rosenfeld – właściciel sklepu odzieżowego. Miał dwójkę dzieci. Syn Baruch przeżył Holokaust i był inżynierem w Atlancie w stanie Georgia. Baruch był jednym z moich najlepszych kolegów. Rosenfeld miał również córkę Malkę, która wyszła za mąż za miejscowego lekarza. Niestety, ale jego nazwiska nie pamiętam.

Jakub Mariański – właściciel młyna zbożowego w Raczkach. Był wspólnikiem mego ojca i zarazem jego szwagrem, gdyż ożenił się z ojca siostrą- Chają. Mieli szóstkę dzieci. Tylko Dora przeżyła wojnę, gdyż wyemigrowała do Argentyny, gdzie miała czwórkę dzieci.

Herszel Nusbaum – był również wspólnikiem mego ojca, ale wyemigrował do Chicago przed wybuchem wojny. Z tego co wiem, niektóre z jego dzieci żyją w Stanach Zjednoczonych do dziś. Jego żoną była Gitel (Gitka).

Pinchas (Pine) Rubenstein – żył przy rynku, pierwszy dom za rogiem. Jego syn Ben-Tzion, który uczył się w Czechosłowacji w szkole medycznej, prawdopodobnie nie przeżył wojny.

Juda Krupiński – jego ojciec był miejscowym kupcem rybnym. Skupował ryby od rybaków poławiających w rzece oraz okolicznych jeziorach i sprzedawał na szabas na raczkowskim rynku. Jego syn Mojżesz wyemigrował do Meksyku i stał się bardzo znanym przedsiębiorcą. Z tego co mi wiadomo, Mojżesz nadal mieszka w Mexico City.

Dawid Frenkel – główny żydowski piekarz w miasteczku (w Raczkach było jeszcze kilku innych, polskich piekarzy). Jego dom mieścił się na rogu rynku i ulicy Suwalskiej. Miał dwóch synów- Uriego i Szlomę. Każdego ranka ustawiała się długa kolejka po pieczywo. W piątki społeczność przynosiła kugel i cymes do piekarni, tak by po wstawieniu do pieców chlebowych, były ciepłe i świeże w sam raz na szabas.

Izrael Margolis – właściciel sklepu z narzędziami, który prowadził swój punkt w części rynku zniszczonej podczas wojny. W tym miejscu obecnie znajduje się park. Jego trzy córki, Leja, Luba i Sara Sylwia szczęśliwie przeżyły wojnę. Dwie z nich żyją w okolicach Los Angeles, zaś jedna w Izraelu. Sara Sylwia wyszła za mąż za mojego kuzyna Shikę Mariańskiego.

Label Freiman – prowadził sklep wielobranżowy, który był najczęściej odwiedzanym miejscem przez miejscowych chłopców, od czasu, gdy miał dwie śliczne córki i przyjemny plac na świeżym powietrzu zaraz za sklepem. Imiona jego córek to Inda i Bela. Inda była moją pierwszą dziewczyną. Label miał również syna Izraela, który był moim przyjacielem. Izrael ukończył studia we Francji i został dentystą. Freimanowie mieszkali po tej stronie rynku, gdzie Margolisowie, czyli tej części która została zniszczona podczas wojny, a była vis a vis naszego mieszkania.

Saul Stalowski – on i jego brat Ruben mieszkali obok nas. Prowadzili sklep wielobranżowy. Saul opowiadał świetne dowcipy.

Motel Karabelnik – spostrzegawczy Żyd i przyjaciel mego ojca. Mieszkał w części rynku naprzeciw nas.

Elson – prowadzący aptekę zamożny Żyd. Miał syna i córkę, których imion nie pamiętam.

Izaak Leipuner – miał sklep przemysłowy w pobliżu rynku. Nie przypominam sobie imion jego dwóch córek.

Rodzina Lew – handlarze, którzy żyli na ulicy prowadzącej w kierunku Augustowa.

Szymon Berman – żył w Małych Raczkach i prowadził młyn wodny, który następnie dostarczał Raczkom prąd. Jedna z jego dwóch córek miała na imię Malki. Szymon był bardzo religijnym człowiekiem.

Rodzina Atimoni – handlarze i biznesmeni, którzy żyli w ostatnim domu przy drodze na Augustów.

Hirszfeld – prowadził karczmę i niewielka restaurację na rogu głównego rynku. Po jego śmierci punkt prowadziła jego żona Libetal.

Welwel Dworski – mieszkał za polską szkołą. Nie pamiętam czym się zajmował.

Abraham Teva – zabawna historia. Abraham był szechitą. Miał chorowita żonę imieniem Fejga Rifka, która była znana w miasteczku z przezwiska „Feyga Rifka mit di schwache hertz”. W przeddzień szabasu Fejga Rifka chodziła do piekarni i wybierała sobie chałkę. Następnie wychodziła ze sklepu, zostawiając zakup dla swojego męża, który musiał przynieść produkt do domu, gdyż jak twierdziła, jej serce było za słabe, by nosić jakiekolwiek przedmioty. Kobieta przeżyła Abrahama o co najmniej 10 lat.

Codzienność

Życie codzienne w Raczkach było podobne do większości małomiasteczkowych sztetlów w Polsce i skupiało się na prowadzeniu niewielkich biznesów, by zarabiać na życie. Dzieci wspólnie bawiły się na głównym rynku, bądź w domach sąsiadów, na polach wokół miasteczka,  jak i przy rzece. Raczki nie posiadały wodociągu, tylko studnie, a elektryczność pojawiła się dopiero po uruchomieniu elektrowni w Małych Raczkach. Domowe toalety nie istniały, a każdy rodzina posiadała własny wychodek, z nieodłączną gazetą, w wiadomych celach.

W czwartki odbywał się targ, kiedy to chłopi z okolicznych miejscowości przywozili furmankami swoje produkty na sprzedaż. Niemal wszystko było wyprzedawane już z rana i bardzo często zyski do wieczora były wydawane w pobliskich karczmach. Piątki spędzaliśmy szykując się na szabas. Moja matka cały dzień sprzątała i gotowała. Moimi ulubionymi potrawami były „grosse alke” (kluski ziemniaczane), kugel, cymes i smażone ryby, które łowiliśmy w rzece. Głównie szczupaki i okonie. O zmierzchu szamasz (bądź gabaj- skarbnik, opiekun, czyli urzędnik gminy żydowskiej, pełniący funkcję administratora synagogi) ,chodził od domu do domu i pukał w drzwi wołając „Alle yidden, zeit zu shul gehen” („Dla każdego Żyda czas  iść do synagogi”). I wtedy zaczynał się szabas. W sobotę rano wszyscy Żydzi zmierzali do synagogi, a następnie całe rodziny spożywały wspólnie obiad. Najbiedniejsi mieszkańcy miasteczka byli zapraszani do wspólnego posiłku, również przez mojego ojca. W niedziele nasze sklepiki były oficjalnie zamknięte, ale i tak często sprzedawaliśmy najpotrzebniejsze produkty, głównie miejscowym Polakom, lecz również i Żydom.

Religia była bardzo ważną częścią naszego duchowego, intelektualnego i społecznego życia w Raczkach. Synagoga umiejscowiona była w południowej części miasteczka i po części była drewniana, a po części murowana. Każdy z nas znał swoje miejsce w świątyni. Nasze miejsce było na bimie (podwyższone miejsce stawiane w centrum synagogi) przy wschodniej ścianie budynku. Siadaliśmy w tych samych miejscach odkąd moja pamięć sięga. Alija (wezwanie na bimę w synagodze do publicznego odczytania fragmentu Tory, uznawane za zaszczyt i wyróżnienie; żeby wejść na bimę najczęściej trzeba wspiąć się po kilku stopniach, stąd nazwa) były oparte na darowiznach licytowanych w synagodze podczas posługi. Najdroższe Alija przypadały na czas Wielkich Świąt Yamim Noraim. Podczas posługi mężczyźni modlili się na dole, zaś kobiety siedziały na górze i powtarzały słowa po kobiecie, która była wyznaczona i mogła czytać po hebrajsku. Moja prababcia Bryna była jedną z niewielu kobiet, które pełniły tą funkcję. Dzieci często bawiły się na placu przed synagogą, albo uczestniczyły z dorosłymi w posłudze. Nawiasem mówiąc, rodzina mojej prababki pochodziła z Augustowa.  Byli to Lewinsonowie.

Cmentarz ulokowany był na południe od miasteczka. Jak był pogrzeb, często były zbierane datki dla najbiedniejszych, jako część uroczystości pogrzebowej.

Jeśli chodzi o relacje z katolikami, to miałem wielu znakomitych przyjaciół jak mieszkaliśmy w gospodarstwie w Koniecborze. Chłopi szanowali mego ojca i wspólnymi siłami utrzymywali dobrze prosperujące gospodarstwo. W mieście jednak zdarzały się konflikty zazdrosnych chłopów, którzy byli ograniczeni tylko do prowadzenia niewielkich gospodarstw. Konflikty były głównie z żydowskimi sklepikarzami i rzemieślnikami. Zdarzały się również bójki miedzy nami, a katolikami. Pewnego razu przyłapaliśmy na gorącym uczynku rozrabiaków, którzy włamali się do synagogi, po czym zamknęliśmy ich w wychodku.

Byłem pytany, czy pamiętam, co stało się z lokalnymi księgami i dokumentami. Przypominam sobie, że podczas pierwszej wojny światowej spalono Urząd Stanu Cywilnego oraz wszystkie dokumenty i by potwierdzić  tożsamość oraz datę urodzenia młodych chłopców, musieliśmy jeździć do miast w asyście miejscowego lekarza, który zeznawał daty urodzenia. Ja byłem w Augustowie.

Moje wspomnienia z Raczek są bardzo miłe. Mam nadzieję, że przez te 59 lat życia w Stanach Zjednoczonych przekazałem całą esencję życia w Raczkach moim wnukom i prawnukom.

Luźne tłumaczenie z periodyku Landsmen z roku 1996 – Marcin Halicki. Zbiór zdjęć archiwalnych – Raczowskie Archiwalia.
 
Opublikowano Dodaj komentarz

Krótki wywiad z Grzegorzem Krupińskim, autorem “Inwentarzy”

Niedawno Jamiński Zespół Indeksacyjny wydał cykl “Inwentarzy” w Opracowaniu Grzegorza Krupińskiego. Postanowiliśmy zrobić krótki wywiad z autorem, aby przybliżyć czytelnikom i sympatykom jego sylwetkę.

Jamiński Zespół Indeksacyjny: Gdy wpiszemy do wyszukiwarki internetowej „Grzegorz Krupiński”, w wynikach wyszukiwania na pierwszych pozycjach pojawią się „Inwentarze”. Co Cię skłoniło do opracowania tych Inwentarzy?

Grzegorz Krupiński: Zaczęło się dosyć banalnie i zwyczajnie. Chciałem pójść w swoich poszukiwaniach genealogicznych dalej i poszukiwałem takiego źródła, w którym wymienieni byliby wszyscy 18-wieczni mieszkańcy obszaru Suwalszczyzny. Niczego takiego nie znalazłem, więc postanowiłem wykonać takie opracowanie samodzielnie.

JZI: Czyli były luki w księgach metrykalnych?

GK: Księgi metrykalne najczęściej kończyły się na roku 1808 i nie bardzo było wiadomo co było wcześniej. Wymyśliłem więc sobie, że jeśli zbiorę informacje o wszystkich osobach mieszkających na danym terenie, będzie łatwiej ustalić miejsce pochodzenia wybranej rodziny.

JZI: Inwentarze są dokumentami o znaczeniu bardziej historycznym niż genealogicznym. To są spisy. Nie ma tam informacji o członkach rodziny lub są podawane sporadycznie.

GK: Nawet jedno wystąpienie nazwiska może być, przy braku innych dokumentów, cennym odkryciem, cenną informacją. Oczywiście wątek historyczny ma również ogromne znaczenia. Wiadomo – samo imię i nazwisko to nie jest informacja, której się szuka. Mnie interesuje również to, czym Ci ludzie zajmowali się, co robili, jak wyglądało ich życie. W Inwentarzach guberni szczeberskiej wymienione są całe rodziny, również dzieci. Ze względu na to, że niektóre prace polne wykonywane były przez dzieci, to była istotna informacja podatkowa. Z drugiej strony wiem, że regionalni historycy korzystają z moich opracowań i wyciągają z nich istotne dla siebie informacje.

JZI: Czy w starych dokumentach znajdujesz ciekawe informacje dotyczące dnia codziennego ówczesnych mieszkańców.

GK: Tak oczywiście. Szczególnie zapamiętałem obowiązek corocznego sadzenia krzewów i drzew owocowych przez gospodarzy około 1780, za którego nieprzestrzeganie były kary finansowe. Zarządzenie z tego samego okresu, mówiące o tym, że domy nie mogą być mniejsze niż podane wielkości, też wskazują na ówczesne preferencje.

JZI: Mieszkasz w Warszawie, ale Twoi przodkowie pochodzą z Suwalszczyzny. Nazwisko Krupiński pojawia się dość często w różnych indeksach z Suwalszczyzny. Opowiedz o swoich korzeniach.

GK: Z braku dokumentów nie mogę cofnąć się tak daleko jakbym chciał. Udało mi się dojść do końca 17 wieku. Związani byli z ośrodkami przemysłowymi w puszczy wokół Jeziora Wigry. Udało mi się powiązać rodziny z Wigier, okolic Sejn i Gawrych Rudy. Później, wraz z upadkiem przemysłu puszczańskiego zajęli się rolnictwem, ale już chyba nie ma nikogo, kto kontynuowałby działalność w tym kierunku.

JZI: Czy rzeczywiście opracowanie Inwentarzy umożliwiło Ci cofnięcie się w poszukiwaniach genealogicznych dalej w przeszłość?

GK: Jeżeli chodzi o moją rodzinę to jak dotąd nie, bo moja rodzina mieszkała na ziemiach zakonu kamedułów, a na razie opracowuję inwentarze dotyczące dóbr królewskich. Jest gubernia szczeberska, są starostwa grodzieńskie. W przygotowaniu inwentarze leśnictw, stanowiące również dobra królewskie. Dopiero później mam zamiar zająć się dobrami duchownymi i dobrami prywatnymi. Ciągle szukam dodatkowych materiałów w tym zakresie..

JZI: Wygląda to na lata pracy. Początkowo wydawałeś Inwentarze samodzielnie. Obecnie współpracujesz z Jamińskim Zespołem Indeksacyjnym jako wydawcą. Co sądzisz o tej współpracy?

GK: Powiem szczerze, że rewelacja! Odeszły mi obowiązki związane ze składem, drukiem, dystrybucją. Zyskałem parę godzin czasu tygodniowo. Poziom wydania też jest lepszy. Mam więcej czasu na poszukiwania archiwalne i pisanie.

JZI: W notce biograficznej w Inwentarzach napisałeś, ze współpracujesz z Towarzystwem Genealogicznym Michigan. Na czy polega ta współpraca?

GK: Redaktor tego periodyku, którego rodzina pochodzi z okolic Sejn i Krasnopola, przyjechał kiedyś do Warszawy. Spotkaliśmy się i zaczął mnie namawiać do napisania artykułów. Napisałem dwa – jeden artykuł był o suwalskich żydach, drugi dotyczył wykorzystania do poszukiwań genealogicznych innych źródeł niż księgi metrykalne.

JZI: Jesteś założycielem, a raczej jednym z założycieli Suwalskiego Towarzystwa Genealogicznego. To było ponad 10 lat temu.

GK: Dokładnie 14 grudnia 2005 roku Byliśmy jednym z pierwszych towarzystw genealogicznych, które pojawiły się w Polsce. Suwalszczyzna jest o tyle specyficznym rejonem, że jej archiwalia są mocno rozproszone. Dużo dokumentów archiwalnych, poza Suwałkami, jest w Wilnie, część jest w Mińsku na Białorusi, a część we Lwowie i Warszawie. We Lwowie dla przykładu są dokumenty po Rzewuskich. Idea jaka mi przyświecała była taka, by ułatwić poszukiwania poprzez wzajemną wymianę dokumentów i informacji. Ten cel w tamtych czasach raczkującego Internetu został uzyskany. Obecnie towarzystwo istnieje, ale nie działa aktywnie. Działamy raczej w ramach Polskiego Towarzystwa Genealogicznego i innych organizacji o charakterze bardziej regionalnym.

JZI: Czy chciałbyś coś jeszcze przekazać czytelnikom?

GK: Zachęcam do poznawania historii poprzez odkrywanie dziejów swojej rodziny. Zachęca to do refleksji nad własnym losem. Pozwala inaczej spojrzeć na historię i czasy współczesne.

W imieniu Jamińskiego Zespołu Indeksacyjnego wywiad przeprowadził Krzysztof Zięcina

Grzegorz Krupiński (1965) jest współzałożycielem Suwalskiego Towarzystwa Genealogicznego (2005), jednej z pierwszych organizacji genealogicznych w Polsce. Bada osadnictwo Suwalszczyzny w XVIII wieku. Odkryte w archiwach dokumenty publikuje w celu ich udostępnienia zainteresowanym badaniem historii regionu i własnych rodzin. Dotychczas ukazały się: Inwentarze guberni szczeberskiej (2010), Inwentarze starostw i dzierżaw powiatu grodzieńskiego 1765 (2012) oraz Inwentarze starostw i dzierżaw powiatu grodzieńskiego 1789 (2018). Jest również autorem artykułów w Roczniku Augustowsko-Suwalskim wydawanym przez Augustowsko – Suwalskie Towarzystwo Naukowe, a także w Polish Eaglet wydawanym przez Polish Genealogical Society of Michigan. Żonaty, ojciec dwóch córek: Martyny i Agaty.

 
Opublikowano Jeden komentarz

Rodzina Hay w Gminie Dowspuda

Indeksacja akt metrykalnych przynosi czasem prawdziwe niespodzianki. Ostatnio z parafii Janówka, która swoim zasięgiem obejmowała znaczną część Gminy Dowspuda.

Generał Hrabia Ludwik Michał Pac, właściciel dóbr Dowspuda, osiedlał tam kolonistów, głownie z krajów anglosaskich, którzy często uprawiane ziemie i swoje domostwa nazwali w ten sposób, aby przypominały ich rodzinne strony. Stąd w aktach metrykalnych z Janówki pojawiają się takie miejscowości jak Szkocja, Hawenlok czy Nowy Jork. Część z nich przetrwała do dziś, część zniknęła z map i dokumentów.

Janówka, 4 czerwca 1841. Na plebanię stawia się młody, 22-letni dzierżawca kolonii Nowy Jork, Jakub  (Jacob) Hay, by wraz z Józefem Baranowskim, gospodarzem z Janówki, zgłosić śmierć 3-letniej Anny Abramowicz, córki niezamężnej Katarzyny, wykonującej różne prace w tejże kolonii.

Rodzina Hay w Gminie Dowspuda

Nazwa kolonii wskazuje, że Jakub lub jego rodzice powiązani byli z Nowym Jorkiem. Wątpliwe, aby Hrabia Pac ich stamtąd ściągnął. Jakub pochodził raczej z Anglii lub Szkocji, ale być może odbył podróż do tego już wówczas wielkiego miasta, które zrobiło na nim ogromne wrażenie. Na tyle duże, by tę nazwę zaszczepić na polskiej ziemi.

11 lat wcześniej, 25 stycznia 1830 roku na te samą plebanie przybywa rodzina i znajomi Wilhelma (Williama) Hay: jego żona Krystyna (Cristine) Renwik wraz z dzień wcześniej urodzoną córką Joanną, John Dexon oraz Marianna (Mary) Hawenlock, którzy za chwilę staną się rodzicami chrzestnymi nowo-narodzonego dziecka oraz Wilhelm (William) Borm, który stanie się świadkiem tej ceremonii. Wszyscy koloniści. Zapisano, że Wilhelm mieszkał przy bracie na kolonii wsi Korytki.

Rodzina Hay w Gminie Dowspuda

Ponad 130 lat później historia zatacza koło. W 1973 roku w Warszawie ślub biorą David Hay i Jolanta Kurniewicz, kuzynka mojej mamy. Osiedlają się w Nowym Jorku (ale nie tym wspominanym w metrykach z Janówki). Rodzina Davida Hay ma udokumentowaną historię sięgającą XVII wieku i mająca swoje korzenie w Szkocji. Ciekaw jestem czy istnieje szansa na udokumentowanie powiązania krwi pomiędzy osobami tutaj wymienionymi. Ciekaw jestem również czy obecnie na terenie Gmin Janówka lub Raczki żyją jeszcze potomkowie rodu Hay. Może kiedyś uda się to ustalić.

Górny rysunek: Nowy Jork, widok na Broadway (pomiędzy Howard St. i Grand St.) w 1840 roku. Biblioteka Kongresu USA

 

 

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Niespodziewane odkrycie w szczątkach ksiąg

Jak zadziwiające mogą być losy metryk, przekonałam się kilka dni temu,gdy nasz kolega z JZI udostępnił do indeksacji fragmenty roczników z parafii Rygałówka. Zostały one znalezione, zupełnie przypadkowo w innej parafii, leżącej w zakresie naszych zainteresowań. Co ciekawsze są to głównie akty ślubów, sprzed II wojny światowej z roku 1927, 1933, 1937, które zniknęły w czasie zawieruchy wojennej i słuch po nich zaginął.

Jakże się zdziwiłam i ucieszyłam, gdy znalazłam w tych nielicznych metrykach – akt ślubu siostry mojego pradziadka, a mianowicie Marianny Bogdan z Adolfem Waszczukiem z 1937. Akt ślubu okazał się dla mnie być nader interesującym uzupełnieniem moich poszukiwań - m.in. miejsce urodzenia Marianny i mój pradziadek 46-letni Jan Bogdan jako świadek.

Jak widać na załączonym przykładzie zaginione akta pojawiają się niekoniecznie w oczywistych parafiach i tym samym dają wszystkim poszukującym nadzieję na ich odnalezienie.

Marianna i Adolf Waszczuk z synem (z archiwum rodzinnego)

Marianna i Adolf Waszczuk z synem (z archiwum rodzinnego)

Akt ślubu Marianny Bogdan z Adolfem Waszczukiem z 1937

Akt ślubu Marianny Bogdan z Adolfem Waszczukiem z 1937

 
Opublikowano 2 komentarzy

Rezerwowa Eskadra Rozpoznawcza SPL Dęblin

Dzisiaj nietypowy wpis dotyczący krótkiej historii Rezerwowej Eskadry Rozpoznawczej SPL Dęblin. Piszę o tej jednostce ze względu na osobę podchorążego pilota Franciszka Bernatowicza, dziadka ciotecznego mojej żony, służącego w tym oddziale. Urodził się w Chicago w 1917 roku, ale jego ojciec Antoni pochodzi z Jastrzębnej w parafii Krasnybór i stąd powiązanie historii oddziału z tematyką, którą interesuje się Jamiński Zespół Indeksacyjny.

W 1921 roku cała rodzina Bernatowiczów wróciła do Polski i zamieszkała w Augustowie. W kolejnych latach za pracą przeprowadzili się do Grodna. Franciszek Bernatowicz zawsze interesował się lotnictwem i marzył o lataniu. W 1937 roku rozpoczął naukę w Szkole Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie, którą miał ukończyć w 1940 roku jako XIII Promocja. Plany te przerwała wojna. Promocja została przyspieszona i już 1 września Franciszek został mianowany podporucznikiem pilotem. Poniżej krótki, obejmujący kilkanaście dni rys historyczny jednostki, w której Franciszek Bernatowicz walczył we wrześniu 1939. Jego dalsze losy to długa historia, którą być może kiedyś opowiem.

Rezerwowa Eskadra Rozpoznawcza

W nocy z 6 na 7 września 1939 ewakuowany z Dęblina kpt. obs.Maksymilian Brzozowski (był  wykładowcą w SPL Dęblin), otrzymuje na lotnisku Żyrzyn (za pośrednictwem płk. Wiedena) rozkaz Nacz. D-cy Lotnictwa, by zorganizował eskadrę rezerwową. Miały ją tworzyć przeszkolone załogi, które będą uzupełniały stany jednostek frontowych.

Personel latający miał się rekrutować z podchorążych, którzy w trybie przyspieszonym ukończyli 2-letni program Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Kadrę załóg miało tworzyć pierwszych 10 lokat z Eskadry Szkolnej Obserwatorów Nr4 oraz Eskadry Ćwiczebnej Pilotażu Nr3 SPL.

Strzelców (samolotowych) miano doraźnie wybierać spośród podchorążych-obserwatorów lub chętnych z personelu technicznego, posiadających odpowiednie kwalifikacje.

Powstała więc Rezerwowa Eskadra Rozpoznawcza.

Dowódca eskadry: kpt.obs. M.Brzozowski

Obserwatorzy: pchor.pchor. Antoni Banachowicz, Władysław Cehak, Edward Chorąży, Wiktor Dobrzański, Alojzy Dreja, Stefan Gaweł, Jan Jozepajt, Gerard Kunowski, Bronisław Kuźniar, Józef Mika – czyli wszyscy z XIII promocji.

Piloci: pchor. pchor. Franciszek Bernatowicz, Czesław Daszuta, Kazimierz Dolicher, Bolesław Klecha, Włodzimierz Łomski, Jan Matuszkiewicz, Kazimierz Stankiewicz, Konrad Stembrowicz, Jerzy Zbierzchowski, plut.plut. inst.. Jan Kowalski, Henryk Pietrzak, Leonard Pruski.

Etatowy stan eskadry: tu kłopot.

Niby 7 sztuk PZL P-23A „Karaś”, ale wedle niektórych źródeł 9 lub 10 (chociaż tyle dobrego, że wszyscy są zgodni, że w tej eskadrze były tylko P-23A).

Polski lekki bombowiec i samolot rozpoznawczy PZL-P23A „Karaś”
Polski lekki bombowiec i samolot rozpoznawczy PZL-P23A „Karaś”

Czytaj dalej Rezerwowa Eskadra Rozpoznawcza SPL Dęblin

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Wspomnienia Zygmunta Szczudło – 2 – Wyzwolenie

W końcu po pewnej nocy doszło do tego, że nie było już z nami strażników – zostaliśmy sami. W dzień każdy wychodził ze schronu, żeby znaleźć coś do jedzenia. Stale wszyscy o tym myśleli, nawet śnili po nocach. Śniło się, że coś jesz, a tu budzisz się znowu głodny. Nie pamiętam ile czasu byliśmy bez opieki. Zbliżała się noc, wszystko ucichło, miasto oświetlone od pożarów i tylko spalone papierki fruwały w powietrzu. Była to chyba Niedziela Palmowa – tydzień przed Wielkanocą 1945 roku. Nad naszymi schronami, w których byliśmy, w stronę frontu przelatywały pociski z działka. W nocy obudziło nas jakieś szamotanie przy drugim otworze naszego schronu. Zobaczyliśmy, że był to rosyjski żołnierz, który kazał wychodzić ze schronu i uciekać za nim. On biegł pierwszy, a my za nim. Nagle ostrzelano nas z działka. Popadaliśmy na ziemię i potem znów biegliśmy dalej aż do miasta, gdzie na skrzyżowaniach stały niewiasty z bronią pokazując nam gdzie mamy iść. Na ulicach dużo czołgów, z ludzkich ciał tylko placki zmiażdżone przez gąsienice. Do rana byliśmy na przedmieściu Gdańska. W czasie tego popłochu moi znajomi i koledzy się pogubili, każdy poszedł w inną stronę. Wszystkich jednak zatrzymano na przedmieściach Gdańska i ogrodzono.

Byli tam ludzie różnych narodowości. Potem było przesłuchanie. Każdy osobiście musiał iść do budynku, w którym oficer go przesłuchiwał pytając, jak się nazywa, gdzie mieszkał, w jaki sposób tu się dostał i co robił? Robił też osobistą rewizję. U mnie znalazł tylko szpulkę nici, ale i ją zabrał. Po przesłuchaniu wypuszczano nas przez drugą bramę, skąd już większą grupą szło się dalej. Tak doszliśmy do Kartuz, gdzie wydawano przepustki. Każdy powinien tu okazać jakiś dokument. A myśmy nie mieli, bo niemieckie auswajsy zabrano jeszcze jesienią. Jeżeli ktoś nie miał dokumentu, tożsamość mógł poświadczyć jakiś znajomy. A moi znajomi, jak już wspomniałem, pogubili się. Miałem trudność ze świadkiem, ale w końcu spotkałem znajomego z Sejn, który był folksdojczem i on potwierdził, że mnie zna. Dostałem przepustkę, w której pisało, że jestem dwa lata młodszy, niż faktycznie byłem. Po wyzwoleniu niektórych brano do wojska, bo wojna jeszcze trwała. W ten sposób chciałem tego uniknąć. Dopiero po powrocie do domu, gdy mój rocznik podlegał do wojska, podałem swój prawdziwy wiek.

Po otrzymaniu przepustek tłumy ludzi różnych narodowości wędrowały na południe, z nadzieją, że dojdą do jakiegoś miasta, gdzie będą kursować pociągi. Nie pamiętam już w jakim mieście zobaczyliśmy stojący pociąg towarowy. Nie był to normalny pociąg do przewożenia pasażerów, ale do wojskowego sprzętu. Konduktor nie wiedział dokąd ten pociąg pojedzie, wiedział tylko w którą stronę.

Powciskaliśmy się pomiędzy skrzynie z amunicją, czołgi i inne sprzęty wojskowe. Mimo, że była to już wiosna, w odkrytym pociągu towarowym – szczególnie w nocy – bez okrycia było zimno. Po kilku dniach takiej jazdy dojechaliśmy do Bydgoszczy. Tam była już normalna komunikacja, a w PCK dawano posiłki. Stojąc tam na peronie ostatni raz widziałem swego znajomego, który przy wydawaniu przepustek powiedział, że mnie zna. Prawdopodobnie nie dotarł do Sejn i w drodze został pojmany, ponieważ był folksdojczem. Z Bydgoszczy już normalnym pociągiem jechaliśmy do Warszawy, przez Łódź. W Warszawie byliśmy wieczorem, a ponieważ na Wiśle nie było mostu kolejowego, szliśmy pieszo. Spotkaliśmy tam człowieka, który widząc, że wracamy z niewoli, zaprosił nas do swojego mieszkania w piwnicy. Mieszkał tam ze swoją rodziną. Nad ranem wszyscy usnęli twardym snem, a rano wyszliśmy w dalszą drogę, przez miasto, na drugi brzeg Wisły i na Pragę. Idąc przez zrujnowaną Warszawę spotykaliśmy ludzi idących do kościoła, bo był to pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych 1945 roku. Na Pradze był już pociąg kursujący do Białegostoku. W ten sposób zbliżyliśmy się w stronę domu. Na kilkudniowej trasie część osób docierała już do swoich domów. Do samego Białegostoku dotarło nas tylko troje; dziewczyna z Jastrzębnej, chłopak z Tartaczysk i ja.

Zygmunt Szczudło z przyszłą żoną Jadwigą Buchowską i jej kuzynką Jadwigą Okulanis. Rok 1947.
Zygmunt Szczudło z przyszłą żoną Jadwigą Buchowską i jej kuzynką Jadwigą Okulanis. Rok 1947.

Z Białegostoku pieszo już ruszyliśmy w stronę Dąbrowy. Ponieważ głód nam dokuczał, zaszliśmy do tamtejszych ludzi, a ponieważ był to okres wielkanocny, u każdej rodziny było czym poczęstować. Nie mieliśmy żadnego umiaru w jedzeniu. Wiedząc, że wracamy z niewoli, babcie wychodziły do nas na drogę, pytając czy nie spotkaliśmy ich córki lub syna, którzy jeszcze nie wrócili z wojny. Przez Sokółkę, Dąbrowę, omijając Augustów, szliśmy do domu 3 dni.

Drugą noc spędziliśmy w Jastrzębnej, u rodziny doprowadzonej dziewczyny. Na trzeci dzień, już tylko z kolegą, doszliśmy do Tartaczyska. Rozstałem się z nim, i dalej maszerowałem już sam. O zmierzchu byłem w Gibach, a w nocy dotarłem do domu. W domu był już ojciec i siostra Zosia, którzy z robót powrócili wcześniej. Ojciec został wyzwolony w okolicach Olsztyna, zaś siostra w Królewcu. Wyglądałem wtedy fatalnie – trochę kości, chudy, wygłodzony i strasznie zawszony. Matka natychmiast spaliła moją bieliznę. Na przedmieściach Gdańska znalazłem pantofle, które były za małe. Wracając pieszo z Białegostoku do Sejn, natarłem sobie stopy.

Nie pamiętam ile razy zachodziliśmy do ludzi, prosząc o jedzenie. Z pewnością jednak zbyt często, bo stało się nieomal to, co rosyjskiemu jeńcowi w Gawieniancach. Ledwie zdążyłem dojść do domu, od razu zachorowałem. Nie pamiętam, ile czasu leżałem, leczony przez matkę różnymi ziołami, zanim wyzdrowiałem.

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Wspomnienia Zygmunta Szczudło – 1 – Na okopach

Na początku lipca 1944 roku Michał Buchowski[1], ówczesny sołtys Gawienianc przywiózł z gminy rozkaz, aby wszyscy mieszkańcy wsi, pod karą śmierci, bez różnicy – młodzi czy starzy, kobiety czy mężczyźni, jeśli są zdrowi i zdolni do kopania okopów zgłosili się z łopatami na okres 2 tygodni. W pierwszym dniu z Gawienianc nikt się nie zgłosił. Przez noc przesiedzieliśmy w lesie na grądzie[2]. Nie mieliśmy wiadomości jak szybko posuwa się front wschodni i ile jeszcze czasu będziemy musieli siedzieć w lesie, za co groziła kara śmierci. Na drugi dzień zmiękliśmy i poszliśmy do Starego Folwarku. Stało tam całe dowództwo i kuchnia polowa, ale nie zależało nam na niej, gdyż mieliśmy z domu żywności na kilka dni. Kopaliśmy rowy w lesie, nad jeziorem. Każdego dnia po nocy ludzi ubywało. Uciekali przeważnie ludzie młodzi, wydostała się z tego również moja późniejsza żona. Niektórzy na drugi brzeg przepływali jezioro na różnych klockach. Innej możliwości ucieczki nie było, gdyż przez most przechodziło dużo wojska. Po kilku dniach pojawiła się wiadomość, że gestapowcy powiesili dwóch Polaków, którzy próbowali uciekać. Jeden z nich pochodził z koloni Sejny. Wśród ludności powstała panika. Przy sztabie był lekarz – może jakiś Mazur, który mówił po polsku. Ludzie młodzi udający chorych szli do niego z prośbą o wydanie przepustki do domu, po zmianę bielizny. Być może lekarz ten już przewidywał, że Niemcy zbliżają się do kapitulacji i dlatego był Polakom przychylny. Dlatego i ja po dwóch tygodniach pobytu na okopach spróbowałem załatwić sobie przepustkę na wymianę bielizny dla siebie i ojca, który zostawał przy kopaniu. Lekarz dał mi przepustkę na dwa dni. Był tam ze mną kolega z Birżyń, Dąbrowski. Obaj szliśmy szosą przez most i nikt nas nie zatrzymał, mimo że było dużo wojska. Kiedy dotarliśmy do Krasnopola, nagle z urzędu wyszedł jakiś urzędnik i zażądał przepustek. Po sprawdzeniu pozwolił iść dalej.

Gdybyśmy ich nie mieli, być może spotkałby nas los, o jakim wspomniałem wcześniej. W Sejnach w tym czasie było dużo Ukraińców – widać było, że zbliżał się front. Umówiłem się z kolegą, że jeśli on nie będzie wracał z powrotem, to i ja nie pójdę. Miałem zamiar nie wracać, ale matka namawiała mnie, bojąc się, że Niemcy z zemsty spalą budynki. Wszystko teraz zależało od kolegi z Birżyń. Czekałem na jego powrót. Znając jego rodzinę, którą uważano w okolicy za oświeconą i znającą się na polityce, liczyłem na to, że go już nie wyprawią. Jednak moje nadzieje się nie spełniły – na drugi dzień przyszedł i namawiał mnie do powrotu. Matka zapakowała mi bieliznę dla ojca i wyruszyliśmy z powrotem. Ja jednak szedłem z nadzieją, że zawiozę ojcu bieliznę i będę starał się o jakąś okazję do powrotu. Po powrocie na okopy należało zwrócić przepustkę. Tak też uczyniłem. Gdy podałem ją lekarzowi, ten z ironicznym uśmiechem spojrzał na mnie i spytał, czy matka była rada. Być może takich przypadków było mało, żeby ktoś wracał.

Czytaj dalej Wspomnienia Zygmunta Szczudło – 1 – Na okopach

 
Opublikowano Dodaj komentarz

Zemściła się na rywalce

Działo się to w Chicago w czasach prohibicji, rządów mafii i powszechnego dostępu do broni. W tym czasie dorastało już pierwsze pokolenie potomków emigrantów z polskich ziem, w tym również z obszaru, którym się zajmujemy. Co najmniej kilkadziesiąt osób z wielkiej rodziny Bernatowiczów mająca swoje korzenie we wsi Kunicha koło Sztabina wyjechało za chlebem do USA i osiedli głównie w Chicago i okolicach. Ci bogobojni ludzie trafili do innego świata, w którym rządził pieniądz i żądza zysku. Niektórzy pogubili się w tych realiach do tego stopnia, że ich historie trafiały na pierwsze strony gazet.

Zemściła się na rzekomej rywalce – Dziennik Chicagoski – 9 lipca 1923 roku

Anna Andracka
Anna Andracka

Przeszło rok temu Marjanna Bernatowicz oświadczyła swemu mężowi, że „zabije tę kobietę w najszczęśliwszej dla niej chwili”, kiedy Józef Bernatowicz nie chciał zerwać przyjacielskich stosunków z Anną Andracką. Bernatowiczowi dotrzymała swego przyrzeczenia i w sobotę rano zabiła rzekomą rywalkę, gdy ta wsiadała do tramwaju na rogu 28 i Halsted Street.

Przed pociągnięciem cyngla zabójczej broni, Bernatowiczowa zakrzykła: „Złodziejko, męża mi ukradłaś a ja…”

Nastąpił strzał i Andracka, śmiertelnie raniona, osunęła się na ziemię nieprzytomna.

Świadkowie zabójstwa przywołali ambulans, a zabójczyni odezwała się do policji, że cieszy się z tego co zrobiła. Gdyż przez to zakończyła swe cierpienia.

W kilka godzin po tem przysięgli przy koronerze przekazali ją ławie przysięgłych, oskarżając Bernatowiczową o morderstwo, a ta nawet już w więzieniu będąc cieszyła się, że „cierpienia jej skończyły się”.

Michalina Bernatowicz
Morderczyni Michalina Bernatowicz

Natychmiast po strzelaninie Bernatowiczowi zabrana została na stację policyjną przy Deering Street, gdzie opowiedziała porucznikowi Dubachowi o powodach, które ją popchnęły do morderstwa.

Z zeznań jej wykazuje się, że Józef Bernatowicz zapoznał się z Andracką dwa lata temu w domu swej siostry Ewy Matczak zamieszkałej przy narożniku 31 i Morgan Street, a od tego czasu miał z nią urządzać schadzki i kupować Andrackiej najrozmaitsze podarki.

Syn chciał odebrać jej broń

W sobotę rano Bernatowiczowa wyszła ze swym dziewiętnastoletnim synem Janem z domu i czekała przy 28 i Halsted Street na ukazanie się Andrackiej, która o tym czasie zwykle zdążała do pracy.

Jan Bernatowicz
Jan Bernatowicz, był z matką w chwili morderstwa

Jan, podejrzewając, że coś złego ma się dziać, chciał odebrać matce rewolwer, ale ta odepchnęła syna i skierowała broń do rzekomej rywalki, kiedy ta wchodziła na stopień tramwajowy, strzelając do Andrackiej. Ta śmiertelnie ranna osunęła się na ziemię. Przywołano natychmiast ambulans, którym zabrano Andracką do szpitala „Peoples”, ale ta w drodze zmarła.

Bernatowicz, lat 40, organizator unji pod nazwą „Brotherhod of Railway Carmen of America” został aresztowany w swoim domu pod numerem 9902 S. Park avenue. Zeznał on, że winną wszystkiemu jest jego teściowa, gdyż stosunki jego z Andracką były tylko przyjacielskie. Miała ona rzekomo pracować jako służąca w domu Bernatowiczów w Polsce około 25 lat temu i wtedy ją też Bernatowicz poznał.

Syn miał mu grozić

Bernatowicz zeznał, iż kilkakrotnie przedtem, syn jego Jan miał mu grozić śmiercią.

O niego wszystko poszło: Józef Bernatowicz

Andracki zeznał podczas badań, że Bernatowiczowi kilkukrotnie telefonowała mu, iż żona jego zabawia się z Bernatowiczem, lecz temu Andracka zawsze przeczyła.

Z dalszych jego zeznań okazało się, że Bernatowiczowa miała mu powiedzieć, iż sama zajmie się tą sprawą jeśli Andracki nie zechce. Wtedy ten miał jej powiedzieć, aby „robiła co jej się podoba”, gdyż sam nie może nic poradzić.

 

Andracka zamieszkiwała przy 2807 S. Union Avenue, i jak sąsiedzi zeznali cieszyła się dobrą opinją, jako wzorowa i oszczędna żona.

Bernatowiczowa, która jest matką czworga dzieci, skarżyła się w zeznaniu wczoraj, iż nie myślała o zabójstwie, lecz uczyniła to, gdyż mąż nie dawał jej na utrzymanie, tak że dzieci i sama przymierały głodem, a przytem miał on maltretować wszystkich w domu.