
Moim hobby jest genealogia. Przez lata budowałam drzewo rodzinne w oparciu o dokumenty i inne źródła... aż wreszcie badania weszły na wyższy poziom. Mam na myśli genealogiczne testy genetyczne.
Mam swoich ulubionych przodków – są to antenaci mojej babci, pochodzący głównie z parafii Rajgród, Bargłów i Białaszewo. Na początku XX wieku wielu mieszkańców tych okolic, w tym również krewni, wyemigrowało do Stanów Zjednoczonych. Niektórzy z ich potomków zakupili testy genetyczne, a ja – jak rasowy detektyw – badam, grzebię i próbuję ustalić, w jaki sposób jesteśmy spokrewnieni. Często Amerykanie nie wiedzą wiele o swoich przodkach, a nazwiska bywają przekręcone, co tylko komplikuje sprawę. Wówczas muszę odtworzyć ich drzewo, zidentyfikować poprawną pisownię nazwiska i – co najtrudniejsze – ustalić miejsce pochodzenia rodziny w Polsce oraz rodzaj pokrewieństwa. Nie zawsze się to udaje. Ale im więcej dzielonego DNA (mierzonego w centymorganach – cM), tym większa szansa.
W tej historii chciałabym opowiedzieć o moim odkryciu powstańca listopadowego pochodzącego z parafii Rajgród, którego udało się zidentyfikować dzięki testom DNA.
Pewnego dnia usiadłam jak zwykle przed komputerem i zaczęłam przeglądać listę wyników na Ancestry.com. Moje oko zatrzymało się na Cherie Rosemond – osoba ta dzieli z moją babcią aż 73 cM[1]. Skandal, by tak bliski krewny wciąż pozostawał niezidentyfikowany! Czas to zmienić.
Sprawa stała się nieco zagadkowa, gdy spojrzałam na szacunkowe pochodzenie etniczne Cherie. Miała jedynie śladową domieszkę Europy Wschodniej i Bałtów – co jest nietypowe dla osób z polskimi korzeniami. To sugerowało, że jej polski przodek żył dawno temu i że nie było dalszego dopływu polskiej krwi. Skąd więc Polak – i to krewny – w jej rodzinie? Przecież nasi, ci z terenów byłego zaboru rosyjskiego, emigrowali dopiero na przełomie XIX i XX wieku. Trochę wcześniej wyjeżdżali mieszkańcy zaboru pruskiego, ale to mnie nie dotyczy. Straciłam nadzieję... ale przecież to 73 cM! Warto spróbować.
Cherie nie miała nawet zbudowanego drzewa genealogicznego. Znalazłam inną osobę o nazwisku Rosemond – zapewne krewniaka – który również miał niewiele domieszki wschodnioeuropejskiej. Dzięki kilku podanym nazwiskom przodków z linii jego ojca mogłam zacząć budować drzewo. Postanowiłam pójść po najprostszej linii – nazwisku Rosemond.
Jakież było moje zdumienie, gdy cofając się pokolenie po pokoleniu, natrafiłam na Johna Rosemonda, urodzonego w Polsce! Co za niespodzianka! Ale kim był i jak znalazł się w Ameryce? To już dłuższa historia...

Na jego nagrobku widnieje napis:
Born in Poland in 1810. He took part in the great struggle for liberty of his country in 1830. Banished from his homeland he came to America in 1833 and died here in 1906.
Urodzony w Polsce w 1810 r. Brał udział w wielkiej walce o wolność swego kraju w 1830 r. Wygnany z ojczyzny przybył do Ameryki w 1833 r. i tu zmarł w 1906 r.
To jeszcze bardziej rozpaliło moją ciekawość. Daleki, lecz jednak krewny – i powstaniec listopadowy? Podczas gdy moi przodkowie to, z tego co wiem, głównie chłopi i mieszczanie. A on pochodził stąd – genetyka nie kłamie. Musi być spokrewniony. Pytanie tylko: jak?


Na portalu Ancestry znalazłam jego akt naturalizacji, w którym zapisano:
John Kwiatkowski born in Beresteczko in Russia – in the year 1812 – migrated to the U. States in the year 1833. April sailed from Trieste in Italy to New York and came to Wilmington, N.C. in March 1835.
Jan Kwiatkowski, urodzony w Beresteczku, w Rosji, w roku 1812 – wyemigrował do Stanów Zjednoczonych w roku 1833. W kwietniu wypłynął z Triestu we Włoszech do Nowego Jorku, a w marcu 1835 roku przybył do Wilmington, Karolina Północna.


John Kwiatkowski. A więc to jego pierwotne nazwisko. Ale Beresteczko (dziś na Ukrainie) nie pasuje do moich stron. I to „Wołyń” w miejscu pochodzenia – też niezbyt pomocne.
Czy Jan Kwiatkowski mógł być spokrewniony z moją rodziną? Zajrzyjmy do ksiąg parafialnych z okolic moich przodków. I oto… jest! Jan Kwiatkowski urodzony w 1810 r. w Kroszewie, parafii Rajgród.


Czy to tylko zbieżność nazwisk, czy coś więcej?
Matką tego Jana była Ewa Borkowska, a ja mam przodków o tym nazwisku z Dreństwa, sąsiedniej wsi. Ślub Ewy z Jakubem Kwiatkowskim odnotowano w księgach parafii i gminy Rajgród – nota bene świadkiem był mój przodek, Józef Klepacki. Jakub Kwiatkowski, ojciec Jana, urodził się w parafii Janówka — to zaledwie jedna parafia dalej od Rajgrodu. Był synem Michała Kwiatkowskiego i Ewy z Czyżewskich.

A co z Ewą Borkowską? W akcie kościelnym nie podano imion rodziców. Co gorsza, w akcie cywilnym tam, gdzie powinny znajdować się imiona jej rodziców, pozostawiono puste rubryki! Czy mogła być spokrewniona z moją rodziną? Istnieje na to realna szansa...
Mój przodek Antoni Borkowski zmarł w 1812 r. Jego druga żona – Katarzyna Radziwił – nie mogła być matką Ewy. Ale z pierwszego małżeństwa z Marianną Augustyn mógł mieć córkę Ewę. Luki w metrykach XVIII wieku to rzecz powszednia.

W tym miejscu natrafiłam na ścianę. Wydaje się, że Ewa nie była spokrewniona z moją rodziną w dalszych liniach, ponieważ z każdym kolejnym pokoleniem ilość wspólnego DNA się zmniejsza. W tej sytuacji są dwie możliwości. Albo Ewa Borkowska była córką Antoniego i Marianny Augustyn (pierwszej żony), albo była córką brata tegoż Antoniego… Antoni to praprapradziadek (3× pradziadkiem) mojej babci. W przypadku tzw. „połówkowego” pokrewieństwa (czyli gdy dzielimy jednego wspólnego przodka, a nie parę), ilość wspólnego DNA przypomina tę, jaką dzieli się z 4× pradziadkami – czyli o jedno pokolenie dalej. Dlatego są dwie możliwości – albo połowiczne pokrewieństwo jedno pokolenie bliżej, lub pełne pokrewieństwo jedno pokolenie dalej. Wychodzi na to samo. Moja babcia raczej nie dzieliłaby aż 73 cM z potomkinią Johna, gdyby to była jeszcze dalsza relacja niż te dwie powyższe.
Dodatkowo, szczegółowo przeanalizowałam obie rodziny – Kwiatkowskich i Borkowskich. Mieszkały blisko siebie, a w kolejnych pokoleniach ich potomkowie znów się ze sobą łączyli. W aktach metrykalnych członkowie tych rodzin pojawiają się nawzajem jako świadkowie – co również wskazuje na silne powiązania.
No dobrze – ale co z tego wynika? Tu brakuje pewnego ogniwa łączącego Ewę Borkowską z moją rodziną, tam z kolei pojawia się enigmatyczne Beresteczko… Skąd więc mogę mieć pewność, że ten zagadkowy powstaniec był synem właśnie Ewy i że urodził się w Kroszewie?
Ale brakujące połączenie zostało uzupełnione dzięki... prasie.
Otóż John Rosemond był drukarzem. Odnalazłam artykuł, w którym przetłumaczył i opublikował list od swojego ojca – Jakuba – wysłany z Rajgrodu! Czarno na białym: „Raygorod”. To nie może być przypadek.
Jan – wygnaniec z Polski – tęsknił za rodziną i zbierał fundusze na podróż. Napisał broszurę ze wspomnieniami, by z jej sprzedaży opłacić podróż do ojca. Czy udało im się spotkać? Tego nie wiemy.
Wiadomo jednak, że Jan był pierworodnym synem Jakuba z pierwszego małżeństwa i jedynym dzieckiem, które dożyło dorosłości. Matka, Ewa, zmarła w 1819 r. Jakub ożenił się później ponownie. Dla ojca odnalezienie zaginionego syna musiało być ogromną radością. Nie natrafiłam akt zgonu Jakuba. Na podstawie innych źródeł szacuję, że zmarł pomiędzy 1849 a 1860 rokiem. A może to on wyruszył w podróż do Ameryki, by odwiedzić syna? Kto wie…

Broszura, w której John Rosemond opisał historię swojego życia to z pewnością niezwykle interesujący materiał! Niestety, nie udało mi się zdobyć oryginalnego egzemplarza. Znalazł się jednak odnaleźć przepisany fragment zawierający najbardziej interesujące nas historie.

Przygody Żołnierza w Młodości Jego
Szkic z Wczesnych Lat i Przygód Jana Kwiatkowskiego vel Rosemonda
Szczególnie w Polsce, Ojczyźnie Jego
W miesiącu grudniu roku 1813, gdy zabawiałem się patrząc na spadający śnieg, matka moja weszła do izby. Zbliżyła się do miejsca gdzie siedziałem i zaprowadziła mnie do przedniego pomieszczenia, gdzie oczekiwali mnie chłopi z wioski. Wśród nich spostrzegłem sędziwego starca trzymającego modlitewnik w dłoni. Wszyscy staliśmy w milczeniu, aż starzec dał znak, by uklęknąć. Pamiętam końcowe słowa modlitwy. Starzec podniósł ręce i rzekł: „O Boże, przywróć naszego przyjaciela i pana powtórnie do jego domu!”
Modlitwa się skończyła i wszyscy zasiedliśmy przy stole, gdy matka moja wydobyła z piersi list, który tego poranka otrzymała od mego ojca. Czytała go aż doszła do słowa „ranny”. Wówczas złożyła list i rzekła: „Drodzy moi, zaprosiłam was dziś tutaj, aby oznajmić wam treść tego listu, który dziś rano otrzymałam. On jest ranny i teraz leży w lazarecie, w mieście Warszawie. List ten pisał przed trzema miesiącami, lecz z powodu wielkiego zamętu i niepokojów w kraju oraz marszów wojsk, poczta była wstrzymana i dopiero dziś dotarła do mnie. Gdy tylko powróci do sił, wróci do domu. A na pamiątkę dnia jego urodzin, dnia urodzin mego syna, oraz dnia jego odejścia — co było przed trzema laty — pomyślałam, by zaprosić was wraz z żonami i dziećmi do wspólnej pokornej prośby do Ojca Niebieskiego o zachowanie życia mego męża na polu bitwy.”
„Pamiętam ten dzień dobrze,” rzekł starzec, wstając z miejsca. „Ten sam dzień, kiedy dwaj moi synowie poszli z nim — na tym samym podwórzu rozstałem się z nimi. W czasach Kościuszki, gdy starzy i młodzi, uzbrojeni w kosy i dzidy, zmuszeni byli opuścić dom i śpieszyć bronić ojczyzny. Wówczas byłem ojcem trójki dzieci. Gdy się żegnałem, moi dwaj synowie ujęli mnie za rękę i rzekli: "Ojcze nasz, kto nam chleba da, gdy ty zginiesz?" A żona moja, gdy przyciskałem niemowlę do piersi, pytała: "Kiedy powrócisz?’"W końcu wyrwałem się z ramion mej rodziny i zostawiłem ich w rękach Boga. Po trzynastu miesiącach nieobecności, powróciłem raz jeszcze do domu mego. Ale moi dwaj synowie — wpadli w ręce nieprzyjaciela. Tyran umył swe ręce w ich krwi. Odkąd moja pamięć sięga, nie zaznaliśmy pokoju — Rosja, Prusy i Austria sprzysięgły się przeciw naszemu krajowi. Miasta nasze, miasteczka i wioski płoną, a kto stanie w obronie naszej Ojczyzny? Jej dzieci coraz mniej, a wzgórza nasze broczą krwią poległych. Matki szlochają nad grobami synów swych, a tysiące żon z niemowlętami przy piersi szukają wśród zabitych i rannych, pytając: „Gdzież, ach gdzież jest mój małżonek i ojciec dzieci moich?” A jednakże krwiożerczy tyran nie dość się jeszcze nasycił. Rzeź urządził wśród cichych mieszkańców Pragi. Nie oszczędził ni płci, ni wieku, ni stanu. Wydzierał niemowlęta z kołysek na piki i roztrzaskiwał ich główki o mury. Lecz moi dwaj chłopcy!...” Starzec znów zaczął mówić o swych synach, lecz łzy zalały mu oczy, iż mówić więcej nie zdołał, i zajął na powrót swe miejsce.
Łaskawy czytelniku, trudno byłoby mi dokładnie zapamiętać wszystkie słowa starca, bom miał wówczas zaledwie cztery lata, lecz w późniejszych czasach matka moja opowiadała wszystko ojcu mojemu, łącznie z przemową owego starca.
Po zakończonej przemowie mieszkańcy wsi rozeszli się do domostw swoich, a ja wróciłem do codziennych swych zabaw — maszerowałem i ćwiczyłem się w musztrze z blaszanym karabinem i szabelką, krążąc po izbach. Gdy tak byłem zajęty, wszedł służący oznajmując mi przybycie babki mej. Ucieszyłem się wielce, bo rzadko miałem sposobność ją widywać. Wybiegłem ku niej, ucałowałem dłoń jej i zapytałem o zdrowie. Matka moja ujęła ją za rękę i posadziła na krześle. Po krótkiej rozmowie rzekła babka do matki mej: „Otrzymałam twoje zaproszenie, lecz z powodu głębokiego śniegu nie mogłam przybyć wczoraj. Pisałaś, że otrzymałaś list od mego syna. Pokaż mi go, proszę.” List został jej podany, a gdy przeczytała, wybuchła płaczem, wołając: „Mój syn ranny! O, ileż dzieci muszę jeszcze poświęcić temu tyranowi? Jednemu już wysączyli krew, a drugi teraz ranny i może umrzeć, a ja nawet godziny jego śmierci znać nie będę.”
Rozmowa pomiędzy matką moją a babką trwała aż do późnej nocy. Noc była posępna, wiatr gwizdał i targał okiennicami, przerywając ciszę nocną; tylko lampa migotała blaskiem bladym po izbie.
„Zdaje mi się, żem słyszał trąbkę pocztowego”, rzekł jeden ze służących, stojąc przy oknie. „I mnie się tak zdało”, odrzekła matka, „Lecz cóżby miał powóz pocztowy czynić na tej drodze?”
„Jeśli to powóz”, powiedziała babka, „to musi tędy jechać, bo trąbki z drogi głównej byśmy nie słyszeli.”
Trąbka zamilkła, a wszyscy uznali, iż albo powóz pojechał drogą główną, oddaloną o dwie mile, albo że wiatr uszom naszym płatał figle. Wszyscy zasiedli znów na miejsca, a ja poprosiłem, by mnie położono do snu. Wtem trąbka znów rozbrzmiała, lecz tym razem wyraźnie przed domem, a za nią głos: „Halo!”
„Cóż to znaczy?” spytała matka, drżąc i ściskając moją dłoń. „Czekaj, moje dziecię”, rzekła „Wkrótce pójdziesz spać.” Matka rozkazała natychmiast służącemu z latarnią udać się do drzwi, by wybadać, co to wszystko oznacza. Sługa spotkał przy drzwiach pocztyliona. „Gdzie pani domu? Chciałbym z nią mówić.” Drzwi otwarto, a do izby wszedł pocztylion w mundurze, z trąbką mosiężną przewieszoną przez lewe ramię. „Pani, oficer z armii pragnie się tu zatrzymać.” „Oficer z armii? O, powiedz mi, czyż to mój mąż?”
„Wiem tylko, pani, iż pewien oficer z wojska pragnie się tu zatrzymać i proszę o rychłe wniesienie jego bagażu. Czas mój ograniczony i muszę stawić się na mojej stacji o godzinie oznaczonej.” Do izby wniesiono niewielką walizkę. „Boże mój!” zawołała matka. „To imię mego męża!”
Zostałem wzięty przez matkę i babkę do salonu. Stanęliśmy rzędem przy drzwiach. Oficer wszedł, wsparty na kulach. Zatrzymał się, ukłonił się obecnym i rzekł: „Bogu dzięki, jestem znów w domu.”
„Ach! Toż to mój syn, za którym tyle łez wylałam”, zawołała babka.
„Mój mąż?... O, chodź, dziecię moje, oto twój ojciec.” Ujęła mnie na ręce, a jam został objęty dwoma kochającymi sercami.
„Jakże szczęśliwy jest żołnierz, gdy powraca do spokojnego i radosnego domu, do żony swego serca i dzieci swej miłości”, rzekł pocztylion.
Matka poleciła przygotować poczęstunek dla pocztyliona, który spożywszy go, opuścił dom. Ja zaś, bawiąc się wąsami ojca, zasnąłem na jego piersi.
Nazajutrz obudziły mnie głosy mieszkańców wsi, którzy przyszli okazać ojcu radość z jego powrotu, pytając o zdrowie jego i o niebezpieczeństwa, jakie przeżył w czasie nieobecności. Cały dzień upłynął na uroczystościach i zabawie, które wyprawione zostały na cześć powrotu ojca mego do domu.
Wkrótce potem ojciec mój poprosił i uzyskał zwolnienie z armii z powodu odniesionej rany. A potem, otoczony rodziną i przyjaciółmi, przez lata wspominał nam wojny i nieszczęścia ojczyzny naszej.
Gdy zbliżałem się do trzynastego roku mego życia, ojciec mój pragnął oddać mnie do szkoły wojskowej, aby mnie wychować na żołnierza, lecz matka moja życzyła sobie widzieć mię przy ołtarzu — głoszącego ewangelię. Zaiskrzył się między nimi spór, który ostatecznie postanowiono powierzyć mojej własnej woli. Postawiono mi pytanie: czy zechcę być żołnierzem, czy też sługą Bożym? Oboje rodzice ślubowali poddać się mojej decyzji, a dzień jej ogłoszenia został wyznaczony.
Dzień ten nadszedł, a z nim przybyli moi dziadkowie, aby być świadkami mego wyboru. Wezwano mnie do osobnej izby, gdzie już wszyscy oczekiwali mego przybycia. Po kilku słowach wstępu ze strony mego ojca, wyraził on pragnienie usłyszenia mej odpowiedzi wobec zgromadzonego grona.
"Mój drogi ojcze", rzekłem "nigdy w życiu nie sprzeciwiłem się twym rozkazom. Byłem synem posłusznym i zawsze darzyłem cię czcią i miłością. Matka moja nieraz mi mawiała: „Bóg miłuje dziatki”, a ja pragnę być Jego dzieckiem i wypełniać Jego przykazania. Ty, ojcze, opowiadałeś, że Bóg ocalił cię we wszystkich bitwach — i ja chcę być wdzięcznym za Jego opiekę i modlić się nieustannie o Jego przewodnictwo w życiu. Pamiętam, i nigdy nie zapomnę, dnia modlitwy chłopów w naszym domu o twe szczęśliwe ocalenie. Klęczałem wówczas z twarzą zwróconą ku krucyfiksowi, przy boku matki mojej. Czułem w głębi serca dziecięcego, iż powrócisz — i rzeczywiście powróciłeś. Ojcze mój, gotowym wyrzec się uciech tego świata, aby poświęcić życie służbie Bożej, lecz poddaję się ochotnie twej woli."
"Cieszę się z twej odpowiedzi, synu mój", rzekł ojciec. Następnie, zwracając się do dziadków: "Moim pragnieniem było, aby udał się do szkoły wojskowej, gdyż sprawy naszej Ojczyzny nie są jeszcze ułożone, a lud nasz gnębiony jest przez najeźdźców. O, gdybyż mi dane było dożyć dnia, w którym synowie nasi pomściliby swych ojców! Lecz skoro jego serce skłania się ku Kościołowi i pragnie zostać sługą Ewangelii, sprowadzę nauczyciela, który uczyć go będzie języka łacińskiego. Ale pamiętaj, synu mój, iż Boga można miłować i służyć Mu równie wiernie w walce o Ojczyznę, jak i na ambonie, czy w każdym innym powołaniu."
Matka moja zbliżyła się do mnie, ujęła moją dłoń, pocałowała w czoło i rzekła z drżeniem: "Szczęśliwą jestem, synu mój, słysząc z własnych ust twoich, iż pragniesz służyć Bogu przez całe życie. Niechaj Pan błogosławi ci i strzeże na wszystkich ścieżkach twoich!"
Wkrótce potem sprowadzono niezbędne książki, zatrudniono nauczyciela, a pod czujnym okiem matki mej, pilnie postępowałem w naukach.
Ojciec mój dobrze przeczuwał, iż lud znów chwyci za broń. Wiedział, że jarzmo nałożone przez zaborców zbyt srogie, a nowe prawa zbyt niesprawiedliwe, a w jego sercu tliła się nieugaszona nienawiść ku Moskalowi. Ilekroć przemawiał, mówił o zemście — a niejednokrotnie, pod nieobecność matki, mawiał, że zamkną mnie w jakimś klasztorze lub innym odosobnionym miejscu.
Na wiosnę roku 1824 ojciec mój otrzymał list od mego stryja, który wówczas zamieszkiwał miasto Warszawę. Prosił on, aby posłać mnie do stolicy, bym tam kontynuował nauki w jednej ze szkół lub kolegiów, gdzie, jak twierdził, mógłbym postąpić lepiej niż w domu. Oświadczył również, iż nie posiada własnych dzieci, a koszta mego kształcenia chętnie pokryje z własnej fortuny. Ojciec mój przystał na tę propozycję, lecz matka moja, obawiając się dalekiej rozłąki, była jej przeciwna. Po długich namowach — zarówno ojca, jak i moich — wreszcie wyraziła zgodę. Przysięgłem jej, iż za rok na pewno powrócę do domu.
Dzień wyjazdu został oznaczony. Dziadkowie moi i wielu przyjaciół przybyli, by mnie pożegnać. Matka zaprowadziła mnie do pojazdu, który miał mnie zawieźć do miasta, a za nami postępowało grono znajomych, a nawet mój mały piesek, który chwytał mnie za nogi, jakby chciał mnie zatrzymać. Gdy już zająłem miejsce, spojrzałem ku ziemi i ujrzałem mego Komora, który wpatrywał się we mnie z taką żałością, jakby przeczuwał, że go opuszczam. "Matko moja, pamiętaj o moim małym Komorze, gdy mnie nie będzie!", zawołałem przez łzy. Padło hasło do odjazdu i usłyszałem już tylko szlochy na dziedzińcu. W drodze ojciec wskazał mi miasteczko Pułtusk, gdzie Francuzi rozgromili Rosjan. Zatrzymał się, spojrzał na pole i rzekł: "Pułk mój maszerował tą samą drogą. Wdarliśmy się do miasta, wypędzając Moskali z każdej ulicy." Jechaliśmy dalej wolno, aż ojciec zatrzymał się po raz wtóry, by pokazać mi miejsce, gdzie armia francuska rozdzieliła szeregi rosyjskie i wdarła się z bagnetami w sam środek nieprzyjaciela. Zauważyłem wówczas, że przeszłość głęboko utkwiła w duszy starego żołnierza, a pamięć o dawnych walkach nie przestawała tlić się w jego sercu.
Nazajutrz wkroczyliśmy do miasta Warszawy. Urok jego wspaniałych pałaców i kościołów, rozległych ogrodów z misternymi alejami i fontannami, ozdobnych ogrodzeń i pozłacanych alejek, po których snuły się tłumy przechodniów, ujął moje serce. Wszystko było dla mnie nowe i ujmujące. Rzekłem do mego ojca, że ludzie tego miasta muszą być nader szczęśliwi. Pięknie się stroją i zdają się nie czynić nic innego, jeno przechadzać się tu i tam. Ojciec uśmiechnął się z pobłażaniem nad moją niewiedzą i odparł: „Mają oni rozliczne zajęcia, które pozwalają im zarabiać na chleb bez potrzeby siania i orki.”
Wkrótce zatrzymaliśmy się przed domem okazałym. „Oto domostwo twego stryja”, rzekł ojciec. Wkroczyliśmy do środka i zostaliśmy uprzejmie powitani przez mego dobrego stryja i stryjenkę. Rozpoznali nas rychło i okazali wszelką gościnność. Zaproszono nas do salonu, gdzie w obecności ojca moja stryjenka wyraziła gotowość otoczenia mnie opieką i zapewniła, iż będzie mi matką. Po upływie tygodnia ojciec powrócił do domu, powierzając mnie trosce stryja i stryjenki.
Lecz niebawem znudziłem się blaskiem mego nowego otoczenia. Budowle, które na początku budziły mój zachwyt, straciły swój urok. „Ach!”, myślałem „nie ma to jak dom rodzinny. Nie oddałbym mojej wioski za resztę tego zgiełkliwego świata.” Tęsknota za domem ogarnęła moje serce żalem. Widok matki był mi odjęty, i łzy napływały do oczu, gdy tylko myśl moja zwracała się ku rodzinnej stronie. Jedyną pociechą było mi zapewnienie, iż po dwunastu miesiącach powrócę. Lecz i ten czas dłużył się nieskończenie, a odległość czyniła powrót trudnym.
Po roku ojciec przybył z nadzieją, iż zabierze mnie z sobą, bym ujrzał matkę. Niestety, znalazł mnie w stanie ciężkiej niemocy. Na zalecenie lekarza zmuszony był pozostawić mnie na dalsze dwanaście miesięcy.
Wkrótce po jego wyjeździe odzyskałem zupełne zdrowie, lecz rozpoczął się u mnie spadek w naukach łacińskich i greckich. Myśli moje oderwały się od nauki ku szkole wojskowej, i częstokroć żałowałem, iż nie wybrałem służby wojskowej zamiast posługi duchownej. Odwiedzałem plac wojskowy, gdzie widziałem żołnierzy w pięknych mundurach, poruszających się z mechaniczną precyzją. Książę Konstanty, Rosjanin, dowódca wojska polskiego, budził we mnie odrazę. Było hańbą, iż to obce ramię sprawowało władzę nad naszymi żołnierzami i naszym ludem. Przywiózł z sobą dwanaście tysięcy moskiewskich żołnierzy, by go strzegli, i rozlokował ich w naszym mieście. Jego okrucieństwa wobec obywateli były niesłychane. Krew mi się burzyła, gdy widziałem, jak naszych ziomków ciągnięto w łańcuchach po ulicach, przywiązanych do taczek — dla pohańbienia. Ach! Ileż to razy głos ojca brzmiał mi w uszach: „Pomsta, pomsta za ojczyznę!”
Pewnego wieczora siedziałem z moim stryjem na werandzie, gdy książę Konstanty przejeżdżał z hukiem przez ulicę w rydwanie zaprzężonym w cztery konie. Wyglądał niczym bóg wojny. Powstaliśmy z miejsc i zdjęliśmy kapelusze. Wszyscy przechodnie musieli czynić to samo pod groźbą kary. Gdy znów zasiedliśmy, zwróciłem się do stryja: „Jak długo jeszcze będziemy oddawać hołd temu ciemiężcy?”
„Mój drogi siostrzeńcze”, rzekł stryj „musisz mieć wielką ostrożność w słowach. Wiedz, że jesteśmy otoczeni szpiegami. Zda się, jakby znali nawet nasze myśli. Przezorność w mowie jest koniecznością, bo wielu jęczy w lochach za przestępstwa polityczne.”
Uznałem wówczas, iż pora odkryć memu stryjowi skryte pragnienie: przenieść się z kolegium do szkoły wojskowej. Stryj odparł, iż szkoła kadetów znajduje się o dwieście mil od Warszawy, lecz przyrzekł powiadomić mego ojca, a jeśli ten się zgodzi, wszystko da się załatwić. Po upływie trzech tygodni nadeszła odpowiedź — ojciec wyraził pełną aprobatę dla zmiany mego zamiaru i okazał się z niej bardzo zadowolony.
W miesiącu styczniu roku 1826 opuściłem Warszawę i udałem się do Kalisza, gdzie zostałem przyjęty przez władze wojskowe jako kadet. Czułem się usatysfakcjonowany, aczkolwiek niebawem przekonałem się, iż służba nie jest pozbawiona trudów. Dyscyplina wojskowa była surowa, a obowiązki ciężkie.
Minęły dwa lata. Złożyłem podanie o pozwolenie odwiedzenia mych rodziców. Otrzymałem zgodę. Lecz na nieszczęście, nim wyruszyłem, zabawiając się z czterdziestoma towarzyszami na dziedzińcu, zbliżyliśmy się do wielkiego stosu bali drzewnych przeznaczonych na potrzeby szkoły. Podzieliliśmy się na dwa obozy: jedni jako napastnicy, drudzy jako obrońcy baterii. (Ten rodzaj zabawy praktykowaliśmy często, ciągnąc losy, kto zostanie kapitanem.)
Wylosowałem los z napisem „kapitan” i zostałem mianowany dowódcą obrońców. Wkroczyliśmy do naszej baterii z kijami i długimi prętami. Nasi przeciwnicy rozpoczęli natarcie, formując plutony. Zauważyłem, iż ich zamiarem było otoczyć nas i uderzyć z dwóch stron. Rozkazałem ośmiu kolegom, by wzmocnili lewe skrzydło baterii i nie dopuścili do obejścia jej przez nieprzyjaciela, lecz rychło wrócili rozbrojeni, a nieprzyjaciel przypuścił atak z przodu i z boku, krzycząc i hucząc, aż w końcu opanował naszą pozycję. Wycofaliśmy się ku drugiej baterii, gdzie rzekłem kapitanowi, iż tej nie oddamy już tak łatwo, jak poprzedniej. On zaś, pełen zuchwałości, odparł, że sam jeden potrafi ją odebrać takiemu kapitanowi, jakim jestem. Wyzwałem go na próbę, oznajmiając, iż jestem gotów bronić tej pozycji samotnie. Opuścił swą baterię i zdołał dojść do połowy drogi ku mojej. Wtedy popchnąłem go kijem. Zapowiedział, że mnie obije i że będzie to oznaczało zdobycie jeszcze jednej baterii. Zbliżał się ku mnie, a gdy był już tak blisko, iż mogłem go dosięgnąć kijem, nieszczęśliwym trafem uderzyłem go w oko i wykłułem mu je. Na tym starcie zakończono.
Zgodnie z regulaminem wojskowym, osadzono mnie w więzieniu. Następnego dnia stanąłem przed sądem wojennym, który skazał mnie na sześć tygodni więzienia o chlebie i wodzie. Moja wizyta w domu została odłożona.
Pod koniec roku 1830, z utęsknieniem oczekiwałem pozwolenia, a w wolnych chwilach układałem w myślach, jak przebłagać matkę. Wiedziałem, iż złamałem dane jej słowo, iż ją zasmuciłem. Lecz wiedziałem też, że jest moją
matką – kochającą i czułą, że pragnie mnie zobaczyć i że mi przebaczy.
Pewnego dnia, siedząc z towarzyszami i rozmawiając o domu, zjawił się kurier, a za nim pocztylion z przypiętą do kapelusza biało-czerwoną kokardą. Oznajmił, iż w Warszawie wybuchła rewolucja, a książę Konstanty wraz ze swym wojskiem został wypędzony z miasta. Widząc jego kokardę, uwierzyliśmy. Z okrzykiem „Wolność! Wolność!” wybiegliśmy na ulicę, lecz w pobliżu strażnicy zostaliśmy schwytani i wtrąceni do więzienia. Nie trwało to długo – niedługo potem usłyszeliśmy huk dział i tysiączne głosy: „Niech żyje wolność!” Drzwi więzienia otwarły się, a oficer straży obwieścił nam, że tyran nie ma już władzy więzić dzieci polskich.
Wkrótce przybył kurier z rozkazem Rządu Tymczasowego, że starzy żołnierze mają wrócić do swych pułków, a kadeci zdolni do noszenia broni mają być rozdzieleni pomiędzy różne oddziały lub posłani jako instruktorzy do nowo formowanych jednostek. Pragnąc ujrzeć rodziców przed rozpoczęciem służby, poprosiłem o przydział do Warszawy, skąd miałem dołączyć do mojego pułku.
W styczniu 1831 roku przybyłem do Warszawy i zapytałem mego stryja, czy możliwa będzie podróż do rodziców. Udał się z prośbą o pozwolenie, lecz było już za późno. Dwustutysięczna armia rosyjska pod dowództwem generała Paskiewicza, a także księcia Konstantego i jego brata Michała, przekraczała już granice. Zgodnie z mą wolą przydzielono mnie do 4. Pułku Ułanów, dowodzonego przez generała Dwernickiego. Otrzymaliśmy rozkaz marszu na pole bitwy, opuszczając piękne miasto wśród pożegnań, łez i błogosławieństw dam, które z okien żegnały nas wzrokiem.
Pierwszy raz starliśmy się z wrogiem pod Stoczkiem. Starcie zakończyło się zdobyciem jedenastu armat i odparciem nieprzyjaciela. W drugim boju zdobyliśmy jeszcze cztery działa i ponownie zmusiliśmy ich do odwrotu. W trzeciej bitwie byłem już pełen zapału, i gdy adjutant wydał rozkaz do natarcia w pobliże miasteczka, zawołaliśmy w biegu: „Chcemy więcej armat!” Znajdowałem się wówczas zaledwie o trzydzieści kroków od dwóch dział, gdy wypaliły kartacze. Nieprzyjaciel wziął za wysoki cel – kule świszczały nam ponad głowami jak grad. Zdobyliśmy miasteczko Kurów, a jego mieszkańcy z radością powitali polskie wojsko: „Nasi chłopcy! Nasi żołnierze! Oni dopiero co stąd uciekli! Jak barany! Gońcie, gońcie – jeszcze ich dogonicie!” Około dwustu z nas, ośmieleni w szczególności głosami panien, ruszyło w pościg. Prędkośmy ich dopędzili, lecz chytrze nas wywiedli za miasto, gdzie nieprzyjaciel ze wszech stron zasypał nas ogniem. Mój koń padł trupem, ale szczęściem runął przy rowie, do którego się wtoczyłem i tam przeczekałem niesprzyjający czas. Gdy nasza piechota zbliżyła się, wróg pierzchnął, pozostawiając nam w rękach jeszcze dwie armaty.
Pewnego dnia, gdyśmy odpoczywali po trudach długich marszów, dotarła do nas wieść radosna od głównej armii o wielkiej bitwie pod Grochowem — o świetnym zwycięstwie oręża polskiego nad wojskiem rosyjskim. Rosjanie w odwrocie pozostawili trzydzieści tysięcy poległych, trzydzieści pięć tysięcy wziętych do niewoli, sześćdziesiąt dział oraz znaczne zapasy amunicji. Była to nowina radująca serca każdego prawdziwego Polaka i syna Ojczyzny. Krzykami radości i rzucaniem czapek w powietrze, przy dźwiękach marsza i pieśni narodowej Jeszcze Polska nie zginęła, ruszyliśmy w drogę ku twierdzy zwanej Zamość.
Tamże doznaliśmy wielu utrapień z powodu wiosny mokrej i zimnej. Bez schronienia, po kolana w błocie, często żołnierz budził się spod śniegu, który go nocą zasypał. Cholera zbierała codziennie swe żniwo w naszych szeregach. Po czterotygodniowym postoju, w Niedzielę Wielkanocną ruszyliśmy w stronę Wołynia.
Z powodzeniem ścigaliśmy nieprzyjaciela, zdobywając jego działa. Korpus, z którym przyszło nam się mierzyć, dowodzony był przez księcia Wirtembergii. Pokonaliśmy go w każdym starciu, aż uciec musiał ku granicom Wołynia.
Wiosną tegoż roku, armia nasza, zaledwie sześciotysięczna, mająca tylko sześć dział, przeprawiła się rankiem przez rzekę Bug na ziemie dawnej Polski, pod panowaniem rosyjskim. Ludność Wołynia przyjęła nas z wielką serdecznością, ofiarując pomoc i oznajmiając naszemu generałowi, iż od dawna w niewoli żyją i Bogu by dziękowali za wyzwolenie. Marsz nasz trwał blisko tydzień, aż rozłożyliśmy się z obozem w pobliżu miasteczka Boremel, oczekując nadejścia nieprzyjaciela, który wracał z wyprawy przeciw Turkom i liczył trzydzieści tysięcy ludzi pod wodzą generała Rytygiera.
W poniedziałek rano nasza piechota przeszła przez niewielki strumień i tam natknęła się na Rosjan, którzy zaraz rozpoczęli gwałtowny ogień, trwający blisko godzinę. Polacy, mniej liczni, cofnęli się powoli ku mostowi, skąd salwa naszej artylerii powstrzymała napór rosyjskich kolumn. Straty po obu stronach były niewielkie.
Nazajutrz, wróg zdołał przeprawić się przez strumień i ustawić działa według swego uznania. Około południa dano rozkaz do ognia, spodziewając się, iż ulegniemy przerażeniu i rzucimy się do ucieczki. Huk dział zagęścił powietrze, lecz nie ulękliśmy się — przeciwnie — ogień ten rozjuszył nas, i jak mur staliśmy niewzruszeni. Garść Polaków rozpoczęła ogień kompaniami, na lewym skrzydle wzniosła się chmura dymu i kurzu, a wśród niej dało się słyszeć tysiące okrzyków: „Hurra! Hurra! Szarża! Szarża!” Nasza kawaleria starła się z huzarami rosyjskimi niczym chmura z chmurą. Błysk szabel rosyjskich starł się z naszymi lancami. Rosjanie zaczęli się cofać. Próbowali jeszcze raz uderzyć z piechotą, kawalerią i artylerią, lecz każdy z naszych żołnierzy, zlany potem, trzymając się stanowiska, gotów był się cofnąć dopiero wobec przeważających sił. Lecz Opatrzność nie dopuściła, byśmy zginęli. Ciężka chmura nadciągnęła od strony, z której nadchodziły rosyjskie kolumny, i ulewa, która się z niej wylała, przez pół godziny sparaliżowała działania nieprzyjacielskiej piechoty, podczas gdy nasza piechota nie przerywała ognia, aż wreszcie rosyjskie masy poczęły się cofać.
Nasz generał stanął przed szeregiem z czapką w ręku. „Żołnierze!” zawołał „szczęśliwym się czuję, że w tym dniu mam zaszczyt dowodzić wami! Patrzcie przed siebie — uciekają przed waszymi bagnetami!” Gdy wyrzekł te słowa, kula armatnia upadła pod nogi jego konia. Koń cofnął się z przestrachu, zrzucił jeźdźca na ziemię. Wtem rozległ się krzyk: „Nasz generał zabity! Ojciec nasz nie żyje!”
Lecz on żył. Podniósł głowę z ziemi i zawołał: „Bijcie się, moje dzieci! Bijcie się, żołnierze! Jeszcze żyję!” Czerwoni huzarzy rosyjscy, którzy byli nieopodal i spostrzegli, że żyje, a jego koń uciekł, zakrzyknęli: „Łowij, łowij!” — „Łap go, łap!” Zbliżyli się doń, lecz eskadron, do którego należałem, ruszył w szarży z okrzykiem „Na nich!” Setki Rosjan padły od uderzeń naszych lanc w pierś. Zaczęli się cofać, mieszając się z własną piechotą, podczas gdy my, nie ustając, gromiliśmy ich ostrzami. Piechota nieprzyjacielska opamiętała się w końcu i otworzyła ogień, kule świstały gęsto. Mój koń począł drżeć i padł na kolana. Patrząc, jak mój koń się wali, znalazłem się otoczony przez grenadierów rosyjskich. Lanca została mi wybita z ręki, a jeden z grenadierów wymierzył bagnet prosto w moją pierś, gdy wtem usłyszałem głos: „Pożałuj!” — „Daruj!”…
Wspomnienia Johna, choć barwne, zawierają pewne nieścisłości. Spisał je wiele lat po opisywanych wydarzeniach, więc zapewne niektóre szczegóły zostały przez niego ubarwione.
Warto zwrócić uwagę, że uciekał przez Wołyń – być może właśnie dlatego jako miejsce urodzenia podał Beresteczko (dziś znajdujące się na terenie Ukrainy). A może celowo chciał zmylić ewentualny pościg? Zaskakujące jest też np., że opisuje swoją rodzinę jako zamożną, choć metryki wskazują na chłopskie pochodzenie. Możliwe też, że kobieta, którą nazywa matką, była jego macochą. W jego relacji pojawia się również litewski pejzaż – to zgadza się z geograficznym kontekstem północno-wschodniej Polski.
Tak o swoim przodków napisał jeden z potomków Johna, z którym udało mi się nawiązać kontakt.
That's the title of the memoir as he wrote it. He changed his name from Kwiatkowski to Rosemond when he moved to the United States. He also left the Catholic Church to become an Episcopalian (aka the Anglican Church) He did these things to better blend in with the mostly English, Scots-Irish, and German population of the U.S at the time. This allowed him to prosper in the U.S. when there was a very anti-immigrant attitude in the country.
„To jest tytuł wspomnień, tak jak sam go nadał. Zmienił nazwisko z Kwiatkowski na Rosemond, gdy przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Opuścił też Kościół katolicki, by zostać episkopalianinem (czyli członkiem kościoła anglikańskiego). Dokonał tych zmian, aby lepiej wtopić się w społeczeństwo amerykańskie, które w tamtym czasie składało się głównie z Anglików, Szkotów-Irlandczyków i Niemców. Pozwoliło mu to odnieść sukces w kraju, gdzie panowała wówczas silna niechęć wobec imigrantów [innych nacji i wyznań – przyp. aut.]”.
Jak potoczyły się losy Jana Kwiatkowskiego, którego życie rzuciło aż na kontynent amerykański?
Jak już wspominałam, Jan osiedlił się w Północnej Karolinie. W 1838 roku, w hrabstwie Wake, poślubił Sarah Pleasant. Z tego małżeństwa przyszło na świat trzynaścioro dzieci (a przynajmniej tyle udało mi się odnaleźć), z których część – jak to często bywało w tamtych czasach – zmarła w dzieciństwie. Jan i Sarah przeżyli wojnę secesyjną, mieszkając w stanie opowiadającym się po stronie Konfederacji (Południa). Jeden z jego potomków wspomniał, że posiadał on niewolnicę.


W artykule opublikowanym przez Johna w czasie wojny czytamy, że w kwietniu 1865 roku jego dom został splądrowany przez przechodzącą armię Unii. Żołnierze zabrali wówczas m.in. jego polski modlitewnik, przysłany przez brata. John wyraził nadzieję, że książka została przez nich porzucona jako bezużyteczna i wyznaczył nagrodę za jej odnalezienie.
Na nagrobku Johna (którego zdjęcie zamieściłam wcześniej) widnieje data śmierci: 1906. Jednak nie wydaje się ona wiarygodna – osobiście sądzę, że to rok wystawienia pomnika. Nie udało mi się dotąd odnaleźć dokładnej daty jego zgonu. Na podstawie innych źródeł przypuszczam, że zmarł w latach 80. lub 90. XIX wieku. Jego żona, Sarah Rosemond, zmarła w 1899 roku jako wdowa.

Tak oto przedstawia się niezwykła historia życia Johna Rosemonda – czyli Jana Kwiatkowskiego, który urodził się w 1810 roku w Kroszewie, w parafii Rajgród, a żył w dalekiej Karolinie Północnej.
Był on spokrewniony z moją rodziną poprzez swoją matkę – Ewę z Borkowskich Kwiatkowską. Odkryłam to dzięki genealogicznym testom genetycznym. Genealogia nigdy nie jest nudna. To przygoda. Ta historia jest tylko jedną z wielu zagadek, które udało się rozwiązać badając dzieje przodków...
- Dla zobrazowania: z każdym z rodziców dzielimy od 2376 do 3720 cM. W przypadku kuzynów ta wartość mieści się w przedziale od 396 do 1397 cM, ze średnią około 866 cM. Pewne są jedynie wartości dla relacji rodzic–dziecko. Wszystkie inne, niższe dopasowania pozostawiają otwarte różne możliwości pokrewieństwa.Wynika to z faktu, że DNA dziedziczymy w sposób nierównomierny. Otrzymujemy po 50% materiału genetycznego od każdego z rodziców, ale w obrębie tych 50% może znaleźć się więcej DNA po jednych ich przodkach, a mniej po innych. To znaczy, że nie dziedziczymy dokładnie po 25% od każdego z dziadków, a tym bardziej nie w równych proporcjach po dalszych przodkach.Mamy DNA po prapradziadkach, ale może się zdarzyć, że z którymś z 3× pradziadków nie dzielimy już żadnego odcinka DNA – choć formalnie jesteśmy spokrewnieni.Z tego powodu narzędzie „DNA Painter” (link) pokazuje dla każdego stopnia pokrewieństwa nie tylko uśrednioną, ale też minimalną i maksymalną możliwą liczbę centymorganów (cM).Warto też pamiętać, że wyniki zależą od firmy, w której wykonano test – różne firmy stosują odmienne algorytmy i inaczej zliczają wspólne segmenty DNA. Na Ancestry zdarza mi się odnajdywać wspólnych przodków nawet dla osób, które dzielą jedynie 30-40 cM. Przy niższych wartościach bywa trudniej, ale i tam udało mi się odnaleźć pokrewieństwo.Dlatego 73 cM, jakie moja babcia dzieli z potomkinią Johna, to w mojej ocenie wartość znaczna – i daje realną szansę na odnalezienie wspólnego przodka. ↑