Opublikowano Dodaj komentarz

Wspomnienia o moim Tacie, Ludwiku Bykowskim

Ludwik Bykowski w 1950 r.

Ludwik Bykowski w 1950 r.
Ludwik Bykowski w 1950 r.

„Nie umiera ten, kto jest w pamięci i w sercach, bo pamięć jest silniejsza niż śmierć”

Gdy zaproponowano mi napisanie wspomnień o  moim Tacie, w pierwszym odruchu chciałem odmówić. Jak bowiem sięgnąć pamięcią kilkadziesiąt lat wstecz? Jak z mgły wspomnień wyłowić to co jest prawdą, faktem, który zaistniał w rzeczywistości, a nie jedynie moim wyobrażeniem, powstałym z informacji uzyskanych znacznie później, z relacji innych osób? Spojrzenie małego chłopca na swego Ojca jest z natury rzeczy inne, niż dorosłego człowieka, a do tego trudno zdobyć się na chłodny obiektywizm, bo przecież pamięć Ojca to też i moje własne przeżycia, moje dzieciństwo, młodość, a również i chwila obecna. Wspomnienia to nie tylko fakty zapamiętane, to również – a może przede wszystkim – sfera przeżyć wewnętrznych, uczuć intymnych, o których niezręcznie opowiadać osobom postronnym. Zadanie więc wydawało mi się zbyt trudne. Po zastanowieniu się, a i ulegając namowom osób bliskich Tacie, zdecydowałem się podjąć próbę. Chcę tu przedstawić postać mego Taty widzianą oczami dziecka, a później, w miarę upływu czasu, dorosłego człowieka. Chcę pokazać Go jaki był w domu, wśród rodziny, jak żył na co dzień, czym żył, jak mieszkał i czym się interesował. Wybaczcie mi, jeżeli to co przeczytacie nie będzie w zgodzie z relacjami innych osób, a może i będzie niezgodne z Waszym wyobrażeniem o znanym  nauczycielu. Będą to wspomnienia o zwykłym życiu niezwykłego człowieka…

Kiedy myślę o moim Tacie, to zawsze widzę w nim mistrza ogrodnika. Nie ma w tym nic wyjątkowego, często tak postrzegamy nauczyciela, jego rolę w procesie wychowania młodych ludzi, właśnie poprzez analogię do ogrodnika i jego roślinek. Na pewno spotkaliście  na swojej drodze różnych nauczycieli. Niektórzy byli pasjonatami, którym towarzyszył błysk w oku i sprężysty krok, gdy zajmowali się tym, co naprawdę kochali. Byli też tacy, którzy zamiast podlewać swoje rośliny, nieświadomie je niszczyli, bo nie wiedzieli co jest w nauczaniu naprawdę ważne. Nauczyciel wskazuje najszybszą drogę do celu, ale nie pójdzie nią za Ciebie. Podobnie jak ogrodnik, nauczyciel nie może sprawić, ani zagwarantować, że roślina rozkwitnie i wyda owoce, jednak może stworzyć najlepsze możliwe otoczenie.

Trud i pracę nauczycieli właściwie oceniamy dopiero po latach, kiedy sami nabierzemy już życiowych doświadczeń. Zdajemy sobie sprawę, że ich wysiłki są duże, zaangażowanie wielkie, a efekty… na nie trzeba będzie poczekać. Zawsze zadawałem sobie pytanie, co zadecydowało, że tata dokonał tak wiele w swoim życiu, czy to związana z jego osobą wielka pracowitość, czy też olbrzymi upór były decydujące, że osiągnął tak wiele? Fizycznie był wątłym mężczyzną, w sumie raczej delikatnej, niezbyt mocnej budowy, ledwie średniego wzrostu. Natomiast jego wiedza, bezkompromisowość, zdolność do łączenia ludzi i kierowania nimi oraz ciągłe dążenie do wyznaczonego celu stały w wielkiej sprzeczności z jego wyglądem fizycznym. Nie sposób więc pominąć krótkiego życiorysu tak pozytywnej postaci.

Mój Tata, Ludwik Bykowski

urodził się 5 lutego 1928 r. w Łumbiach k/Sejn. Dawne dzieje rodziny Bykowskich nie są mi dokładnie znane, wiem tylko, że pradziadek Jerzy Bykowski  przybył do Łumbi ze wsi Krejwińce pod koniec XIX w. Podobno w ciągu swojego życia trzykrotnie był w Ameryce, gdzie zarobił na kupno gospodarstwa rolnego, a potem kupił je od Pietranisa, który swój majątek przepił. Jerzy ożenił się z Józefą Sławińską z Sumowa, której matka pochodziła z Widugier, z rodziny Gudziewskich i była narodowości litewskiej. Ich  syn, a mój dziadek Stanisław w 1927 r. ożenił się ze Stefanią ze Staniewiczów z Sumowa. Dziadek był człowiekiem niewykształconym, nie umiał pisać i czytać, natomiast babcia Stefania jak najbardziej i to ona przywiązywała dużą wagę do wykształcenia synów.

Synów było czterech, czterech „Ludwiczków” jak mówi moja mama. Bo i mój Tata najstarszy był w tej gromadce, a za nim Józef (1929), zawsze nazywany Ziutkiem, Stanisław (1931) i Romuald (1933).

I żyli tak razem: Stanisław ze Stefanią, babka Józefa, Teofila (siostra Stanisława) oraz chłopcy: Ludwiś, Ziutek, Stach i Romek; w zgodzie i bez większych nieporozumień. Matka zajmowała się głównie wychowaniem synów, a ojciec, ciocia Teofila i parobek pracowali na gospodarce. W czasie zimy kobiety przędły len, a w lecie surowe tkaniny były moczone i wybielane na słońcu. Natomiast babka Józefa zajmowała się głównie przędzeniem wełny. Gospodarstwo było zasobne i dobrze wyposażone, zaraz w pierwszych latach po I wojnie światowej kupiony został kierat, maszyna do młócenia tzw. targanka, wialnia – arfa do czyszczenia zboża, a ręczną sieczkarnię zastąpiono sieczkarnią na kierat. Natomiast do uprawy roli, oprócz pługa i bron, dokupiono kultywator, tzw. drapak oraz dwuskibowy pług.

Ludwik, jako najstarszy, najbardziej pomagał rodzicom, najczęściej poganiając konie w kieracie w czasie młocki lub przy sporządzaniu sieczki. Corocznym zwyczajem było, że 1. lutego wszyscy jeździli do Sumowa do rodziców Stefanii, na imieniny dziadka Ignacego, syna Ludwika. Ojciec Ludwika Staniewicza, a prapradziadek Ludwika Bykowskiego – Maciej Staniewicz pochodził ze szlacheckiego rodu z Wileńszczyzny. W dzieciństwie Ludwik często latem przebywał u dziadka Ignacego. Razem jeździli w pole, nad jezioro, razem pracowali, razem łowili ryby i razem odpoczywali. Dziadek miał duży sad, w którym rosły różne odmiany jabłek, gruszy, czereśni, porzeczek, agrestu i wiśni. Dziadek Ignacy bardzo znał się na sadownictwie i to on zasadził wiele drzew owocowych i krzewów w Łumbiach u moich dziadków, a rodziców Ludwika. Myślę dzisiaj, że to właśnie dziadek Ignacy miał największy wpływ na Ludwika, ale o tym później…

Swoją przygodę ze szkołą Ludwik rozpoczął od szkoły podstawowej w Klejwach. Była to jedyna  4. klasowa szkoła w okolicy, do której uczęszczało się 7 lat: do klasy I – 1 rok, do klasy II – 1 rok, do klasy III – 2 lata, a do klasy IV – 3 lata. W 1938 r., gdy Ludwik ukończył  trzecią klasę, dziadek Ignacy „załatwił” przyjęcie go do klasy czwartej, ale już do szkoły w Sejnach. Nie było to proste, gdyż dzieci ze wsi z zasady nie były tam przyjmowane. Do Sejn było około 6 km i chodziło się tam pieszo, za wyjątkiem zimy, kiedy Ludwiś mieszkał u wujka Ludwika Staniewicza, właściciela restauracji (!).

1 września 1939 r.

wybuchła II wojna światowa. Nikt nie był na to przygotowany, przez pierwsze dni było cicho i spokojnie, utrzymywała się piękna, letnia pogoda, kobiety wyrywały len, tylko czasami gdzieś przeleciał samolot… Niestety, rozpoczął się pobór mężczyzn do wojska, a po kilku dniach wkroczyli Niemcy, którzy następnie wycofali się i 17 września 1939 r. do Sejn wkroczyły wojska radzieckie. Po kilku dniach z kolei Rosjanie wycofali się, znów wkroczyli Niemcy i rozpoczęła się okupacja niemiecka. Szkoła została zamknięta, więc Ludwik zaczął uczyć się sam. W nauce pomagał mu kolega i sąsiad Czesław Nazarek. Był on starszy od Ludwika o 4 lata, miał skończoną przed wojną szkołę podstawową, ale chętnie pomagał młodszemu koledze, przynosił podręczniki do nauki i książki, które wypożyczał  od dziedziców, Dochy w Łumbiach i Borewicza w Klejwach.

W czasie okupacji obowiązkiem wszystkich było pomaganie Niemcom. Ludwik w  zastępstwie ojca pracował przy żniwach w majątku w Klejwach, którym zarządzał Niemiec. Natomiast zimą jeździł też do Radziuszek odśnieżać i odkopywać drogę. W wolnych chwilach dzieciaki jeździły na sankach i nartach, które Ludwiś, tak jak i inni chłopcy, miał zrobione z pnia brzozowego. Mimo okupacji, w latach 1941– 1943 młodzież zbierała się w niedzielę u Ludwika Falkowskiego, który miał akordeon na pedały. On grał, a koledzy tańczyli i bawili się.

22 czerwca 1941 r. mieszkańców Łumbi obudził odgłos wystrzałów armatnich, rozpoczęła się wojna między Niemcami i Związkiem Radzieckim. Opowiadano, że wiatr przyniósł z Litwy spalone karki papieru, były to kartki z książek i fragmenty dokumentów biurowych z Łoździej oraz Mariampola. 29 czerwca 1944 r. Ludwik otrzymał nakaz stawienia się do Suwałk na komisję poborową, kierującą do pracy na rzecz Niemców. Przydzielono go do pracy w tartaku w Suwałkach, a w połowie lipca, gdy wrócił z pracy, na kwaterze zastał mamę, która przyszła po niego i powiedziała „uciekajmy do domu, bo już blisko front”. Już pewnie nigdy się nie dowiem, w jaki sposób udało im się wydostać, w każdym razie pieszo wyruszyli w kierunku do Sejn. W Krasnopolu spotkali żandarma, pozdrowili go po niemiecku, a kiedy odeszli kilka metrów, matka rzekła do Ludwika „ofiarowałam Ciebie Pańskiemu Przemienieniu, którego odpust przypada na 6 sierpnia w Krasnopolu, to nas uchroniło”…

Poszli dalej, a po minięciu Pawłówki skręcili przez pola do wujka Feliksa Rutowicza, u którego Ludwik został, a matka wróciła do domu. U wujka spędził kilka dni, w dzień ukrywał się w lesie, a w nocy w ziemiance za budynkami. Front zbliżał się coraz bardziej, coraz więcej było wojsk niemieckich i ukraińskich, Ludwik przeniósł się więc do Konstantego Rutowicza, ale i tam nie było bezpiecznie, więc uciekł do lasu. Udając, że przewiązuje krowy dotarł do niego i w krzakach, w podmokłym terenie spędził noc. Następnego dnia w południe zdecydował się wrócić polnymi ścieżkami do domu, do Łumbi. Gdy doszedł nad jezioro w Stabieńszczyźnie, niespodziewanie natknął się na ludzi pędzących krowy z Litwy w obstawie żandarmów. Żandarmi nie wiedząc, że mają przed sobą uciekiniera, zagonili go do pomocy. Razem doszli do Skustel i dalej do Krasnopola, już w lesie  Ludwik chciał uciec, ale bał się, bo żandarmi zbyt dobrze pilnowali… W Krasnopolu zarządzono postój i odpoczynek. Wśród grupy pomagających był niemy mężczyzna z Romanowiec, którego Niemcy zwolnili do domu. Ludwikowi udało się jakoś dogadać z Niemcami, którzy zgodzili się, żeby odprowadził mężczyznę do domu. Szli bardzo wolno, słońce zachodziło, aż doszli  do lasu na rozwidleniu dróg do Romanowiec i Michnowiec, gdzie rozstali się. Ludwik poszedł dalej sam i o zmroku był w Łumbiach. Pierwszą noc spędził w krzakach, następnego dnia zrobił sobie kryjówkę w stodole w sianie, do której wchodził przez dziurę zrobioną pod fundamentem. Romek jako najmłodszy i najmniejszy przynosił mu śniadania i obiady, a wieczorem Ludwik na krótko opuszczał kryjówkę i jadał kolację w domu, z rodziną.

Front był coraz bliżej, słychać było strzały armatnie, coraz częściej latały samoloty. 31 lipca 1944 r. artyleria wkroczyła od wschodniej części wsi, a wieczorem 1. sierpnia strzały ucichły, jedynie całą noc było słychać, jak wojsko jechało w kierunku Klejw. Następnego dnia z rana, do wsi nadciągnęły tabory wojskowe Sowietów i rozłożyły się pod drzewami w sadzie Bykowskich. Po południu nastąpił ostrzał armatami od strony Klejw, po kilku dniach ucichło, słychać było tylko pojedyncze strzały na zachodzie. Front zatrzymał się na linii Wigier i nastąpił spokój do połowy października. Ojca w tym czasie nie było, w lipcu zabrany został przez Niemców do kopania okopów. Pozbawieni ojca Ludwik i Ziutek kosili zboże, w pracach jak mogli pomagali im Stach i Romek oraz matka, ciotka Teofila i babka Józefa. W „Borku” pod Sejnami stacjonowało wojsko sowieckie, żołnierze przyjeżdżali do wsi i pomagali w zwózce zboża, za co dostawali żywność. Front ciągle stał na Wigrach, a ojca dalej nie było…

Tymczasem we wsi zrodziła się myśl o organizacji szkoły. Przed wojną szkoła mieściła się we dworze dziedzica Dochy, który teraz zajęty był przez żołnierzy, wobec czego naukę  zorganizowano tymczasowo w domu Bykowskich, a nauczanie rozpoczęła przedwojenna nauczycielka, Janina Kasperowicz. 23 października 1944 r. Suwałki zostały wyzwolone, a gdy front przesunął się dalej na zachód, w listopadzie wrócił ojciec Ludwika, bardzo brudny i zawszony. Radość z jego powrotu była ogromna i rozpoczął się nowy okres życia. Niestety, nie działo się dobrze. Nie dość, że ojciec postrzegany jako kułak, był gnębiony przez władze komunistyczne, to domostwo nachodziły różne bandy i zmuszały do ukrywania ich i żywienia. Na wiosnę 4 kwietnia 1952 r. wykryto jedną z band i nastąpiły aresztowania. Ojciec Ludwika został aresztowany jesienią 1952 r. i otrzymał trzyletni wyrok. Spędził w więzieniu  trudne 1,5 roku, a był słabego zdrowia i mało odporny psychicznie. Ciężary prowadzonego śledztwa wpłynęły na pogorszenie zdrowia tak, że pozostałe mu lata życia, spędził  całkowicie zależny od opieki Ziutka i jego żony Zofii, którzy pozostali na gospodarstwie w Łumbiach.

W styczniu 1945 r. szkoła w Łumbiach od Bykowskich została przeniesiona do dworku Dochy. Tymczasem w Sejnach powstała szkoła średnia– gimnazjum i liceum. Koledzy rozpoczęli naukę już w 1944 r. bez Ludwika, który musiał za nieobecnego ojca pracować na gospodarstwie. Wystraszony poszedł do szkoły dopiero 1 września 1945 r., wprawdzie ukończył 4 klasy przed wojną i dodatkowo uczył się sam w czasie okupacji, ale trzeba było zdać egzamin do gimnazjum. Z matematyki dostał dwóję, ale mimo to został przyjęty z poprawką, którą oczywiście później zdał i to nad podziw dobrze…

Tak jak przed wojną, do szkoły chodziło się pieszo lub jeździło rowerem. Natomiast zimą rodzice wynajmowali kwaterę u Piotrowskiej lub Przeorskiej, gdzie Ludwik mieszkał z braćmi, Stanisławem i Romualdem, a gotowała im ciotka Teofila. Stach i Romek pamiętają, jak Ludwik troszczył się o nich, pomagał w lekcjach, był bardzo cierpliwy i wyrozumiały. Bracia większość czasu spędzali ze sobą, a jak powiedział Konfucjusz „Kto nabytą wiedzę pielęgnuje, a nową bez ustanku zdobywa, ten może być nauczycielem innych”. Nie dziwi więc, że bliskość pomiędzy braćmi, takie samo podejście do życia, wychowanie i ambicje wyniesione z domu, w przyszłości spowodowały wybór tej samej nauczycielskiej drogi…

W czasie okupacji i w pierwszych latach powojennych Ludwik przyjaźnił się z Czesławem, Janiną i Reginą Nazarek, z Jerzym i Ireną Wojtyra, z Aleksandrem i Teodorem Piotrowskimi, Wacławem, Janem, Edwardem i Marianem Kruszyłowicz, Hieronimem, Alfonsem i Stanisławem Półboczkami, Józefem i Heleną Tomczyk, Luśką Falkowską, Henrykiem Gniazdowskim. W niedzielę grali w siatkówkę, a wieczorem zbierali się na potańcówkach u Juliana Szarejki. Jeden z kolegów, Marian Kruszyłowicz wstąpił później do seminarium do Niepokalanowa, a po latach został biskupem.

Natomiast w szkole średniej najbliższym kolegą Ludwika był Wiktor Winikajtis z Nowosad. Wiktor był zdolny i pracowity, przepięknie malował, rzeźbił i bardzo dobrze się uczył, na samych piątkach. Ukończył gimnazjum, ale do liceum nie poszedł, bo chciał iść do seminarium. Niestety, jego matka nie wyraziła na to zgody, pragnęła bowiem, aby został na gospodarce, chociaż później nic nie wyszło z jej planów, bo zaprotestowali ojczym i siostra Wiktora. Winikajtis nigdy się nie ożenił się i zamieszkał w Wigrach przy kościele, cały czas prowadząc pustelniczy tryb życia. W klasztorze w Wigrach ciągle wiszą obrazy przez niego malowane. Został kościelnym, sprzątał klasztor i oprowadzał wycieczki po zespole kamedulskim, aż zmarł na zawał serca na Sylwestra 1994 roku. Został pochowany na cmentarzu w Wigrach, a społeczność wigierska wystawiła mu piękny pomnik.

W czasach Ludwika gimnazjum było czteroletnie, a liceum dwuletnie. W ciągu roku Ludwik zaliczył dwie klasy, a po ukończeniu gimnazjum zdał  tzw. małą maturę, a następnie  egzamin do liceum, do klasy o profilu chemicznym, która w tym czasie, jak i cała szkoła mieściła się w budynku Pietruszkiewiczów (a wcześniej w klasztorze). W maju 1949 roku Ludwik zdał maturę, a po otrzymaniu świadectwa maturalnego stanął na rozdrożu, czy uczyć się dalej, czy iść do wojska? Bardzo chciał studiować ogrodnictwo, ale szkoła która go interesowała, była zbyt daleko, bo aż w Puławach. Jedynym sposobem uniknięcia służby wojskowej było zostanie nauczycielem. Napisał więc podanie do Inspektoratu Oświaty w Suwałkach o przyjęcie do pracy. Został przyjęty i skierowany na dwutygodniowy kurs do Białegostoku, a po kursie zatrudniony w Szkole Podstawowej w Żwikielach. Szkoła mieściła się u gospodarza Zdanisa, nie posiadała żadnej dokumentacji, oprócz spisu uczniów i ich ocen. Wieczorami Ludwik prowadził kurs dla osób starszych, nie umiejących pisać i czytać. Jesienią i wiosną dojeżdżał  rowerem, a zimą mieszkał u Zdanisa. Po roku pracy, na własną prośbę został przeniesiony do 6. klasowej Szkoły Podstawowej w Czarnem, 10 km od Filipowa. Pracowało tam dwoje nauczycieli, w tym Eugenia Kierun z Suwałk. Mój Tata całe życie wspominał, że do Czarnego droga była okropna, błotnista, górzysta i kamienista, ale okolica była przepiękna…

Stryj Romek z rozrzewnieniem wspomina, jak Ludwik ze swoich poborów kupił do rodzinnego domu radio na baterie. Ach, co to była za radość! Kiedy nadawano muzykę, Romek otwierał nawet okno, żeby muzyka dolatywała do sąsiadów: „niech wiedzą, że mamy radio”.

18 kwietnia 1948 r.

w niedzielę, przy kapliczce w Łumbiach, Ludwik poznał Sabinę Stefańską z Kielczan, swoją przyszłą żonę. Spotkali się przypadkowo, ale szybko zaczęła  rodzić się przyjaźń. W 1951 r. Sabina ukończyła Szkołę Handlową i otrzymała maturę, a 11 lipca 1951 r. w środę o godz. 17.00 w kościele w Sejnach młodzi wzięli ślub. Wesele było huczne i długie, u  Stefańskich trwało całą noc aż do popołudnia w czwartek, następnie pojechali do Łumbi i tam bawili się do południa w piątek. Dopiero 13 sierpnia pojechali  rowerami do Krasnopola, aby w Urzędzie Stanu Cywilnego spisać akt małżeństwa.

Z dniem 1 września 1951 r. już razem, rozpoczęli pracę  w Szkole Podstawowej w Czarnem (70 km od Łumbi) razem z Romualdem Konewko. Szkoła mieściła się w trzech różnych budynkach, a ponadto do dyspozycji był również duży barak, gdzie urządzano imprezy artystyczne i zabawy taneczne. Młodzi małżonkowie otrzymali poniemieckie mieszkanie, a ich niewielki dobytek przywiózł furmanką ojciec Sabiny. W czasie wakacji, przez cały lipiec Sabina i Ludwik Bykowscy w celu zdobycia formalnych uprawnień do pracy w szkole, jeździli do Augustowa na kurs pedagogiczny, a zaledwie 2 dni po jego ukończeniu, 2. sierpnia 1952 r. o godz. 21.30 urodził się ich pierworodny syn – Grzegorz.

Rodzina powiększyła się i Inspektorat w Suwałkach przeniósł ich z dniem 1 września 1952 r. do Szkoły Podstawowej w Ogrodnikach. Rok później 1. września 1953 r. stopień organizacyjny szkoły podniesiony został do siedmiu klas, a do pracy przyszła nowa nauczycielka Leokadia Domańska z Ogrodnik. Ważnym i niezapomnianym wydarzeniem było całkowite zaćmienie słońca. Na rok przed zaćmieniem w Ogrodnikach zjawili się astronomowie i przygotowali bazę ze specjalistycznymi urządzeniami do obserwacji. Na dzień przed zaćmieniem słońca przyjechali naukowcy z Krakowa i zagranicy, a 30 czerwca 1954 r. w piękny, słoneczny dzień o godz. 12.00 nastąpiło zaćmienie. Wszystko poszarzało, wróble zaczęły głośno ćwierkać, kury gdakać, krowy ryczały. Tata opowiadał mi, że wtedy ja,  prawie dwuletni Grześ wziąłem przydymione szkoło, stanąłem tyłem do słońca i zawzięcie „obserwowałem” słońce. Tak rzadkie zjawisko było nam dane oglądać do 14.00, a później wszystko wróciło do normy…

Czasy były ciężkie, więc Sabina i Ludwik mieszkając w Ogrodnikach z różnym efektem  próbowali hodować świnie. Nieszczególnie rosły, więc na święta postanowili zakupić większego kabana na jarmarku w Sejnach. Niestety, następnego dnia w domu pojawiła się milicja z oskarżeniem, że zakupiony wieprzek miał nieodpowiednią wagę (!). Tata mój  wezwany został na posterunek Milicji w Sejnach, a następnie przewieziony do Prokuratury w Suwałkach, gdzie został aresztowany. Rodzice powiadomili Inspektorat w Suwałkach i wyłącznie dzięki inspektorowi, po kilku dniach pobytu w areszcie – więzieniu, w wigilię 1954 r. Tata został zwolniony. Niestety, po tym incydencie musiał zmienić miejsce pracy. Zgłosił się więc do Inspektoratu w Suwałkach, gdzie dowiedział się, że są wolne dwa miejsca w Starej Chmielówce. Dotarli tam 1 stycznia 1955 r. wraz z dziadkiem Stefańskim, który ponownie załadował cały ich dobytek na furmankę i przewiózł na nowe miejsce. Sąd nad Tatą odbył się później i „winowajca” został skazany na rok więzienia w zawieszeniu, skonfiskowano również wieprza i wymierzono karę pieniężną.

W Chmielówce było około 6 ha gruntu szkolnego i rodzice uczniów, szczególnie Konstanty Rozmierski i Wincenty Walendzewicz zachęcali moich rodziców do prowadzenia gospodarstwa. Zagospodarowali więc oni około 2 ha, a pozostałą część podzielili między sobą rodzice uczniów, w zamian rewanżując  się wszelką pomocą w uprawach. Młodzi dorobili się też krowy, świń, kur i gęsi, a na bagnistym Rososiu , tak jak wszyscy, kopali torf na opał. Zimą organizowali kursy dla dorosłych, a gdy zakupiono adapter, szkoła ożyła. Organizowano imprezy szkolne i zabawy taneczne, z których pieniądze przeznaczano na potrzeby szkoły. Po jakimś czasie została zorganizowana klasa siódma i doszedł trzeci nauczyciel – Romualda Harasim. Pomoc bardzo była potrzebna, tym bardziej, że obowiązków przybyło, i w szkole i w domu… w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 1958 r. urodziła się moja siostra Renata.

Tata cały czas pracował i uczył się, w 1956 r. w Studium Nauczycielskim w Warszawie, na kierunku geografia rozpoczął studia zaoczne, które ukończył w 1959 r. Zaliczył też w lipcu 1960 r. kurs dla kierowników szkół podstawowych.

Ja natomiast od trzeciego roku życia chodziłem do szkoły jako wolny słuchacz, uczyłem się długo i dokładnie, tylko w pierwszej klasie spędziłem aż  trzy lata. Wreszcie stwierdziłem, że nie chcę już chodzić ciągle do tej samej klasy i do tego bez wpisu do dziennika. Wtedy właśnie, chyba pierwszy i jedyny raz, wykorzystałem fakt posiadania rodzica nauczyciela, i to jak ważnego, bo będącego jednocześnie kierownikiem szkoły. Bowiem dopiero po formalnym uzyskaniu zezwolenia kierownika szkoły (czyli mojego Taty) rok wcześniej niż rówieśnicy,  w wieku sześciu lat formalnie rozpocząłem naukę. W Chmielówce ukończyłem pięć klas, ciągle niezadowolony, że uczą mnie rodzice, mają wysokie wymagania, a oceny stawiają niskie…

Pod koniec sierpnia 1963 roku całą rodziną przenieśliśmy się nowo wybudowanego domu w Sejnach. Doskonale pamiętam ten czas, radość z przeprowadzki, tęsknotę za ukochaną Chmielówką i niepokój, bo Tata zaczął bardzo poważnie chorować… Pierwsze symptomy choroby pojawiły się wprawdzie już w 1959 r., ale chyba nikt wtedy nie przypuszczał, że to początki krzyża, który Tata niósł przez całe życie…

Po przeprowadzce Mama otrzymała pracę w Szkole Podstawowej w Krasnopolu, a Tata na stanowisku kierownika w Szkole Podstawowej w Mikołajewie. W tym czasie w Komitecie Powiatowym PZPR sekretarzem od oświaty był Janusz Pawłowski, znający Tatę sprzed  wojny ze Szkoły Podstawowej w Sejnach, a po wojnie z gimnazjum. Tata był człowiekiem wykształconym, a takich wtedy brakowało, ponadto Pan Pawłowski znał Jego pracowitość i  możliwości. Wystąpił więc z wnioskiem o zatrudnienie Taty od 1. września 1964 r. w Inspektoracie w Sejnach na stanowisku podinspektora, pod skrzydłami inspektora Stanisława Ślimko. Mama natomiast znalazła pracę w Szkole Podstawowej Nr 2 przy Liceum Ogólnokształcącym w Sejnach.

Rok 1969 był jednym z trudniejszych lat w życiu moich rodziców. W dniu 1. września 1969 r. na polecenie władzy administracyjnej i politycznej Tata musiał zrezygnować z pracy w inspektoracie (rzekomo ze względu na stan zdrowia) i został zatrudniony jako zastępca kierownika w Szkole Podstawowej Nr 1 w Sejnach.

Na zawirowania zawodowe nałożyła się ogromna tragedia w życiu osobistym – w dniu 19 listopada 1969 r. zmarł mój 21. dniowy braciszek, Januszek. Rodzice, a szczególnie Mama bardzo długo rozpaczali po jego śmierci.

Gdyby miłość mogła Januszka ocalić, nigdy by od nas nie odszedł, ale miłość nie wystarczyła. Śmierć dziecka, nieważne w jakim wieku, jest czymś tak nienaturalnym i niewłaściwym, że po takiej tragedii trudno na nowo odszukać sens życia. Nawet gdy zaakceptuje się ten fakt i osiągnie w jakimś stopniu równowagę, radość na zawsze pozostaje niedostępna, chociaż wiemy, że:

“Śmierć nie jest końcem wszystkiego.
Przeszedłem tylko do sąsiedniego pokoju…

I dla siebie jesteśmy tym samym, czym byliśmy przedtem.
Zatem nazywaj mnie wciąż moim imieniem, mów do mnie, jak zawsze…
Nie zmieniaj tonu głosu, nie rób poważnej i smutnej miny.
Śmiej się, tak jak dawniej robiliśmy to razem…
Uśmiechaj się, myśl o mnie, módl się za mnie…
Niech moje imię będzie wciąż wymawiane, ale tak, jak było zawsze – zwyczajnie i
bez oznak zmieszania.
Życie przecież oznacza to samo, co przedtem, jest tym samym, czym zawsze było…
Żadna nić nie została przerwana…
Dlaczego więc miałbym być nieobecny w twoich myślach tylko dlatego, że nie
możesz mnie zobaczyć?
Czekam na ciebie bardzo blisko… Tuż-tuż…
Po drugiej stronie drogi.”

Mimo tego, że śmierć pojawiła się niespodziewanie i ukradła ukochaną osobę oraz uświadomiła, jacy jesteśmy wobec niej bezsilni, „trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe…”

W dniu  1. września 1970 r. Tata został powołany na kierownika Szkoły Podstawowej Nr 2 w Sejnach. Placówkę tymczasowo umieszczono w budynku Szkoły Podstawowej Nr 1, a 1.  listopada 1970 r. przeniesiono ją do budynku poklasztornego, a dopiero 4. stycznia 1971 r. do nowego, pięknego budynku. Zmieniły się przepisy, a z nimi nazewnictwo i Tata z kierownika stał się dyrektorem i był nim do utworzenia Zbiorczej Szkoły Gminnej, której dyrektorem został Józef Romantowski, natomiast on zastępcą do spraw Szkoły Podstawowej Nr 2.

28. listopada 1977 r. Tata ukończył Studium Zawodowe w Warszawie, uzyskując kwalifikacje równoważne z wyższym wykształceniem. Pod koniec 1979 roku przeszedł do pracy w zarządzie Oddziału Związku Nauczycielstwa Polskiego w Sejnach, gdzie pełnił funkcję sekretarza, a prezesem był Jerzy Zajkowski. W tym samym czasie Tata jednocześnie był instruktorem spółdzielni uczniowskich, kuratorem sądowym oraz działał na rzecz Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na terenie Powiatu Sejneńskiego. Po wprowadzeniu stanu wojennego w dniu 13. grudnia 1981 r. działalność związkowa została zawieszona, a Tata powrócił do Szkoły Podstawowej Nr 2 w Sejnach i został zatrudniony jako kierownik świetlicy, a u schyłku swojej pracy zawodowej w 1983 r. mianowany zastępcą dyrektora szkoły gminnej.

Z dniem 1 września 1984 r., po 35 latach pracy w szkolnictwie Ludwik Bykowski przeszedł na emeryturę, a z nim z 33-letnim stażem nauczycielskim żona, Sabina Bykowska. Nie zerwali od razu  więzi z zawodem i jeszcze przez 3 lata pracowali na połowę etatu. Potrzeba działania i bardzo silne więzy ze środowiskiem nauczycielskim nie pozwoliły Tacie siedzieć w domu i mimo coraz słabszego zdrowia, od października 1989 r. zaczął znowu pracować w Zarządzie Oddziału ZNP w Sejnach. Przepracował tam kilka kadencji wspierając i będąc wspieranym przez Leszka Kuleszę. Współpraca Panów układała się tak dobrze, że Tata nie umiał z niej zrezygnować, a może nie chciał…

Życie moich rodziców

nie było łatwe, zdominowane latami choroby Taty, który chyba uciekał w pracę, a czynny tryb życia nie pozwalał mu myśleć o swoich słabościach i poddawać się nim. Pamiętam szczególnie rok 1964, gdy Tata wysłany został na kurs podinspektorów oświaty do Warszawy, a tam stan jego zdrowia gwałtownie się pogorszył. Opowiadał, jak za radą wizytatora z Ministerstwa Oświaty udał się do lekarza prywatnego w spółdzielni lekarskiej i został skierowany do Przychodni Przyszpitalnej na ul. Goszczyńskiego. Tam wykonano badania i skierowano go do szpitala. Wyprosił jednak  zgodę na wyjazd do domu i powiadomienie rodziny. W domu spędził zaledwie jeden dzień, a wracając do szpitala był już tak bardzo chory, że stracił nadzieję na powrót do bliskich.

Okres od 1964 roku do 1992 to nieustająca huśtawka, stan zdrowia to się poprawiał, to znowu pogarszał, to skierowanie do szpitala, to wyjazd do sanatorium. Przez 20 lat Tata znajdował się pod opieką tego samego profesora, Witolda Bartnika. Często powtarzał, że to na jego „jelitach” Bartnik zdobył wszystkie stopnie naukowe, aż został profesorem. Tata coraz bardziej miał dość wszystkiego, tylko Mama niezmiennie, ze spokojem zajmowała się nim i nigdy nie okazywała zniecierpliwienia. Ostatni pobyt w szpitalu na Goszczyńskiego od 15 marca do 7 maja 1992 r. był szczególnie trudny, Tata stracił 15 kg i po konsultacjach trzech profesorów, podjęło decyzję o operacji. W dniu 11 maja 1992 r. profesor Bielecki w szpitalu na Czerniakowskiej przeprowadził u Taty 5-godzinną operację, podczas której zostało usunięte całe jelito grube, wykonano sztuczny odbyt na cienkim jelicie z prawej strony i zaszyto odbyt naturalny. 19 maja Tata został wypisany ze szpitala, ale to nie był koniec jego cierpień. Po powrocie do domu stan zdrowia bardzo się pogorszył i zaledwie po jednym dniu znowu znalazł się w szpitalu, tym razem w Sejnach. Wyglądał okropnie i wielu myślało, że nastąpi najgorsze… Chyba tylko cudem i dzięki doktorowi Cichockiemu, po dwóch  tygodniach nastąpiła poprawa zdrowia.

Dolegliwości jelitowe wprawdzie ustały, ale pojawiły się inne, związane z układem moczowym, prostatą, kamieniami w pęcherzu, zwyrodnieniem kręgosłupa i stawów,  wreszcie choroba padła na płuca. Wydawało się, że los nie może go bardziej dotknąć, gdy podczas ubierania choinki w grudniu 2011 r. Tata przewrócił się i złamał nogę. Znowu został przykuty do łóżka. Niespodziewanie jednak dla nas wszystkich, powoli, powolutku rehabilitacja zaczęła przynosić efekty i w maju 2012 r. Tata samodzielnie wyszedł do ogrodu!

W sumie spędził w różnych szpitalach 537 dni, 36 razy był pakowany do szpitala i 35 razy powracał do domu, z 36 pobytu już nie powrócił żywy. W dniu 6 marca 2012 r o godz. 10.00 serce mojego Taty przestało bić, a my pozostaliśmy bez Niego.

Umysł ludzki ma zdolność zapominania, częściej rzeczy złych niż dobrych. Wspomnienia, dobre wspomnienia pozostają na zawsze, cóż z tego, że po latach nie zawsze pamięta się szczegóły. Pozostają drobne skrawki pamięci, przeżycia i wrażenia, które układają się niczym mozaika w portret ludzi niezwykłych. Mimo upływającego czasu do tych wspomnień z sentymentem się powraca.

Wojenne i powojenne losy, często zupełnie przypadkowo rzucały ludzi w różne strony kraju. Zmieniali oni miejsca zamieszkania, szukali pracy, przystosowali się jak umieli najbardziej do otaczającej ich rzeczywistości. I tak rozpoczęli pracę pedagogiczną moi rodzice, Sabina i Ludwik Bykowscy. Przyszli nie do końca przygotowani do zawodu nauczycielskiego. Ci, którzy mieli chęć, odrobinę talentu pedagogicznego i dużo pracowali,  stali się dobrymi nauczycielami i pozostali w zawodzie do emerytury. Inni, słabsi, po jakimś czasie odchodzili. Oceniając pracę nauczycieli trzeba też pamiętać, że był to okres powojenny, zmiana ustroju, brak podręczników i największe nasilenie systemu stalinowskiego. Powodowało to dezorientację nauczycieli w treściach nauczania. Część podręczników np. do historii czy biologii było tłumaczonych z podręczników radzieckich przepełnionych cytatami z klasyków marksizmu, leninizmu i stalinizmu. Ponadto, z powodu braku pomocy dydaktycznych do wykonywania doświadczeń, nauczanie było, nazwałbym werbalne, a teoria wypowiadana przez pedagoga szczególnie musiała być zrozumiała i łatwo przyswajalna.

Ludwik Bykowski z zawodu geograf, z zamiłowania ogrodnik, szybko adoptował się w zawodzie nauczyciela i pięknie tej trudnej wiedzy uczył. Przedmiot przez niego wykładany nie podlegał ówczesnej ideologii, dlatego wiedza nie budziła wątpliwości. Dużo wymagał, często robił sprawdziany pisemne i kładł duży nacisk na samodzielne myślenie. Nie był pobłażliwy, a ja musiałem się szczególnie starać, żeby zdobyć dobrą ocenę. Jego osobowość budziła zarówno respekt, jak i ogromną sympatię. Zawsze poważny, schludnie ubrany, inteligentny i kulturalny w stosunku do uczniów. Entuzjazm i pogoda ducha, z jaką wykonywał swą profesję, były zjawiskiem niezwykłym, choć wówczas ja, pewnie nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę i nie zawsze potrafiłem to docenić. Tata uczył mnie od zawsze, a kiedy po wielu latach wspominam swoją edukację pod jego skrzydłami, mogę stwierdzić, że miałem dużo szczęścia, tak jak wszyscy ci, którzy wcześniej lub później znaleźli się w kręgu jego działania.

Nauczyciel powinien być przewodnikiem i mistrzem na wyboistej i krętej ścieżce edukacji. Dla wielu uczniów takim przewodnikiem i mistrzem był Ludwik Bykowski. Pewnie znalazłoby się wyszperanych z niepamięci wiele zdarzeń z życia szkolnego, które były dla mnie ekscytującym przeżyciem, ale niekoniecznie zainteresowało by to wszystkich. Gdy wspominam szkolne lata, myślę, że Tata dla wielu uczniów stał się autorytetem, o jaki wówczas nie było łatwo. Potrafił zmobilizować do nauki i zachęcić do działania, a swoją niezwykłą osobowością wywarł wpływ na dalsze życie i dokonywane wybory, moje też.

Tata był, choć to określenie może dzisiaj niemodne, człowiekiem renesansu. Potrafił zrobić praktycznie wszystko, co wymyślił, podejrzał u innych lub na prośbę swojej Sabinki, mojej Mamy. To ona powodowała, że uparty i nielubiący zmian człowiek, wróg szybkich decyzji, stawał się inny. Wiele jego działań było z inspiracji kochanej żony, dla niej zaakceptował budowę domu, dla niej modernizował go, upiększał i remontował, dla niej troszczył się o clematisy, które przywiozła z sanatorium z Kudowy Zdroju, a później kwitły w całych Sejnach…  A nie były to łatwe decyzje, bo zdrowie zbyt szybko przestało mu dopisywać. Pewnie ktoś inny pogrążyłby się w chorobie, w cierpieniu, a swoimi słabościami epatował otoczenie. Ale nie mój Tata, on z chorobą walczył, całe życie wspierany szczególnie przez Mamę i swojego brata Stacha, dla którego nie było zbyt dalekiej drogi, by dać mu tak potrzebną nadzieję.

Choroba tylko umacniała ducha Taty. Z natury był bardzo ambitny i pracowity, całym sobą oddawał się szkole, uczniom, pracy w Związku Nauczycielstwa Polskiego, rodzinie, przyjaciołom i ogrodowi. Właśnie ogród to szczególny rozdział w jego życiu. Jak napisałem wcześniej, młodziutki Ludwiś już w dzieciństwie, tak jak jego dziadek Ignacy Staniewicz, bardzo interesował się ogrodnictwem. Stryj Romek do dziś  pamięta, że od zawsze Ludwik czytał książki o tematyce ogrodniczej. Razem zbierali pestki dojrzałych owoców, potem Ludwik je wysiewał, hodował młode roślinki, sadził je i szczepił. W ten sposób koło domu rodzinnego w Łumbiach założył dość duży sad owocowy, w dużej mierze zachowany do dzisiaj. Całe życie kochał pracę w ogrodzie, a otoczenie naszego domu w Sejnach jest żywym dowodem jego pasji- praktycznie od nasionek wyhodował wszystkie drzewka i kwiaty. Uwielbiał pomidory i sadził je pod folią w ogromnych ilościach (nawet do 200 szt.). Oczywiście plony z nich uzyskiwane były zbyt duże dla rodziny, wobec czego rodzice z radością dzielili się nimi z przyjaciółmi, sąsiadami i znajomymi. Ich smak i zapach będziemy pamiętać zawsze…

Tata potrafił zrobić praktycznie wszystko, a że w domu podział ról był oczywisty. Mama była Dyrektorem Artystycznym, a Tata Wykonawczym, to i pole działania było ogromne: roboty wnętrzarskie w domu, w tym schody, boazerie, meble z korzeni, żyrandole, kwietniki, donice, wodospad z muszelek… Robił wszystko co wymyślił, podejrzał u innych lub na prośbę swojej Sabinki (i przy jej ogromnej pomocy). Wychowywanie pod czułym okiem matki spowodowało, że wszyscy czterej „Ludwiczkowie” byli (i są) wrażliwi na piękno i posiadali wyjątkowe zdolności manualne. Mój stryj Ziutek od lat zajmuje się stolarką i snycerką, a jego dzieła zdobią niejeden dom. Stryjowie Stach i Romek żyją otoczeni pięknem stworzonym przez siebie: stryj Stach tworzy niesamowite rzeczy  z korzeni drzew, a stryj Romek od zawsze hoduje kaktusy.

Nie zawsze się z Tatą zgadzałem, nie wszystkie jego decyzje rozumiałem i pochwalałem, ale zawsze mogłem z nim porozmawiać. Słuchał, choć czasem czerwieniał jak rak, a z uszu prawie leciała para, że taki smarkacz jak ja, chce być mądrzejszy od innych. Ale słuchał, nie uciekał, nie wymigiwał się od odpowiedzi. Nauczył mnie, że warto słuchać dzieci, że warto je poważnie traktować.

Jego szczególnym darem był łatwy kontakt z ludźmi i dziećmi, potrafił dotrzeć do ich umysłów i serc. Zawsze pogodny, chociaż nie zawsze było mu wesoło, dla każdego miał dobre słowo. Osoby potrzebujące pomocy nie były mu obojętne, zawsze wyciągał pomocną dłoń i zdarzało się, że wtedy zapominał o sobie. Z natury kochał ludzi i wielką frajdę sprawiało mu robienie im przyjemności. I tak np. „prezenty”, pamiętam te ogromne pudła z gromadą mniejszych w środku , a na końcu znajdowało się jeden mały, malutki cukiereczek (!), a ile śmiechu i radości przy tym było!

W pamięci przyjaciół Tata zapisał się jako serdeczny, koleżeński, starannie ubrany i zawsze szarmancki wobec kobiet. Pan Andrzej Sobuń, który tak pięknie Tatę pożegnał, określił go nawet jako „duszę zabaw tanecznych”! Tata zawsze lubił tańczyć, a wcześniej kiedy zdrowie dopisywało, nieraz był wodzirejem na zabawach, a ich uczestnicy doskonale pamiętają te kotyliony, mosty, para z góry, para z dołu, dowolny taniec z krzesłem  itp.

Z natury spokojny i cierpliwy, ale potrafił się też i rozzłościć. Trudno było go rozgniewać, ale jeszcze trudniej przeprosić…

Dzięki Tacie

Ludwik Bykowski w 1968 r.
Ludwik Bykowski w 1968 r.

wielu z nas połknęło jeszcze jednego bakcyla. Poznawanie świata! Może brzmi to nieco patetycznie, ale tak właśnie było, a zaczynało się od pieszych wędrówek po najbliższych okolicach. Tata od młodych lat interesował się historią ojczystą, zwłaszcza historią i zabytkami tych okolic, w których przyszło mu mieszkać. Tę pasję starał się i mnie zaszczepić zabierając ze sobą na liczne bliższe i dalsze wycieczki, zakupując przewodniki i mapy zwiedzanych okolic. Jego pasja krajoznawcza udzieliła się wielu osobom i dziś po wielu latach mogę stwierdzić, że to dzięki Tacie poznałem najciekawsze zabytki w Polsce, a zwiedzanie, poznawanie nowych miejsc, wędrówki po górskich szlakach stały się moją pasją. Połknąłem tego bakcyla jako dziecko i do dzisiaj nie wyleczyłem się. Tak samo jak i z grzybów, których Tata był ogromnym miłośnikiem. Zdarzało się, że razem z Mamą jeździli do lasu nawet 30 razy w sezonie!

W późniejszych latach, będąc już na emeryturze i działając w Związku Nauczycielstwa Polskiego, mimo choroby i zaawansowanego wieku, zorganizował wiele wycieczek po kraju i za granicę, w tym St. Petersburg, Lwów, Grodno, Nowogródek– Zaosie, Bohaterowicze nad Niemnem, Drezno, Praga, Wiedeń, Kaliningrad i inne…

Przyjaciółka rodziców, Pani Maria Koperek doskonale pamięta, że każda wycieczka była  starannie przemyślana i przygotowana. Ludwik w autokarze podchodził do każdego uczestnika, interesował się i troszczył, a jeżeli ktoś miał jakieś uwagi, starał się pomóc. Dokumentował te wyjazdy wykonując wiele zdjęć, zapisując swoje spostrzeżenia, robiąc notatki  co później było wykorzystywane w prowadzonych przez niego kronikach. Zebrane materiały segregował tematycznie, a następnie zasiadał do starej maszyny do pisania i pisał …Były tych materiałów całe stosy, nie zawsze w porządku utrzymywane. Uwielbiał gromadzić rupiecie i  z żalem pozbywał się czegokolwiek. Patrzyliśmy z uśmiechem na jego bałaganiarstwo, na jego domowe muzeum, ale też sami z niego korzystaliśmy spędzając czas na wspominkach. Tata bardzo lubił wszelkie jubileusze, uroczystości rodzinne i dał temu wyraz w pozostawionych przez siebie albumach i dziennikach. Taka postawa zresztą bardzo jednoczyła rodzinę, bliższą i dalszą.

Mimo coraz mniejszej wydolności fizycznej wykorzystywał każdą okazję, aby pracować w ogrodzie i przy biurku, choć godzinę, choć kilka chwil. Była w nim ogromna potrzeba ciągłych uzupełnień i zmian w swoich kronikach, albumach i dziennikach. Podświadomie, a może z pełną świadomością chciał przekazać jeszcze coś więcej nam i historii. Odszedł, a ja stojąc nad jego grobem pomyślałem, że w naszej sejneńskiej ziemi zakopana będzie tylko niewielka jego część, znacznie więcej będzie nadal przebywać z nami…

Już na pełnej emeryturze, bez szkoły i bez Związku, pozostawał w stałej łączności ze swoim środowiskiem. Ciągle stanowił niejako pomost między przeszłością i teraźniejszością. Był taki dumny, że córka Renata poszła w jego ślady.

Za swoją działalność został uhonorowany takimi odznaczeniami, jak: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Złoty Krzyż Zasługi, Medal 40-lecia Polski, Medal za długoletnie pożycie małżeńskie– 50 lat, Złota Odznaka ZNP, 50-lecie członkostwa w ZNP, Odznaczenie za zasługi dla Województwa Suwalskiego, Medal 100-lecia ZNP.

Na swoje odejście Tata przygotowywał nas od dawna. Byłoby spłyceniem powiedzieć, że to ostatnie tygodnie spędzone w szpitalu, czy też długotrwała choroba przygotowały nas na dzień Jego odejścia. Na to, że nie trwamy dzisiaj w przygnębieniu i rozpaczy, chociaż zawsze będziemy za Nim tęsknić, złożyło się całe jego życie. Nie można powiedzieć, że nie chciał dłużej żyć. Chciał i to bardzo, ale żyjąc miał tę świadomość, że nadejdzie niebawem ten dzień i przyjdzie zdać rachunek ze swego życia. Do ostatniej chwili planował, co jeszcze ma do zrobienia tu na ziemi. Czekał na nadejście wiosny, aby razem z nią nabrać nowych sił, by dalej nam pomagać, służąc radą i pracą. Jego plany i to te z ostatnich tygodni, miesięcy, jak i te sprzed kilku czy kilkunastu laty, zawsze uwzględniały jeden zasadniczy element, na którym budował całe swoje życie. Tym elementem, tą skałą, na której wszystko opierał była miłość do rodziny, gorąca wiara  i nauka Kościoła przekazana przez matkę.

Dziesięć przykazań, którymi kierowali się moi rodzice, było dla Nich kanonami postępowania, a nie pustymi słowami bez pokrycia. To było jedyne prawo, które starali się zachowywać w życiu i uważam, że udało się im.

Sejny, 6 marca 2013 r.

„Bólu nie gasi żadne ukojenie i ból ten chowamy skrycie, bo łez naszych nikt nie zrozumie, ale dalej, dalej jest życie…”

Zdjęcia z archiwum autora